Małgorzata Sikorska-Miszczuk: Zmiana adresu to zmiana losu

Ośmiometrowa ściana okien ze zmieniającym się wraz z porami roku obrazem oraz inspiracje twórczością Hokusaia miały być głównymi punktami tego wnętrza. W mieszkaniu na warszawskiej Ochocie odwiedzamy dramatopisarkę, librecistkę i scenarzystkę Małgorzatę Sikorską-Miszczuk. Jako dramatopisarka debiutowała w 2006 roku dramatem Śmierć Człowieka-Wiewiórki w reżyserii Marcina Libery. Przez lata jej sztuki wystawiane również za granicą były wielokrotnie nagradzane. Właśnie trwają zdjęcia do Rudej, spektaklu Teatru Telewizji, do którego napisała tekst wspólnie z reżyserem, Wawrzyńcem Kostrzewskim (premiera w TVP 1 planowana jest na październik). Obecnie w Warszawie na scenie Przodownik Teatru Dramatycznego można zobaczyć jej spektakl Walizka (reż. Aliaksandr Hartsuyeu), a w lipcu w Operze Królewskiej operę Noc kruków skomponowaną przez Zygmunta Krauzego do jej libretta, w reż. Waldemara Raźniaka. 

Dorastalaś w Warszawie. Tu mieszkasz od niedawna. Gdzie żyłaś wcześniej i co sprawiło, że zdecydowałaś się na przeprowadzkę?

Od zawsze jestem wielbicielką warszawskich Kabat. Mieszkałam tam przez 27 lat. Byłam świadkiem powstawania tej dzielnicy od 1995 roku. Podczas pandemii zrobiłam w mieszkaniu na Kabatach duży remont. Wszystko przearanżowałam, pierwszy raz współpracując z projektantką. Wiele się wtedy nauczyłam. Zaczęłam rozumieć, jak tworzyć przestrzeń dla samej siebie, ponieważ robiąc to wcześniej dla rodziny, nie zastanawiałam się nad swoimi potrzebami. Rozmowy z projektantką nie były łatwe. Nie umiałam odpowiedzieć na najprostsze pytania… Co chcę mieć? Czy wolę biel, czy kolory, orientalny przepych a może skandynawską prostotę. To było niemal jak terapia. Zaczęłam przeglądać pisma wnętrzarskie, szukając rozwiązań. Efekt remontu był bardzo obiecujący, ale mój starszy syn Mateusz i jego partnerka Klaudyna zaczęli napomykać, że może przyszła pora, żeby poszukać czegoś bliżej centrum Warszawy. To oni znaleźli mi obecne mieszkanie, z widokiem na park i stare świerki.

Najczęściej ludzie przeprowadzają się, bo muszą. Ktoś się rozwodzi albo potrzebuje czegoś o większym metrażu, itd., itp. Jest takie przysłowie żydowskie: „zmiana adresu to zmiana losu” i ja się z tym zgadzam. Tamten „kabacki” etap życia skończył się całkowicie i radykalnie. 

Gdy syn zaczął szukać mieszkania, wiedziałam, że nie chcę mieszkać w starym budynku, lecz potrzebuję czegoś, co jest nowo wybudowane. Mieszkanie na Joteyki 3 bardzo mi się spodobało – a dodatkowo ktoś, kto wcześniej je zarezerwował, zrezygnował. Pomyślałam, że to jest to. Ta decyzja pociągnęła za sobą pytanie o nowego projektanta. I tu też odpowiedź podsunął syn, który znał z Instagrama realizacje Moniki Michałowskiej. Zaprosił ją na spotkanie, poznałyśmy się i kliknęło. Tym razem było mi łatwiej. Potrafiłam już odpowiedzieć na wiele jej pytań; powiedziałam jej też, że nie boję się rozwiązań, które są nietypowe. 

Czego wtedy chciałaś? Jakie miałaś potrzeby?

Marzyło mi się, żeby widok z okien był jak zmieniający się obraz, dlatego zdecydowałyśmy o wyburzeniu ściany między dwoma pomieszczeniami, łącząc salon z kuchnią. Drugą rzeczą było, by inspiracją do wnętrza była twórczość Hokusaia. Miały pojawić się jego prace i ich kolorystyka – i tak się stało. Po trzecie – tkaniny. Piękna tkanina sprawia mi zawsze ogromną przyjemność. 

 

Czy trafiło tu coś z poprzedniego mieszkania?

W zasadzie nie, jedynie obrazy, ponieważ chciałam stworzyć przestrzeń od nowa. Nieco wcześniej przeczytałam książkę guru od sprzątania, Marie Kondo. Jej podstawową radą dla ludzi chcących oczyścić mieszkanie z nadmiaru rzeczy jest wzięcie do ręki każdej z nich i zastanowienie się, czy daje im ona radość. Po latach PRL-u, kiedy wiele rzeczy się miało, bo tylko takie były dostępne, to kryterium było dla mnie czymś zupełnie nowym. To było niemal wstrząsające odkrycie. Mam się zastanowić nad każdą rzeczą, która mnie otacza? Czy to jest w ogóle możliwe? Czy mam na to czas i czy umiem odpowiedzieć na takie pytanie? Chodziłam po mieszkaniu i myślałam: ale ja nie wiem, czy ta lub inna rzecz mi się podoba, sprawia radość? Jak mam to poczuć? 

Aż się tego nauczyłam. Nabrałam spokoju i pewności siebie. Już wiedziałam: chcę to i tamto. To jest „moje”, to mi sprawia przyjemność. Nie interesują mnie oceny innych. Na tarasie mam obraz malarki, którą lubię. Dla kogoś ta praca może być prowokująca, szokująca, nie do przyjęcia. Chodzi mi o to, żeby wieszać na ścianie nie to, co inni uznali za godne powieszenia, lecz by otworzyć się na własne widzenie tego, co (prywatnie) niezbędne, wzmacniające, ważne. To może też oznaczać, że ktoś się otoczy dzbankami ze sztucznymi kwiatami, bo właśnie to mu sprawia radość. I jeżeli ma siłę wytrzymać lekceważące fukanie pod tytułem, że reprezentuje wiejski gust, to to jest jego życie, jego mieszkanie i jego decyzja.

 

To mieszkanie to miejsce, w którym pracujesz. Czy jest coś, co pomaga ci w procesie twórczym?

Wokół musi być porządek. Muszę mieć też duży stół. Nie potrzebuję oddzielnego pokoju do pisania, bo wiem, że jak do niego wejdę, to będę robiła wszystko, żeby nie pracować.

 



 

Jak i kiedy zaczęłaś pisać?

Każdy, kto chce pisać, wie, że chce to robić. Pytanie, czy się na to odważy? Od dziecka nałogowo czytałam. Wiedziałam, że to jest mój świat, natomiast nie miałam pojęcia, co miałoby to oznaczać. Po liceum wybrałam dziennikarstwo, ale kiedy kończąc studia, zaczęłam pracować jako dziennikarka, zorientowałam się, że to absolutnie nie dla mnie. 

Był początek transformacji ustrojowej, miałam malutkiego syna, nie było łatwo, ale otwierały się ciekawe perspektywy. Przeszłam w życiu przez różne, bardzo intrygujące przestrzenie zawodowe. Wśród moich miejsc pracy było czasopismo naukowe w Ministerstwie Nauki, wydawnictwo, agencja reklamowa (dział obsługi klienta), a ostatecznie działy kreacji w kolejnych agencjach reklamowych. Byłam w nich copywriterką, ale przyszedł czas, kiedy podjęłam decyzję, że muszę odejść, że już najwyższy czas podjąć wyzwanie „prawdziwego pisania”. Jeszcze pracując w agencji, wygrałam konkurs na scenariusz filmowy, byłam też scenarzystką polskiej wersji Ulicy Sezamkowej. Zwolniłam się z agencji, zdałam na Wydział Scenariuszowy łódzkiej Filmówki, urodziłam drugiego syna, Michała. Cały czas szukałam siebie. To był koniec lat 90. Zawsze pociągał mnie teatr, a wtedy rozpoczęło się mocne otwarcie teatru na współczesną dramaturgię polską. Trafiłam do projektu „Teren Warszawa” w Teatrze Rozmaitości. Trzeba było wysłać dziesięć stron tekstu i z tych zgłoszeń wybrano dziesięć osób, w tym i mnie. Przez rok każdy z nas pisał sztukę, by na koniec ją zaprezentować w formie czytania performatywnego. Napisałam Psychoterapię dla psów i kobiet. Tak się zaczęła moja kariera dramatopisarska.

Z perspektywy czasu widzę, że wyjątkowo ważna była dla mnie praca scenarzystki przy Ulicy Sezamkowej. Ze strony amerykańskiej projekt nadzorował headwriter Josh Selig. Po polskiej stronie pieczę sprawowała Joanna Szczęsna. Josh otworzył mi drogę do myślenia o pisaniu jako o procesie, który można wesprzeć w absolutnie empatyczny sposób. W odróżnieniu od polskiej tradycji „surowych profesorów”, którzy motywują przez krytykę, on motywował, wzmacniając. Josh potrafił z najbardziej niedorzecznej idei wydestylować coś sensownego i pokazać, w jaki sposób można z małej iskierki stworzyć wspaniałą scenę, świetny scenariusz. I to był ogromny dar od losu. Jeżeli tak podchodzimy do rzeczy, że to, co robimy, nie jest złe, tylko jest punktem wyjścia, to jest to bardzo uwalniające. 

Całe życie wierzyłam w siebie. Wierzyłam, że mogę osiągnąć bardzo dużo. Niedługo lecę na stypendium dramatopisarskie ufundowane przez Cullman Center for Scholars and Writers w Nowym Jorku, gdzie będę pracować w grupie niezwykle utalentowanych ludzi. To mnie uszczęśliwia. Takiego życia pragnę. Bo ja cała jestem z literatury, z wymyślenia, z kreacji.