Łukasz i Michał:
Potrzebujemy przestrzeni, która daje spokój
Krakowskie mieszkanie na Salwatorze. Wynajmowane, a jednak jak swoje. Trzy lata temu urządzili się tu Łukasz Zaleski i Michał Małecki. Od niedawna mieszka z nimi piesek Lupa. Mieszkanie zapełnia trochę mebli, które ktoś oddawał, śmietnikowe znaleziska, bibeloty wyszukane w sieciówkach i upominki od znajomych.
Jak tu trafiliście?
Łukasz: Mieszkaliśmy 700 metrów stąd. Kiedy zaskoczyła nas pandemia, Michał pracował w gastronomii, ja pracowałem w kulturze, chwilowo obydwaj byliśmy niemal bez roboty. Tamto mieszkanie było większe, ale w nowej sytuacji musieliśmy poszukać czegoś nowego. Szybko znaleźliśmy właśnie to mieszkanie, w którym teraz jesteśmy. Bardzo często w nim wcześniej bywałem, bo należy do naszych przyjaciół, którzy obecnie mieszkają w Norwegii. Nie ma ich w Polsce od lat, ale wpadają raz na jakiś czas. W czasie pandemii mieszkanie stało puste. Dziś, kiedy sytuacja na świecie wróciła w miarę do normy, umówiliśmy się tak, że kiedy zaglądają do Krakowa, żyjemy przez kilka dni jak we wspaniałej komunie lub rodzinie, jak kto woli. Zawsze, kiedy mają przylecieć, jesteśmy bardzo podekscytowani, Dom wtedy żyje, dużo się dzieje i to jest wspaniałe. No i pojawia się pytanie, kto jest wtedy u kogo!
Jak się tu urządziliście?
Ł: Sporo zmieniliśmy. Lubimy starocie i rzeczy typowe dla epoki PRL-u. Dużo pracujemy, dużo się u nas dzieje, jest wiele bodźców, więc potrzebujemy naszej przestrzeni, która daje spokój. Większość mebli jest nasza. Szafka przechwycona od dobrej znajomej, lampko-półka znaleziona na śmietniku, stół i krzesła są z OLX, od pana, który bardzo się ucieszył, że ktoś je zabierze, bo przeszkadzały mu w garażu, komoda jest z Nowej Huty od pani, która opróżniała mieszkanie przed remontem.
Michał: W czasie pandemii jeszcze w poprzednim mieszkaniu stanęło akwarium, które marzyło mi się od jakiegoś czasu. Na naszej dzielnicowej grupie fejsbukowej pojawiło się ogłoszenie. Ktoś oddawał akwarium z całym sprzętem. 15 minut później je odebrałem. W ten sam sposób trafił do nas i obraz Matki Boskiej.
W poprzednim mieszkaniu mieliśmy bardzo dużą kuchnię, tu jest malutka. Sam dorobiłem drewniany blat i półki. Bo zawsze jest tu sporo przetworów od mojej mamy czy win przywiezionych z podróży. Chcielibyśmy w tym mieszkaniu jeszcze dużo zrobić. Wspólnie z właścicielami będziemy na przykład remontować łazienkę. Choć nie potrzebujemy dużo, to fajnie jest zrobić sobie przestrzeń, która z nami współgra i jest miła. I praktyczna przede wszystkim.
Ł: Tak, Michał jest zdecydowanie bardziej praktyczny niż ja! Ciekawa jest historia obrazu wiszącego nad drzwiami. Lubimy plakaty i obrazy, ale to mieszkanie musi mieć jedną ścianę pustą – służy nam jako ekran do projektora. Któregoś dnia mówię do Michała „Słuchaj, ta ściana jest mi za pusta. Tu nie możemy niczego zawiesić, ale możemy nad drzwiami. Ale co tam można wpasować?”. Wyobraziłem sobie podłużny obraz, na którym Jezus płynie w łodzi. W życiu nie widziałem takiego obrazu. Powstał w mojej wyobraźni. To była sobota wieczór. Michał wymierzył jakiej wielkości obraz wejdzie na ścianę. Stwierdziliśmy, że w niedzielę rano pojedziemy na targ staroci pod Halę Targową. Pojechaliśmy, wysiadamy z auta i pierwsze co zobaczyliśmy, to właśnie taki obraz z idealnie pasującymi wymiarami. Kosztował 20 złotych.
M: Część rzeczy pochodzi z sąsiedzkiej wyprzedaży na Salwatorze, organizowanej na Placu na Stawach raz w miesiącu od wiosny do jesieni. Tam zdobyliśmy między innymi francuski syfon z lat 70., sporo dobrej zastawy czy świeczniki. Mamy też dużo pamiątek rodzinnych i wspaniałych bibelotów.
Ł: Przed naszym balkonem jest wspólny ogródek, którego kawałkiem zajmujemy się my. Zasadziliśmy winorośl – solarisa, rosną tu truskawki, poziomki, pomidory, tulipany, róże, paprocie, niezapominajki i rododendrony. Od wiosny do późnej jesieni coś tu kwitnie. Bardzo dbamy o ten ogródek. Spotykamy się tu z przyjaciółmi i z sąsiadami, rozkładamy koce, robimy lemoniadę, pijemy wino i jest przyjemnie.
Kraków jest miastem, które wybraliście do życia. Jak i kiedy?
Ł: Ja urodziłem się w Garwolinie. Do Krakowa trafiłem przez Toruń. Tam studiowałem polonistykę, a potem przyszedłem do PWST, dziś AST, czyli do szkoły teatralnej. Moim marzeniem od zawsze było studiowanie reżyserii i bycie reżyserem. I kiedy obroniłem magisterkę z polonistyki, to miałem poczucie, że to już chyba nie nastąpi. Ale stwierdziłem, że raz w życiu podejdę do tego egzaminu, żeby sobie nie mieć nic do zarzucenia. No i się dostałem. Egzaminy są etapowe, po każdej części odpada pewna ilość osób. O tym, czy się dostaniesz, dowiadujesz się w drugiej połowie września. I nagle 1 października masz zajęcia. Musisz ruszyć w świat, do innego miasta. I tak to się stało. Spytałem koleżanki, która mieszkała w Krakowie, a którą znałem jeszcze z Garwolina, czy mogę u niej zostać na kilka dni, zanim sobie coś znajdę. Zgodziła się, a ja zostałem… na rok. Byłem w Krakowie drugi raz w życiu! Pierwszy był na zimowisku w drugiej klasie podstawówki. Później zamieszkałem na Salwatorze i tu zostałem. W międzyczasie były trzy lata w Wałbrzychu, gdzie zostałem kierownikiem literackim w teatrze.
M: U mnie historia jest bardzo prosta. Studiowałem tutaj. Moja ciocia mieszka w Krakowie. I już jako małe dziecko przejeżdżając obok Jagiellonki, miałem takie marzenie, że to będzie kiedyś moja biblioteka. Więc jak szedłem na studia, to było oczywiste, że to musi być Kraków. Kocham to miasto, które jednocześnie jest duże i małe. Sporo pracowałem w gastronomii, później w komunikacji i marketingu. Teraz pracuję dla fundacji IB Polska, zajmującej się pomocą osobom dotkniętym różnego rodzaju dyskryminacją.
W Krakowie zawsze miałem szczęście do super mieszkań i super ludzi. Bo dla człowieka z Lubelszczyzny, ze wsi, w której jest 500 mieszkańców, super jest to, że mogę zamienić kilka słów ze wszystkimi sąsiadami. Salwator ma taką cudowną właściwość, że po jakimś czasie masz dużo znajomych. Cieszy mnie też to, że mamy tutaj ogródek, że mogę sobie czasem pogrzebać w ziemi. Bardzo mnie to odpręża. Oboje lubimy też gotować, ale i eksplorować miasto, by jeść pyszne rzeczy. I w sumie z tego powodu zaczął się rozwijać Instagram Łukasza.
Ł: Kiedy zakładałem konto FoodieZaleś, była pandemia. Przez to, że Michał pracował w gastro, doskonale rozumiałem, co się w tej branży dzieje. W kulturze projekty odpadały jeden po drugim. Planowany spektakl zrobiłem dopiero po dwóch latach i przez ten czas miałem w pracy wielką dziurę. Zaczęliśmy częściej chodzić po knajpach, na przekór wszystkiemu i robić sobie zdjęcia. Pokazywać: „Ej, zobaczcie jakie fajne miejsce”. I to się zaczęło rozwijać.
Nie do końca jesteśmy osobami, które mają fancy potrzeby. Lubimy street food, nie przeszkadza nam, że czasem trzeba usiąść na krawężniku. W Krakowie mamy swoje ulubione miejsca, ale jest jeden czynnik łączący je wszystkie. Fajni ludzie. Jeżeli ktoś prowadzi coś i się tym jara, to to czuć.
Ty, Łukasz, jesteś reżyserem i pracujesz w zawodzie.
Ł: Ta pasja zaczęła się od tego, że moja siostra zabierała mnie bardzo często do warszawskich teatrów. Do tego miasta było nam najbliżej. W liceum zacząłem organizować wieczorki poetyckie, na studiach działał studencki teatr, w którym robiłem swoje spektakle. Dziś piszę teksty, które wystawiają inni reżyserzy, ale i wystawiam teksty innych reżyserów. Staram się nie wystawiać swoich tekstów, bo trochę mnie to nudzi. Jak piszę, nie umiem wyłączyć reżysera, więc sobie od razu te spektakle wyobrażam. Wolę zdecydowanie dostać tekst, którego nie znam i muszę pomyśleć, jak go przenieść na scenę. Jest to dla mnie dużo ciekawsze. Tak jak to kiedy mój tekst dostaje inny twórca i zastanawiam się, co z nim zrobi. W Krakowie, w Teatrze Ludowym grany jest mój spektakl Tajemnica Góry. To spektakl dla młodzieży. Robię dużo spektakli dla młodszych widzów. Tak się jakoś stało. Bo jest tak, że teatry potrzebują spektakli dla młodych ludzi, a niewiele osób chce je robić.
Mam bardzo wielki przywilej, bo reżyseria to wolny zawód, w związku z tym niemal wszyscy jesteśmy na freelansie. A ja mam etat. I to jest bardzo wygodna rzecz. Jestem edukatorem w Teatrze Starym. Przyszła pandemia, zaczęły mi odpadać projekty, a w Starym ogłoszono konkurs. Pomyślałem, że to teatr, do którego sam chodzę, z którym się mocno identyfikuję jako widz. Złożyłem dokumenty i dostałem tę robotę. Jestem tam od trzech lat. Prowadzę warsztaty dla każdej grupy wiekowej.
Dużo jecie, ale i dużo podróżujecie. Jakie miejsce zachwyciło was ostatnio?
Ł: Odkryliśmy, że mamy bardzo podobny vibe w podróżowaniu, a jednocześnie mamy zupełnie inny zestaw umiejętności. Na przykład Michał nienawidzi planować, co ja kocham robić. Ja nie umiem prowadzić auta, a Michał to bardzo lubi, więc jest dobry zestaw na początek.
M: Naszym ostatnim odkryciem są Morawy, które momentami przypominają Toskanię. To w tym momencie nasze miejsce. Co ciekawe, niemal każda wioska ma miejsce z kawą speciality. Kochamy też to, że to wszystko, co jest związane z winem ma „vibe rolnika”.
Wszystko jest bezpretensjonalne i uczciwe. A przy tym winnice są zadbane. Na środku pola, gdzie do najbliższego miasta jest kilkadziesiąt kilometrów, znajdziemy wspaniałe winiarnie, które zachwycają i są ciekawe architektonicznie. Ta dbałość o wszystko jest wzruszająca.
Oboje jesteśmy z mniejszych miejscowości i potrzebujemy być w naturze. Morawy są wycieczką za granicę, a tak naprawdę mamy tam bliżej niż do rodzinnych domów.