Margarita Slepakova: Tu łatwiej mi dotrzeć do sedna

Mała miejscowość przy granicy szwajcarsko-francuskiej – Leymen pod Bazyleą, mieszka tu ok. 1000 mieszkańców. W drewnianym XIX-wiecznym domku otoczonym łąkami i lasami od niemal 2 lat żyje Margarita Slepakova – śpiewaczka operowa, mezzosopranistka – dzieląc swoje życie między Warszawę i Alzację. Na co dzień sięga do repertuaru od muzyki renesansu do współczesności, ale szczególnie związana jest z europejską sceną barokową, współpracuje z zespołami i orkiestrami specjalizującymi się w wykonawstwie historycznym muzyki XVII i XVIII wieku. Połączenie muzyki dawnej ze sztukami nowoczesnymi inspiruje ją również do kolaboracji i autorskich projektów.

Zanim trafiłaś do Szwajcarii, żyłaś w Polsce, ale urodziłaś się w Rosji.

W Warszawie mieszkałam od dziecka, tam się wychowałam. Często jestem pytana, dlaczego rodzice wyjechali do Polski, ale to pytanie, na które nawet oni sami nie znają dokładnej odpowiedzi. (śmiech) Był rok 1990, nagle można było wyjechać, więc chcieli spróbować. Chcieli sprawdzić, czy będzie nam lepiej. Podejrzewam, że przeprowadzka przyniosła im ostatecznie więcej wyzwań niż możliwości, ale mimo to pokochali Polskę i tam już zostali. Ja z kolei od 5 lat mieszkam między Warszawą a Szwajcarią, bo właśnie tu ukończyłam studia w Scholi Cantorum Basiliensis – jednym z najważniejszych ośrodków muzyki dawnej. Studiowanie tam było moim marzeniem jeszcze podczas studiów w Warszawie, gdzie równolegle kończyłam Wydział Wokalno-Aktorski Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Schola wydawała mi się wtedy mitycznym miejscem, które kończyli moi idole jak Andreas Scholl czy Jordi Savall i które prawdopodobnie na zawsze pozostanie w sferze fantazji. Po pewnym czasie (czy to za sprawą ciężkiej pracy, czy może szczęścia) marzenie stało się rzeczywistością, wtedy zaczęło się życie pomiędzy dwoma miastami.

W której dzielnicy Warszawy dorastałaś?

Przeprowadzaliśmy się spokojnie z 10 razy. (śmiech) To był szalony czas, lata 90., moi rodzice przyjechali do Polski. Mama jest lekarzem, tata z wykształcenia jest doktorem filozofii, a także poetą i pisarzem tworzącym w języku rosyjskim – starał się łączyć swoją codzienną działalność artystyczną z zajęciami bardziej pragmatycznymi i wspierającymi rodzinę. Z perspektywy widzę, jak trudna były dla nich przeprowadzka i imigranckie realia oraz jak dzielni wtedy byli. Daje mi to perspektywę, kiedy myślę o własnych problemach, i pomaga na pewne sprawy spojrzeć trzeźwo. Mieszkaliśmy m.in. na Bemowie, w Wawrze, w Komorowie, na Bródnie, na Bielanach, na Tarchominie, ale większość dzieciństwa spędziłam na Żoliborzu. Tam też wynajęłam swoje pierwsze mieszkanie po wyprowadzce od rodziców.

A gdzie wcześniej mieszkali twoi rodzice?

W Rostowie nad Donem, to też miejsce, gdzie się urodziłam, ale cała rodzina była rozsiana po kraju. Mamy rodzinę w Piatigorsku, to jest już dość blisko Kaukazu, moja babcia mieszkała w Samarze nad Wołgą, a teraz duża część rodziny przeprowadziła się do Moskwy.

Jak muzyka pojawiła się w twoim życiu?

Muzyka była obecna w naszym domu za sprawą taty, który jest autorem piosenek, więc właściwie od zawsze pamiętam go jako osobę chodzącą po domu z gitarą. (śmiech) Nawet jeśli było to jednopokojowe mieszkanie. Z dzieciństwa pamiętam wspólne śpiewanie na 2 głosy w kuchni, tatę recytującego nowy wiersz. Chyba tym po prostu nasiąkłam. Od 6 r.ż. rozpoczęłam regularną edukację, przeszłam przez wszystkie stopnie klasycznej edukacji muzycznej, grałam na skrzypcach i klarnecie, a potem ukierunkowałam się na muzykę operową.

Dlaczego wybrałaś właśnie muzykę operową? Pamiętasz taki czas lub moment, kiedy poczułaś, że to właśnie to?

Na pewno nie interesowałam się muzyką operową od dziecka. (śmiech) Chowałam się bardziej na muzyce rockowej, folkowej. Gdy byłam nastolatką, słuchałam wielu rzeczy – od grunge’u przez britt, trip hop po muzykę elektroniczną i jazz. Nadal wielu moich przyjaciół jest w tym środowisku i zajmuje się taką muzyką. W Warszawie te środowiska często się łączą, wiele osób, z którymi się wychowałam, zajmuje się muzyką klasyczną i dawną, a jednocześnie gra na gitarach i zajmuje się elektroniką (jak przyjaciele z zespołu Alters, w którym na perkusji gra mój chłopak Robert). Muzyka operowa pojawiła się, kiedy rozpoczęłam lekcje śpiewu, żeby poprawić emisję głosu. A że trafiłam do śpiewaczki operowej, bo często jest tak, że to śpiewacy operowi dużo wiedzą o technice, to poszło to w tym kierunku. Na początku to głos i ciało poprowadziły mnie w stronę tego nurtu muzycznego bardziej niż zainteresowanie. Dopiero kiedy w to weszłam, odkryłam, że fizyczne uczucie podczas śpiewania opery trudno porównać do czegoś innego. To taki rodzaj wibracji, przepływu energii i odnalezienia w sobie mocy głosu. Sądzę, że to był główny magnes, który mnie przyciągnął. Potem odkryłam muzykę baroku, w której improwizatorstwo, wirtuozostwo i naga emocjonalność łączą się z rockowym drivem. To było to. Wpadłam jak śliwka w kompot.

Pamiętasz swój pierwszy występ na scenie?

Myślę, że jednym z moich najważniejszych występów był ten w programie Od przedszkola do Opola. (śmiech) Miałam wtedy 6 lat i właściwie byłam mało świadoma tego, co się dzieje. Rodzice zabrali mnie na jakiś casting, tam zaśpiewałam piosenkę i nagle znalazłam się w Gdańsku z Ireną Santor! (śmiech) Było to duże przeżycie, choć pamiętam je bardziej jako dobrą zabawę. Pani Irena dziś jest dla mnie absolutną ikoną, ale wtedy widziałam ją po prostu jako miłą, elegancką panią o magicznym głosie. Nie rozumiałam, z kim mam do czynienia. Tamten występ był też pierwszą okazją, żeby zaśpiewać piosenkę z fortepianem na żywo.

Pamiętasz, co wtedy śpiewałaś?

Śpiewałam Walc Embarras. Trochę się wstydziłam, bo to o miłości. (śmiech) To był drugi odcinek tego programu, a program był popularny i miał ogromną oglądalność, więc byłam później przez wiele miesięcy rozpoznawana na ulicy, nie tylko ja, ale i moi rodzice, a nawet brat bliźniak mojego taty!

A pierwszy dorosły, ważny występ?

W dorosłym życiu trudno nadać znaczenie poszczególnym występom, bo każdy występ reprezentuje trochę inny etap – od początku studiów do wejścia w profesjonalne życie. Niedawno brałam udział w bardzo szczególnym dla mnie koncercie, zresztą był to mój ostatni występ przed lockdownem. Wystąpiłam w Carnegie Hall w Nowym Jorku z Monteverdi Choir i Johnem Eliotem Gardinerem. To zespół, z którym pracuję od 1,5 roku w Londynie. Razem podróżujemy po całym świecie, ale wystąpienie w Carnegie Hall, tak znaczącej sali, było wielkim przeżyciem.

 

 

 

 

Ukończyłaś studia i zdecydowałaś, że chcesz zamieszkać w Szwajcarii?

Właściwie na początku nie planowałam, że zostanę, ale tak się też potoczyło moje życie zawodowe, że to tutaj spotkałam ludzi, z którymi pracuję na co dzień, tutaj nawiązałam również przyjacielskie i muzyczne relacje, co często się przeplata. Tutaj zapuściłam korzenie (przede wszystkim zawodowo), ale ta praca ma to do siebie, że ciągle się podróżuje i współpracuje się z ludźmi z całej Europy – ja współpracuję z zespołami z Belgii, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Francji. Bazylea jest też po prostu dobrym punktem na mapie. Jest w środku Europy, mamy tutaj małe, bardzo dobrze połączone lotnisko, z którego podróżuję wielokrotnie w ciągu miesiąca. Tutaj mieszkamy wspólnie z chłopakiem, który z zawodu jest projektantem wzornictwa, a ponieważ w Warszawie prowadzi swoje studio i wykłada na Wydziale Wzornictwa ASP, często bywamy również w Polsce, gdzie oboje mamy rodziny.

Opowiedz coś o miejscu, w którym mieszkasz. To dom?

Tak, znajduje się w małej miejscowości – Leymen w Alzacji, tuż przy szwajcarskiej granicy i 12 km od Bazylei. Marzył mi się domek na wsi, mimo że wychowałam się w dużym mieście. To miejsce najpierw sobie trochę wymyśliłam. Potem przypadkowo spotkałam przyjaciół, którzy opowiedzieli mi, że przeprowadzili się właśnie do tej miejscowości. Pojechałam ich odwiedzić i to było dokładnie to, o czym marzyłam. Po jakimś czasie udało nam się odnaleźć tam mieszkanie w pięknym, drewnianym domu z XIX w. Dom stoi na krańcu wioski, przy łące, a pod nim przepływa strumyk. Oprócz nas mieszka w nim para architektów i emerytowana altowiolistka – cudowna osoba, która ma w swoim mieszkaniu na poddaszu fortepian. My wstawiliśmy do mieszkania klawesyn i pianino, więc właściwie nagle na końcu wioski pojawił się dom zapełniony instrumentami. To zresztą dość charakterystyczne dla tej miejscowości, bo spłynęli tu nasi przyjaciele muzycy, dlatego powoli miejscowość staje się znana w Europie jako najgęściej zaludnione przez harfistów barokowych miejsce na świecie. (śmiech) Oprócz nich mieszkają tu też inni cenieni i nagradzani muzycy, m.in dwóch świetnych lutnistów, Anna – założycielka Solazzo, cenionego zespołu muzyki średniowiecznej, która sama gra na fideli i violi da gamba. To trochę takie zagłębie muzyków, zwłaszcza dawnych.

To chyba można powiedzieć, że trafiłaś do idealnego dla ciebie miejsca na Ziemi.

Tak naprawdę to ono tworzy się na naszych oczach, zwłaszcza teraz w lockdownie, kiedy wszyscy przestaliśmy jeździć po świecie i w końcu zaczęliśmy się częściej widywać. Tworzymy śmieszną, międzynarodową społeczność, w której dobrze się rozumiemy, bo wszyscy na co dzień prowadzimy to samo życie na walizkach, a do domu przyjeżdżamy, żeby odciąć się i zregenerować. Spotykamy się także na kolacje, pikniki nad rzeką i plotki z ostatnich festiwali i tras. (śmiech). Wielokrotnie zdarzają nam się też wspólne projekty lub po prostu muzykowanie. Uważam, że jesteśmy dla siebie jednocześnie inspiracją i bezpieczną przystanią.

Jak znalazłaś mieszkanie?

Przez ogłoszenie, które podobno wisiało od dawna i przez dłuższy czas nikt nie chciał tego mieszkania wynająć, co wydało mi się dziwne. Do domu przechodzi się z zarośli – idzie się przez mostek i wychodzi na dużą łąkę, z której widać dom. Zakochałam się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Mieszkanie ma 2,5 poziomu, na pierwszym poziomie jest duży pokój z kominkiem i z kuchnią. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, był praktycznie pusty, stał tam tylko długi stół z ławami. Na piętrze znajdują się 2 sypialnie i łazienka. Na samej górze jest małe poddasze.

Opowiedz co nieco o meblach.

Tutaj nie było właściwie nic. Większość rzeczy, które mamy, to przedmioty zbierane podczas naszej wędrówki po różnych krajach. W Polsce często znajdowaliśmy rzeczy na śmietnikach. Robert jako projektant ma oko do wyciągania z kontenerów prawdziwych perełek. Więc wiele rzeczy mamy jeszcze stamtąd, np. thoneta wyciągniętego z kosza Opery Narodowej. W Bazylei jest bardzo fajny zwyczaj – nie wyrzuca się rzeczy na śmietnik, ale wystawia się je przed dom. Większość rzeczy znosiliśmy właśnie z ulicy, dlatego z każdą wiąże się historia trasy – nocny przemarsz przez miasto z ogromną lampą lub przejażdżka tramwajem na własnym, wniesionym fotelu.

Jaki był pomysł na to wnętrze?

Ostatnimi czasy dużo było podróżowania i wędrowania, więc wiedziałam, że nie chcę mieć wielu przedmiotów. To nomadyczne życie zmusza do ograniczenia, minimalizmu i weryfikacji każdego posiadanego obiektu. Wszystkie przedmioty, które mam, są na tyle lekkie, że mogę je podnieść, jest ich też na tyle mało, że mogę je gdzieś sama przenieść. Zawsze lubiłam przedmioty wykonane z naturalnych materiałów (drewno, kamień, ceramikę), ale w świat wzornictwa wprowadził mnie Robert. To on nauczył mnie, że dobrze zaprojektowany przedmiot łączy formę, funkcję i technologię, opowiedział mi o zasadach projektowania Dietera Ramsa, o myśleniu z perspektywy cyklu życia produktu i tego, jakie to ma konsekwencje dla środowiska. Oboje lubimy też po prostu przedmioty z duszą. Te, które nie są częścią naszej historii, a to bardziej my jesteśmy częścią ich historii, kimś, kto przyszedł po poprzednim właścicielu i może przed kolejnym. Niektóre znaleziska świadomie zostawiamy nieodnowione, bo dodaje im to osobowości. Życie studenckie w Szwajcarii (kiedy jeszcze mieszkałam sama w Bazylei, a Robert w Warszawie) nie było łatwe finansowo i wiele rzeczy, które znajdowałam na ulicy, było jednocześnie rzeczami, na które nie byłoby mnie stać. Wtedy dodatkowe krzesło albo kubek były na wagę złota. Nie zawsze były to przedmioty „z najwyższej wzorniczej półki”, ale jeśli miały to coś, zabierałam je do domu. Dziś są z nami zarówno jako „przyjaciele z trudnych czasów”, jak i prawdziwe trofea – jak moje pierwsze bazylejskie znalezisko, czyli oryginalny zestaw filiżanek i spodków Wedgwood pozostawiony na krawężniku nad Renem. Także wnętrze naszego domu nie jest realizacją wnętrzarskiego projektu, ale raczej sumą naszych gustów, historii i szczęśliwych zbiegów okoliczności. Ale z powodów ekologicznych bardzo lubię to, że absolutna większość obiektów to rzeczy z drugiego obiegu.

Masz sporo płyt gramofonowych.

Słuchanie muzyki to część mojego zawodu. To, że jesteśmy teraz na wsi, sprawia, że pierwszy raz od dłuższego czasu mogę konfrontować się z ciszą. Dla mnie cisza jest punktem wyjścia do tworzenia jakiejkolwiek muzyki, dlatego możliwość słuchania muzyki i słuchania ciszy (a potem możliwość budowania między nimi) jest na pewno bardzo ważnym elementem. Na podobnej zasadzie traktuję przestrzeń. Dla mnie punktem wyjścia jest pustka, a jeśli coś ma się w tej przestrzeni znaleźć, to musi mieć to swoje uzasadnienie.

Na co pozwala ci twoja aktualna przestrzeń w odróżnieniu od tej warszawskiej?

Przeprowadziłam się tu jeszcze w trakcie intensywnego życia koncertowego, kiedy w ciągu miesiąca potrafiłam być w 4 różnych krajach. Każdy ponowny przyjazd do tej miejscowości, gdzie wysiada się na wzgórzu (to aktualnie przystanek tramwajowy, ale powstał w miejscu dawnego przystanku kolejowego) i ma się widok na całą okolicę, następnie idzie się w dół i przechodzi się przez całe miasteczko, to coś niesamowitego. Mój przyjaciel harfista mieszka przy przystanku i niejednokrotnie zdarzało się, że słyszał moją walizkę na kocich łbach, wtedy wychylał się przez okno i pytał, czy jestem głodna. Kiedy przechodzisz przez to miasteczko, ono jest takie ciche, unosi się mgła, świecą latarnie. Czujesz, że cały ten stres, ten pęd, w którym jesteś, schodzą z ciebie. Żeby dotrzeć do domu, trzeba przejść przez mostek i łąkę – to ważny moment, wtedy czuję, że się odcinam i resetuję. Biorę oddech. Przestrzeń w domu pozwala nam obojgu na pracę. Skupiamy się wtedy na swoich sprawach. Ja zamykam się w pracowni na górze i ćwiczę lub przygotowuję się do projektów, a Robert projektuje przy długim stole w jadalni. Staramy się też codziennie pójść na wieczorny spacer. Chodzimy po okolicy. Wokół mamy lasy i łąki, jest też wzgórze, na którym stoi zamek (jak to w Alzacji). Ale nasza ulubiona trasa prowadzi do małej kapliczki tuż na skraju lasu. Za to w domu bardzo lubię rozpalić w kominku, zrobić herbatę i czytać książkę. Joga to też dla mnie ważny element relaksu i treningu. Mam miejsce z dużym oknem, gdzie mogę po prostu rozłożyć matę i wykonywać ćwiczenia, patrząc na zieleń. To jest też część mojego zawodu śpiewaczki, żeby stale być ugruntowaną i być w ciele, w oddechu.

Co daje ci natura?

Rytm życia tutaj mocno różni się od tego miejskiego, dlatego życie pomiędzy Warszawą i Leymen wzajemnie się balansuje. Ale to oczywiście tutaj czuję się lepiej uziemiona i zintegrowana z przyrodą. Dostrzegam zmiany sezonów. Podglądam i podsłuchuję ptaki (na pobliskim drzewie mamy sowy!), kręcą się tu też inne zwierzęta: lisy, nutrie, borsuki, a czasem nawet sarny. Mam to szczęście, że widać stąd ogromny kawał nieba i można obserwować gwiazdy, śledzić fazy księżyca. Daje to możliwość powrotu do podstawowych sfer, od których czasem jesteśmy odcięci. Tu mam poczucie, że jesteśmy częścią przyrody – oddychamy, przechodzimy cykle. Weryfikuje to własny system wartości, który często jest tłumiony pędem i różnymi sprawami. Tu łatwiej dotrzeć do sedna.

Jak od paru miesięcy wygląda twoje życie?

Jesteśmy w takim dziwnym, przejściowym czasie, kiedy muzycy (podobnie jak wiele innych osób) są w trudnej sytuacji – nasze koncerty są odwołane, nie mamy możliwości tworzenia muzyki przed innymi ludźmi, podróżowanie jest też mocno ograniczone. Natomiast staram się podchodzić do tego jak do lekcji, z której mogę wyciągnąć nowe spojrzenie na pewne sprawy. Wykorzystuję ten czas do tego, żeby się rozwijać. Muzycy muszą ćwiczyć codziennie, niezależnie od tego, czy występują, dlatego skupiam się na technice. W całej klęsce urodzaju koncertowego to jednak duży przywilej, jeśli ma się czas i przestrzeń, żeby codziennie stawać do pianina i pracować nad głosem. W tym zawodzie (jak chociażby w sporcie) praca nigdy się nie kończy, a to właśnie z codziennej dyscypliny rodzi się potem poczucie wolności podczas występu. Ostatnio mam też więcej czasu na prowadzenie lekcji prywatnych i warsztatów online. Jednym z pozytywnych aspektów lockdownu jest to, że przyniósł więcej czasu na czerpanie inspiracji z odkrywania nowego repertuaru, książek, płyt. Nareszcie mogłam też posłuchać albumów swoich kolegów i porozmawiać z przyjaciółmi. Ponieważ izolacja większości muzyków zastopowała z dnia na dzień normalny tryb życia, sprowokowała tym samym spojrzenie na wiele spraw z perspektywy i przewartościowanie. To z kolei pomaga na nowo poszukać swojego głosu, swojego miejsca i tego, jakie relacje chcemy tworzyć zarówno na poziomie artystycznym, jak i osobistym. Wierzę, że możemy wyjść z tego okresu zainspirowani, spokojniejsi i zacząć robić rzeczy bardziej w zgodzie ze sobą.