Liwia Bargieł: Za dużo ambicji przysparza więcej stresu, a mniej przyjemności

Liwia Bargieł:

Za dużo ambicji przysparza mi więcej stresu, a mniej przyjemności

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Natalia Kapsa
Data: 01.08.2022

Odwiedzamy tancerkę i choreografkę Liwię Bargieł. Liwia ukończyła Konserwatorium Muzyki i Tańca Trinity Laban w Londynie. Współpracowała m.in. z twórcami takimi jak Caroline Finn, Ula Sickle, Guilherme Botelho, Wojciech Kościelniak czy Andrzej Domalik, jest autorką ruchu scenicznego m.in. do Wiedźmina Wojciecha Kościelniaka i Tragedii Jana Waldemara Raźniaka. Obecnie wykłada na Akademii Teatralnej A. Zelwerowicza w Warszawie. 

W warszawskim mieszkaniu żyje z mężem Bartkiem Kiełbowiczem, którego jakiś czas temu mieliśmy okazję odwiedzić w jego pracowni. 

Od jak dawna zajmujesz się tańcem?

Ruch zafascynował mnie, kiedy byłam jeszcze małym dzieciakiem. Moja sporo starsza kuzynka ćwiczyła w szkole gimnastykę. Któregoś razu, gdy byłyśmy na wakacjach, zaczęła pokazywać mi, co potrafi: skłony, mostki, szpagaty. Bardzo mi to wtedy zaimponowało. Niedługo później do mojej podstawówki przyszła nowa wuefistka – trenerka gimnastyki i wybrała mnie do sekcji gimnastycznej, choć w sumie nie byłam wtedy super sprawnym dzieckiem, raczej takim, które bało się iść na plac zabaw, bo spadnie z drabinki albo fiknie z huśtawki. Nie miałam świadomości, że mogę mieć naturalne predyspozycje. Wsiąknęłam w to bardzo szybko i zaczęłam marzyć o karierze gimnastyczki, co się nie udało, bo jednak jak na to, było już trochę za późno. Równocześnie pojawiła się fascynacja baletem klasycznym. Wierciłam mojej mamie dziurę w brzuchu, aż nie trafiłam na zajęcia do szkoły baletowej. Z czasem zaczęłam szukać kolejnych miejsc, teatrów muzycznych, nowych dziedzin w tańcu, które by mnie interesowały. Tak doszłam do tańca współczesnego, który wydawał się dawać mi największą satysfakcję, bo ma więcej wspólnego z abstrakcją, sztuką niż z rozrywką.

Jeszcze na etapie liceum myślałam, że pójdę na Akademię Sztuk Pięknych. Jako dziecko trenowałam, występowałam w teatrach, ale kariera typowej tancerki wydawała mi się nieosiągalna. Stwierdziłam: okej, tańczę, jeżdżę na zawody, lubię to, ale żyć z tego nie będę, a że umiałam rysować i interesowała mnie sztuka wizualna, poszłam do klasy plastycznej. Takie były moje zamiary do czasu, aż w domu pojawił się komputer i łącze internetowe. Nie mając pojęcia, czy coś takiego istnieje, w wyszukiwarkę zaczęłam wpisywać „dance universities”. Okazało się, że na świecie jest tradycja kształcenia tancerzy współczesnych i to było dla mnie odkrycie. Powiedziałam o tym nieśmiało mojej mamie, która niespodziewanie dla mnie powiedziała: „To wyślij papiery”. To był czas, kiedy za granicę dzwoniło się za pomocą karty z określoną liczbą impulsów. Pamiętam jaki stres przeżywałam, kiedy miałam wykonać telefon do Londynu, by dowiedzieć się czegoś o szkole, którą wybrałam.

I tam właśnie studiowałaś?

Tak, dostałam się do konserwatorium tańca. Złożyłam papiery do dwóch miejsc w Londynie; wszystkie kwestionariusze przychodziły wtedy tradycyjną pocztą, na sam koniec pojechałam do Anglii na dwa tygodnie egzaminów, które miały trwać przez siedem dni w każdej ze szkół. W pierwszym tygodniu, na pierwszej audycji szło mi bardzo dobrze, były zajęcia z baletu, tańca współczesnego, wszystko było dla mnie dość proste, do czasu aż trzeba było wyjść i zatańczyć solo. Swoją solówkę przygotowałam miesiącami, dostałam nawet swój szczęśliwy numer – 9. Myślę sobie: dobra, wszystko mi sprzyja. Kiedy wyszłam przed komisję, spadła na mnie kaskada stresu, prawie się przewróciłam przy piruetach. Wiedziałam, że nic z tego nie będzie… W drugim tygodniu, na kolejnej audycji miałam już taką determinację, że stres, zamiast mnie sparaliżować, zmobilizował. Po kilku tygodniach dostałam list z informacją o przyjęciu. No i tak opuściłam Polskę, wyjechałam pierwszy raz mieszkać sama w wielkim świecie.

 

Ile lat spędziłaś w Londynie? Czy korciło cię, by tam zostać?

Mieszkałam tam przez trzy lata. Rynek tańca jest trudny, konkurencyjny. Kiedy mając 21 lat, kończyłam szkołę, nie miałam w sobie tej pewności i dojrzałości, którą mam dziś. Nie wiedziałam, jak mam się tam odnaleźć, jak zdobyć pracę. Wróciłam, żeby chwilę odpocząć, poczuć się bezpiecznie i zobaczyć co dalej. Z czasem zaczęłam budować sieć kontaktów. I chyba wyszło całkiem nieźle, bo w zawodzie pracuję cały czas.

 

Od czego zaczęłaś?

Najpierw byłam nauczycielem w szkołach tańca. Dostawałam też pierwsze angaże projektowe. Praca w tym zawodzie opiera się głównie na kontraktach, na tym, że bierze się udział w produkcji teatralnej czy festiwalowej. Z czasem zaczęto mnie zapraszać do mniejszych i większych projektów. Ze swoją przyjaciółką Magdą Grabowską, obecnie wokalistką (przyp. red. Bovska) stworzyłyśmy duet, w którym przygotowywałyśmy swoje prace performatywne. Mniej więcej dwa lata po powrocie poznałam Waldka Raźniaka, który jest reżyserem teatralnym, obecnie dyrektorem w Teatrze Starym w Krakowie. Wtedy był młodym wykładowcą na Akademii Teatralnej w Warszawie. Zaczęliśmy razem pracować, zaangażował mnie między innymi do pracy ze studentami. Wtedy coś zaklikało. Osobom z grona teatralnego podobało się moje podejście do pracy z ciałem, potem inny reżyser zaproponował mi pracę przy egzaminach, jeszcze inny przy dyplomach, kolejni zapraszali do realizacji teatralnych. Sporo osób, z którymi bardzo cenię sobie pracę, ceni pracę ze mną, więc przez lata spotykamy się przy kolejnych realizacjach. Wciąż jednak zdarza mi się jeździć na audycje i stawać w szranki z innymi kolegami z branży.

Opowiedz o paru wyjątkowych dla ciebie współpracach czy projektach.

Pierwszym spotkaniem, które miało na mnie spory wpływ, było poznanie Pii Meuthen z Holandii, która była moją supervisorką podczas pierwszej rezydencji artystycznej. Pomagała mi stworzyć miniaturę solową. Nauczyła mnie patrzeć inaczej na proces pracy. Dużo czasu poświęcałyśmy na improwizację, szukanie gestu wynikającego z danej emocji, tematu. Nagrywałyśmy próby, a potem wybierałyśmy fragmenty, które uważałyśmy za ciekawe i z nich tkałyśmy kompozycję. Był to dla mnie zupełnie nowy sposób tworzenia choreografii. Dotychczas misternie planowałam kroki, a emocje dochodziły na końcu. Pia pokazała mi, że ciekawe rzeczy zaczynają się dziać, gdy odpuszczam kontrolę.

Ważną dla mnie rzeczą był też spektakl Sideways Rain ​​stworzony przez Guilherme Botelho. Guilherme przyjechał do Polski szukać tancerzy. Miałam wtedy bardzo dużo pracy, ale pomyślałam sobie, że bardzo chciałabym to tańczyć. Audycja była w Kielcach, a ja tego dnia do południa miałam próbę w Warszawie. Poprosiłam kolegę, by pomógł mi się dostać do Kielc. Na audycję wpadłam prosto z trasy. Jedno z zadań polegało na przebiegnięciu sali baletowej. Tak bardzo się wczułam, że na końcu wbiłam się w kaloryfer. Udając, że nic mnie nie boli, dotrwałam do końca. Wtedy jako jedyna z tej grupy dostałam rolę. To było spełnienie moich marzeń. Praca była fantastyczna, choć był to jeden z najbardziej wymagających spektakli, jakie tańczyłam w życiu. Przez godzinę wraz z 15 innych tancerzy krążyliśmy z prawej na lewą stronę sceny, wykonując różnego rodzaju powtarzalne ruchy, byliśmy jednym mechanizmem, nie było miejsca na indywidualne myślenie. Najpierw na festiwalu Ciało/Umysł zatańczyliśmy premierę polską, a dwa lata później mieliśmy tournée po kraju. 

Miałam też okazję współpracować z belgijską artystką Ulą Sickle przy wystawie performatywnej Wolne Gesty w Zamku Ujazdowskim. To było kolejne wyzwanie. Było nas pięciu performerów, każdy miał bardzo długi monolog. Przyswojenie takiej ilości tekstu nie było łatwe. Największym wyzwaniem było jednak to, że performowaliśmy przez parę godzin codziennie oprócz poniedziałków przez kolejne trzy tygodnie. Byliśmy żywymi dziełami sztuki.

 

Co zajmuje cię teraz?

Na moją obecną pracę duży wpływ miała pandemia oraz nasilające się napięcia społeczne i polityczne. Ograniczenia wynikające z lockdownów wymusiły na mnie zmianę medium, w którym poruszałam się zazwyczaj – i tak zamiast być na scenie, zaczęłam tworzyć prace video. Razem z Bartkiem zrobiliśmy tryptyk Pandemobook, który opisuje różne stadia życia w czasie zarazy oraz zmiany społeczne, które temu towarzyszyły. 

Kolejnym krokiem było wyjście na ulicę z performansem Stretching 1. Była to nasza odpowiedź na przedłużające się zamrożenie teatrów oraz komentarz do zmian relacji między ludźmi wywołanych przez izolację, protesty, manipulacje medialne. Chcieliśmy zwrócić uwagę, że ważne jest, abyśmy wciąż pamiętali, że kontakt z żywym człowiekiem jest nam niezbędny i żebyśmy wspierali się w tym trudnym czasie. 

W maju tego roku byliśmy laureatami rezydencji artystycznej DiR – Dance in Residence Brandenburg w Niemczech. Tam mogliśmy kontynuować prace nad performansem.  Stretching 2. odnosi się do aktualnej kondycji człowieka. Człowieka, który od ponad dwóch lat jest wytrącony z równowagi, jednocześnie ani nie upada, ani nie wstaje, czekając na zmianę na lepsze. Odnosimy się do głębszej analizy dynamiki relacji międzyludzkich w kontekście społecznym. Czarny stretch nabiera nowych znaczeń w kontekście wojny, a podanie ręki rozwija się w dynamiczną grę zmienności dystansu między dwojgiem performerów. Performans kończy się manifestem sprzeciwu wobec naruszania praw jednostki.

W połowie maja, pod kuratelą Stacha Szabłowskiego otworzyliśmy wystawę „Mieszane uczucia” w Galerii m2 w Warszawie. Było to podsumowanie naszej wspólnej pracy z ostatnich dwóch lat. Na wystawie zaprezentowaliśmy rysunki Bartka, obiekty, artefakty z protestów, prace video. Wernisaż otworzył performans Stretching.

 

Zupełnie zmieniając temat, powiedz, jak się poznaliście z Bartkiem? 

Mijaliśmy się już od paru lat temu. Było trochę tak, że ja wiedziałam, że on istnieje, on wiedział, że istnieję ja, ale nie byliśmy znajomymi. Raz minęliśmy się na sali treningowej, raz, kiedy Bartek przyszedł właśnie na tę wystawę do Ujazdowskiego. Kiedy zaczęła się pandemia, Bartek miał zapowiedzianą wystawę w Galerii Białej w Lublinie i bardzo chciał tam zawrzeć jakiś element performatywny. Ja siedziałam wtedy w domu w głębokim lockdownie i bardzo poważnie podchodziłam do sprawy. Jednego dnia dostałam od niego wiadomość na Instagramie. Zaproponował mi wspólny projekt. Pomyślałam: brzmi to ciekawie i odpisałam, że jak tylko minie pandemia, to chodźmy na kawę, żeby o tym porozmawiać. Bogu dzięki Bartek był trochę bardziej niecierpliwy. Namawiał mnie na to spotkanie regularnie i tak zaczęliśmy częściej do siebie pisać. Przez kolejne tygodnie Bartek próbował mnie wyciągnąć na rower albo na spacer. A ja stwierdziłam, że skoro izoluję się od rodziny i znajomych, to nie będę się spotykać z obcym typem! Zaczęliśmy więc ze sobą rozmawiać przez videorozmowy, wymienialiśmy myśli, poznawaliśmy się. No i w pewnym momencie zgodziłam się pójść na ten spacer. Po trzecim spotkaniu zaczęliśmy spędzać kwarantannę już razem i tak zostało do dzisiaj. Wystawa i projekt w Białej się udały, a my śmiejemy się, że Bartek, wysyłając wiadomość „Zróbmy razem projekt” miał na myśli projekt na życie. W czerwcu się pobraliśmy!

Kiedy zaczęła się pandemia, byłam singielką, pamiętam, że pomyślałam: przecież to się nie skończy za tydzień! Przypomniało mi się wtedy, że pewnego razu słowacka wróżka przepowiedziała mi, że kiedy będę mieć 35 lat, to osiągnę harmonię i jeśli zmienię swoje dotychczasowe przyzwyczajenia i wybory, będę miała szansę na szczęście. Pandemia zaczęła się, kiedy miałam 33 lata i śmiałam się, myśląc: no teraz już rozumiem, dlaczego przez kolejne dwa lata nikogo nie poznam, bo tyle właśnie będziemy pozamykani. 

Okazuje się, że mimo zamknięcia i pandemii możliwe było poznanie przyszłego męża. Choć może wróżka miała rację, mówiąc: jak się niczego nie nauczysz, to nic się nie zmieni. Pewnie czas siedzenia samotnie w domu, ograniczenia wszystkich bodźców, rozpraszajek, ambicji, moment zatrzymania sprawił, że zastanowiłam się nad meritum. 

 

Przeniosłaś się do mieszkania Bartka. Co ze sobą przywiozłaś?

Większość mebli, przedmiotów jest Bartka. Powoli zbieramy te wspólne. Jest tu jednak moja sofa kupiona na OLX za grosze i fotel vintage z poprzedniego mieszkania. Są też moje bibeloty i poduszki. Uwielbiam rzeczy, które są wełniane. Jestem „kobieta sweter”: wiosną, jesienią, zimą, noszę swetry, mam ich dużo za dużo. Poduszki zrobiłam sama, bo bardzo lubię robić na drutach.

 

Co jeszcze sprawia ci przyjemność?

Moja praca jest moją wielką pasją, czasami jednak za dużo ambicji przysparza mi więcej stresu, a mniej przyjemności. Ostatnio odkryłam nową pasję: jogę ashtangę. I myślę, że w razie konieczności mogłabym z tego uczynić swój zawód. Sprawia mi to niesamowicie dużo frajdy. Potrafię się wsłuchać w ciało, zresetować myśli, odpoczywać. I jest jeszcze jedna rzecz, która mi się spodobała. Przez całe życie trenuję taniec trochę na zasadzie sportu, rywalizacji, bo w teatrze nie zdobywasz medalu, ale zdobywasz rolę. A w jodze tak nie jest. Są trudne rzeczy, do których się nie dochodzi w tydzień. Ty je powtarzasz codziennie i czasami jest przesunięcie o centymetr, czasami nie będzie go wcale. Nie mam ciśnienia, że muszę zrobić wszystko od razu. Bo być może kiedyś uda mi się wykonać te trudne asany, a jak nie, to jest mi z tym okej. Więc tak, to jest to, co sprawia mi przyjemność. A oprócz tego lubię też robić swetry.

Domyśliłam się.