Magda, Someart i Kluska

W samym centrum Poznania odwiedzamy artystę street artowego Somearta, który tworzy murale, wlepki i wlakaty. Znany jest głównie z cyklu „Friendly Faces” – główki można znaleźć na ulicach wielu miast na świecie. Razem z narzeczoną Magdą wynajmują 80-metrowe mieszkanie, na którego ścianach wiszą prace street artowców i ilustratorów. Na chwilę wpadamy też do pracowni, gdzie oboje stworzyli przestrzeń galeryjną.

 

*Someartowi zależy na zachowaniu prywatności, dlatego w tekście pojawia się wyłącznie pod pseudonimem.

Skąd jesteście?

M: W zasadzie oboje jesteśmy z tego samego miasta – z Grudziądza w kujawsko-pomorskim. Tam się poznaliśmy, kiedy Someart jeździł na desce pod moim blokiem. (śmiech) Więc znamy się od wielu lat, a od 12 mieszkamy już w Poznaniu, dokąd przeprowadziliśmy się na studia.

S: A tę kamienicę okupujemy chyba już od 7 lat. Najpierw mieszkaliśmy piętro wyżej, w kawalerce. Później zwolniło się nasze obecne mieszkanie i wtedy mieliśmy „najdalszą” przeprowadzkę życia, czyli piętro niżej. I tak sobie tutaj żyjemy w trójkę, razem z naszym psem Kluską.

Magda, czym się zajmujesz?

 

M: Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ obecnie w moim życiu jest kilka projektów. Głównym, który jest najbliższy memu sercu i planuję go rozwijać, jest joga. Od jakichś 7 lat praktykuję ashtangę, a w tym roku kończę kurs nauczycielski, więc zaczynam tę przygodę na serio. Powoli działam już sobie w instagramowym światku jako Yogamda, dzieląc się moimi doświadczeniami i wspaniałościami, które daje praktyka jogi. Mówię o tym, co jest teraz, ale rzeczywiście dość mocno przewartościowałam moje życie w tym dziwnym (ale dla mnie bardzo niezwykłym) roku 2020. A na pytanie, czym się zajmuję, lubię odpowiadać, że ogarnianiem, bo w istocie taka jest moja supermoc.

S: Magda wcześniej przez jakieś 6-7 lat pracowała w branży turystyczno-eventowej i organizowała głównie firmowe wyjazdy integracyjne.

M: Tak, to była niezła przygoda! Ale nietrudno się domyślić, że wszystko zakończyło się wraz z nadejściem pierwszej fali koronawirusa. Jako że nigdy nie byłam zwolenniczką pracy w wielkich korporacjach, zawsze wybierałam mniejsze firemki rodzinne. A czas pandemii dla takich firm okazał się niezwykle trudny. Obecnie dodatkowo ogarniam logistykę w poznańskiej marce odzieżowej, która produkuje głównie ciuchy dla kobiet w ciąży i kobiet karmiących. Prowadzę też Galerię Zacnie razem z Someartem.

A jak to było u ciebie? Co studiowałeś?

S: Ojejku, moja droga była zakręcona. (śmiech) Bardzo chciałem przyjechać do Poznania na fotografię, dostałem się, ale ostatecznie nie rozpocząłem tych studiów. Długa i zawiła historia. (śmiech) Wylądowałem na prywatnej uczelni jako grafik komputerowy. Ale powiem tak – studia jak studia. Właściwie dopiero po nich, kiedy skończyły się wymogi malowania martwej natury dla profesorów, zacząłem tworzyć coś dla siebie. Jakoś pod koniec studiów zacząłem robić serię główeczek „Friendly faces”.

M: Ta seria powstała spontanicznie. Kiedyś nasz współlokator ogolił się na łyso. Wrócił z imprezy i Someart postanowił go naszkicować.

S: Potem powstały portrety wszystkich lokatorów. Łącznie z moim było ich 5. Tak naprawdę zaczęło się od tego cyklu główeczek, z którego dziś jestem znany. Od czasu studiów powstało już kilka tych serii. Zamysłem projektu jest pokazanie jednocześnie naszej różnorodności i indywidualności. Serii towarzyszy stwierdzenie, że wszyscy jesteśmy dziełami sztuki, bo każda z główek ma dymek z napisem: I am some art”.

Czy malowałeś po murach, gdy dorastałeś?

S: W liceum robiłem naklejki, które wyklejałem głównie w autobusach. To wyszło od deskorolki, od eksplorowania tkanki miejskiej na desce. Trochę wtedy zahaczyłem o szablon, ale nigdy nie robiłem graffiti, więc teraz, kiedy maluję na zewnątrz, jestem wierny temu, że wszystko robię z pędzla. Używam bardzo mało sprayu.

Jak dobierasz miejsca pod swoje prace?

S: To zależy, o których pracach mowa. Jeśli pytasz o cykl „Friendly faces”, to przede wszystkim kieruję się tym, co widzę w przestrzeni miejskiej. Kiedy jestem w tzw. dzielnicy street artowej, gdzie od razu widać, że to miejsce żyje tą kulturą, to pozostawiam tam również ślad po sobie. Nie niszczę nowych budynków/elewacji, w każdym razie staram się tego nie robić.

Jest jakieś miejsce, w którym chciałbyś się pojawić?

S: Na ISS z zewnątrz. (śmiech) A tak poważnie to nie mam żadnego wymarzonego miejsca. Staram się zostawić po sobie kawałek sztuki wszędzie tam, gdzie jestem. Bardziej kieruję się taką zasadą niż wyborem konkretnego miejsca.

Dalej jeździsz na desce?

S: Bardziej transportowo. (śmiech) Mam mały problem z kolanami i po prostu ze względów zdrowotnych…

M: Ze względów zdrowotnych jeździsz na ostrym kole! (śmiech)

S: (śmiech) Zmieniłem zastrzyk adrenaliny.

Jak to się wszystko układało, kiedy skończyłeś studia i zacząłeś tworzyć? Czy był taki okres, kiedy musiałeś robić rzeczy, których absolutnie nie chciałeś robić?

S: Studiowałem zaocznie i w trakcie studiów cały czas pracowałem. Najdłużej jako drukarz wielkoformatowy, dzięki temu mogłem drukować swoje wlakaty. Ale generalnie był też czas, kiedy chwytałem się przeróżnych zajęć. W chwilach kryzysowych było nawet i rozdawanie ulotek, takie czasy studenckie! Krótko po studiach próbowałem utrzymać się na swoim, ale okazało się, że to chyba jeszcze nie ten moment. No i chwilę przesiedziałem w firmie typowo budowlanej, to był w zasadzie ostatni czas, kiedy pracowałem na etacie. Po roku pracy tam stwierdziłem, że zaczynają się pojawiać ciekawe zlecenia, i się zwolniłem. Od tamtej pory staram się robić to, co chcę. Udaje się to na tyle, że nie muszę wracać na etat. (śmiech)

Masz swoją pracownię, w tym samym lokalu stworzyliście galerię.

S: Pracownię współdzielę z Magdą z marki Hadaki. To nasza trzecia wspólna przestrzeń. Po paru latach udało się nam w końcu znaleźć coś z witryną na ulicę, więc była możliwość stworzenia galerii. Ten koncept poznałem w Londynie. Znalazłem galerię, która funkcjonowała tak, jak teraz ta nasza. Artysta miał swoją pracownię, a w części przestrzeni po prostu wystawiał prace różnych ludzi – znajomych lub tych, których prace uważał za coś ciekawego. Czułem, że u nas brakuje miejsc, w których pokazuje się prace street artowe, ilustratorskie. Prezentujemy polskich artystów. Założenie jest takie, żeby rocznie było 6-8 wystaw, w 2020 roku udało się ich zrobić 6.

M: Sytuacja pandemiczna trochę nam utrudnia tę działalność. Z uwagi na to, że nie można się gromadzić, nie ma sensu robić wernisaży, które w naszej galerii są zawsze najciekawszą częścią wystaw. Galeria Zacnie jest przede wszystkim miejscem spotkań, a na to teraz niestety nie możemy sobie pozwolić. Planujemy ruszyć z wystawami od kwietnia i zacząć od prac 3 artystek – Magdy Wolnej, Anny Pol i Marianny Sztymy. To super trio, które od kilku lat wystawia swoje prace tylko w miejscach niezagospodarowanych. U nas będzie to pierwsza okazja, żeby zobaczyć dziewczyny w przestrzeni galeryjnej.

A jaki jest klucz doboru artystów?

S: Siedzę już trochę w tym światku i po prostu mam swoje typy – ludzi, których chciałbym pokazać. Przechodzi to przez mój filtr, ale też się nie zamykamy. Np. w tamtym roku odbyła się wystawa Bękartów, którzy robią identyfikacje festiwali oraz skład książek. Stwierdziliśmy, że czasami możemy pozwolić sobie na takie odstępstwo. W tym roku jest plan, żeby wystawić jednego chłopaka od neonów. Chociaż nadal najbardziej chcemy się trzymać ilustracji i street artu.

Na ścianach waszego mieszkania wisi sporo prac.

S: To prawda. Swego czasu lubiłem latać do Londynu, bo tam scena street artowa jest mocno rozwinięta. Prace, które u nas wiszą, to m.in.: The London Police, Cinta Vidal, Stik, Sepe, SC Szyman, Sainer, Yadou, KAWS, OBEY.

M: Głównie są to rzeczy, które wpadły nam w oko podczas podróży. Z każdego wyjazdu staramy się przywieźć coś, co udekoruje nam mieszkanie.

S: Dokładnie. Tak jak np. ta drewniana maska z Tajlandii.

M: Tak jest. Albo portret dwóch facetów (chyba parki), który ktoś zostawił przy śmietniku w Wietnamie, nie wiadomo, z jakich przyczyn.