Mariusz Szczygieł: Dlaczego jesteś tak nieznośnie miły?

Odwiedzamy warszawskie, słoneczne mieszkanie Mariusza Szczygła – reportera, pisarza, czechofila. Na kuchennym blacie czeka serowa strucla, parzy się zielona herbata.

Mariusz Szczygieł debiutował w 1984 roku w tygodniku Na przełaj”, od 1990 roku związany jest z „Gazetą Wyborczą”, zdobył wiele nagród m.in. podwójną Nagrodę Literacką „Nike” za Nie ma. Jest prezesem fundacji Instytut Reportażu, która prowadzi księgarnio-kawiarnię Wrzenie Świata oraz wydawnictwo Dowody na Istnienie. Jego książki zostały wydane w 21 krajach. Po Hannie Krall (swojej nauczycielce) jest najczęściej przekładanym żyjącym polskim reporterem.

Jak znalazł pan to mieszkanie? Czego pan szukał?

Szukałem mieszkania na Powiślu, bo tutaj też wcześniej mieszkałem. Czegoś większego, czyli przynajmniej trzech pokoi, żeby mieć gabinet z dużym, długim biurkiem, nie malutkim, bo ja muszę mieć przestrzeń. Wszedłem z agentką nieruchomości i myślę sobie ‒ oddzielna kuchnia, jeden pokój, drugi, trzeci. Jak wszedłem do tego gabinetu, to od razu wiedziałem, że biorę to mieszkanie bez względu na cenę. Tak się zaczęła ta przygoda. Nie wiem, czy się stąd wyprowadzę. Może kiedyś do Czech, jak rodziców już nie będzie na świecie, ale tutaj czuję się bardzo dobrze. A wieczorem… Tu jest tak oświetlenie zrobione, że robi się klubowo. Słucham jazzu, zapalam światła, wszystko lśni.

Jak dobierał pan przedmioty, które wypełniają to wnętrze?

Wychodząc z tej mojej Złotoryi do świata, marzyłem, by mieć duży gabinet i fajne mieszkanie, w którym mógłbym przyjmować gości, np. panią. Żeby było w nim trochę powietrza, bo poprzednio mieszkałem w bloku. Mógłbym mieć willę, ale nie jestem łapczywy. Po prostu chciałem, żeby przez chwilę w życiu było mi dane mieć takie stylowe mieszkanie, jakie mają ludzie na świecie. Wierzący w życie pozagrobowe mają to szczęście, że żyją dwa razy. Ja uważam, że żyje się tylko raz, więc zapragnąłem żyć najlepiej, jak się da. I udało mi się własną pracą stworzyć to swoje miejsce tak, jak sobie wyobrażałem. Chciałem, żeby miało przedmioty, które lubię, o których umiem coś opowiedzieć. Wszystko jest z czymś związane. I nie chodzi o to, żebym wydał na coś pieniądze, a już, nie daj Boże, popisywał się tym, że mam. Chodzi o to, żeby były tu przedmioty, które sprawiają mi przyjemność, są związane z moim życiem, a jednocześnie, żeby mieszkanie nie było na wysoki połysk, ale trochę nonszalanckie. O, proszę spojrzeć! Podłoga jest, jaka jest, i nikt nie ściąga u mnie butów, bo to jest parkiet pokryty tylko białym olejem. To się zdziera i tak już zostanie prawdopodobnie, w związku z tym to wszystko musi pracować. Nie chcę się napinać w życiu.

W poprzednim mieszkaniu miałem dużo metalowych mebli. Żelazny stolik, krzesła od kowala itp. Prawdopodobnie wydawało mi się to bardzo męskie. Usunąłem te krzesła za radą architektki, Ilony Śmiech, która pomagała mi urządzać tę przestrzeń. Przekonała mnie do atmosfery bardziej łagodnej, takiej smooth, klubowej. Został mi jeszcze ten szklany stół, powiedziałem, że chcę go zatrzymać, bo będzie mi z boku fajnie wyglądał i nie doda żadnego ciężaru. Nie lubię takiego kupowania rzeczy, że „idziemy sobie do jakiegoś sklepu i będziemy ozdabiać mieszkanie”, tego nie lubię. U mnie wszystkie ozdoby muszą wynikać z przygody, np. w przedpokoju wisi lustro, które kupiłem w Berlinie. Wszedłem do klubu na Kreuzbergu i zobaczyłem mnóstwo luster w ramach ze śmieci. Od razu spytałem, czy są na sprzedaż. Półki na książki robił pan Vladimir z Białorusi, teraz tworzy meble w Londynie. No i biurko też było na wymiar robione.

 

Czy jest na tym biurku coś, co darzy pan sentymentem? Widzę kryształy.

Kryształy są nawiązaniem do mieszkania rodziców. Lubię temperówkę, to właściwie replika temperówki szwajcarskiej firmy Caran d’Ache, z lat 30. Ta moja to wzór z 1936 roku. Roku urodzenia mojej mamy i powstania tej kamienicy. Stoi tu też zdjęcie buńczucznej dziewczynki – mojej przyjaciółki i zmarłej już aktorki, Zofii Czerwińskiej. Jest obrazek ze sklepu z przedmiotami po zmarłych z Budapesztu, z 1933 roku, a to jest rok, w którym urodził się mój tata. Dużo piszę o historii tego obrazka, zrobiłem nawet dochodzenie, kim był ten mężczyzna i kim był autor. W książce Nie ma mam taki esej o przedmiotach pt. Wybuch bomby czasu. Więc ten obrazek jest bohaterem eseju reporterskiego.

A to Wańkowicz! [nagroda Melchior” – przyp. red.] Nie podoba mi się większość nagród, które dostaję. Jako przedmioty są rozczarowujące, no co ja poradzę. Podobają mi się jedynie stojąca tu statuetka, którą dostałem w 2004 od Polskiego Radia, i ta kula – to nagroda od czeskiego rządu za propagowanie dobrego imienia Republiki Czeskiej.

W gabinecie stoi też sporych rozmiarów akwarium. To pana pandemiczny projekt. 

To spełnienie marzenia z dzieciństwa. W czasie pandemii uznałem, że muszę sobie wreszcie takie zrobić. Całość zaprojektował mój dobry druh Damian Maliszewski. Potrafię się na dwie godziny zawiesić i kontemplować. To jest jak medytacja. Proszę zobaczyć, są zadowolone, bo mnie poznają, już myślą, że zaraz dostaną jeść. 

Musiał pan zdobyć nową wiedzę.

Tak! Tu mam książki, poza tym musiałem zrobić specjalną półkę na to akwarium. Została wykonana na wzór moich półek bibliotecznych, tylko że jest o wiele bardziej masywna i trochę szersza. Bo ona musi utrzymać… Ile mam tutaj litrów? 140! To jest pokaźny ciężar. Można by oczywiście zrobić szafkę na akwarium, ale to byłoby już zbyt masywne. Starałem się, żeby wszystko, co stoi w domu, było lekkie i na nogach. Proszę zauważyć, w mieszkaniu nie ma żadnych wysokich mebli. Poza półkami nie mam niczego, co byłoby powyżej pasa, żeby mnie nic nie przygniatało, chciałem mieć jak najwięcej miejsca na obrazy. W sypialni jest szafa, bo już musi być, ale żadnych półek, żadnych szafek. Nie znoszę. Tu muszą wisieć czarne zasłony z aksamitu, bo sypialnia ma być ciemną komnatą, żebym mógł się odciąć od rzeczywistości. A przy okazji: wszystkie obrazy i zdjęcia w sypialni są czarne.

Powiem pani ciekawostkę! Kiedy wyjeżdżam, zawsze ktoś u mnie mieszka. Czasem rodzice. Ale nie znoszą czarnego, zwłaszcza tata go nie lubi, bo mu się kojarzy ze śmiercią i z domem pogrzebowym. Jak powiesiłem te czarne zasłony, wiedziałem, że oni tego nie wytrzymają, a muszą zasłaniać okna. I oto ukłon dla rodziców, proszę spojrzeć. Pod czarnymi zasłonami są drugie – jaśniejsze. Wisiały tu wcześniej.

Cudowny pomysł!

Nie mogę starszych ludzi dręczyć. Taka to historia.

 

 

 

Na ścianach wiszą obrazy. Kiedy zaczął je pan kolekcjonować?

20 lat temu, ale nie mam ciągłego przymusu kupowania. Muszę o zobaczonym obrazie pamiętać dwa dni potem. Wtedy już ma u mnie szansę, jeśli mnie stać oczywiście. Bo na mojego malarza nr 1 – Jerzego Tchórzewskiego – mnie nie stać. Albo musi coś zaistnieć między mną a malarką lub malarzem. Słowo, zdanie, które wypowiedzą i które zrobi na mnie wrażenie. Historia związana z obrazem. Nad biurkiem wisi obraz Miry Aleksiun. To wrocławska malarka. Namalowała ten obraz dla mnie w prezencie jako swoją wersję pierwszego rozdziału książki Nie ma pt. Czytanie ścian. Obok wisi dzieło malarza z Częstochowy. Jako twórca street artu ma pseudonim Simpson. Nikt nie wie, jak wygląda i jak ma na nazwisko. Simpson miał wystawę razem z moim kolegą rzeźbiarzem ‒ Tomaszem Górnickim, który zresztą jest bohaterem książki Nie ma. No widzi pani, u mnie wszystko jest związane z tym, o czym piszę. Lubię mieć obrazy, dlatego że obraz jest dla mnie sposobem na relację, komunikację, a nawet pewnego rodzaju bliskość z drugim człowiekiem. Malarz lub malarka malują jakiś obraz, poświęcają temu energię, czas, wkładają w to myśl i pot. Obraz, który powstaje tydzień, trzy miesiące, a czasami pół roku, jest zapisem ich życia. I dostaję od kogoś kawałek jego życia, czy to nie piękne? Gdybym z pożaru miał coś ratować, to najpierw kota, a potem ulubione obrazy. Jestem typem samotnika, jedynaka, więc dużo przebywam sam. Ale jednocześnie w sposób zastępczy są ze mną ci wszyscy twórcy. I właśnie sztuka jest dla mnie kontaktem z innymi, nawiązywaniem relacji. Ale reportaż też tym jest.

Mam bliskich przyjaciół, z którymi przyjaźnię się bardzo intensywnie, nie mogę się przyjaźnić z całym światem, ale mam wrażenie, że jak napiszę reportaż z jakąś intymną opowieścią o kimś i ona trafia do moich czytelników, to ten reportaż nie jest tylko nawiązaniem mojej relacji z moimi bohaterami, lecz potem przez ten tekst nawiązuję relację z czytającymi. Oni porzucają swoje życie na chwilę, żeby pożyć życiem moich bohaterów. A potem niektórzy albo niektóre piszą mi listy, czasem ogromne elaboraty. Po Nie ma dostałem mnóstwo maili od ludzi, którzy doznali jakiejś straty. Szczególnie wtedy, kiedy im ktoś umarł. Pisali, że książka im pomogła, albo chcieli jeszcze dodatkowych myśli spoza niej.

To jest patent jedynaka na to, żeby być z kimś, ale jednocześnie być samemu. To jest najlepszy stan.

Wspomniał pan o mieście rodzinnym ‒ Złotoryi. Gdy pan dorastał, niezbyt je pan lubił?

Do pewnego momentu uwielbiałem, a potem chciałem z niego uciec. Bo mi się wydawało, że ta Złotoryja jest moją kulą u nogi, a potem okazało się, że to jest posag. Imperatyw wyjazdu był dla mnie jasny, jednak uważam, że Złotoryja dała mi bardzo dużo – otóż umiejętność wchodzenia w relacje z ludźmi w inny sposób, niż gdybym był profesorskim dzieckiem z Warszawy. Bycie dzieckiem robotniczym z małego miasteczka ma swoje plusy. Jestem zawsze bardzo bezpośredni, czyli taki, jacy byli ludzie w Złotoryi. Z każdym dogadam się na ulicy, w każdym domu jako reporter zdobędę sympatię tym, że „przyjechał taki swój chłopak”. Oczywiście to nie znaczy, że naruszam jakieś granice dobrego wychowania, wchodzę komuś na głowę czy się specjalnie fraternizuję, to nie. Po prostu nie umiem być inny niż naturalny i nigdy mi żadna poza nie była potrzebna. Naturalność, którą dały mi Złotoryja i moje środowisko, jest przyrodzona. I to jest fajne.

Wychował się pan w dwóch domach.

Najpierw to było mieszkanie w starej kamienicy z lat 80. XIX wieku, gdzie mieliśmy dużą kuchnię, duży pokój i duży, tajemniczy przedpokój. W nim była zasłona, a za tą zasłoną stała stara szafa. Uwielbiałem się w niej bawić. Pod nami mieszkała pani, która była koleżanką mojej mamy ‒ nie tylko sąsiadką, one były zaprzyjaźnione. Pani Gienia była samotna i kiedy się urodziłem… Nawiedził ją jakiś dziwny stan, który chyba należy łączyć z zazdrością o dziecko. Przez całe moje dzieciństwo męczyła nas tym, że kiedy płakałem, stukała szczotką w swój sufit, a naszą podłogę. Wiadomo, że dziecko płacze, z tym nic się nie da zrobić. Ona tego nie znosiła i stukała, a potem już stukała w ten swój sufit, gdy tylko usłyszała, że chodzimy po mieszkaniu. Więc miałem straszną nerwicę. Bałem się tej pani Gieni, którą nazwałem babą-jagą. Odbyło się nawet kilka spraw sądowych… Może to była część jej choroby? Nie wiem, bo byłem dzieckiem. 

Dlaczego o tym mówię? Z tego wzięło się dużo lęków w moim życiu, ale mam wrażenie, że wyrosła także i jakaś życiowa filozofia. Ale taka filozofia nieuświadomiona i być może teorię dorobiłem już jako dorosły. Bałem się przechodzić koło jej drzwi ‒ że coś mi zrobi, że mnie złapie, że mnie porwie. Być może z tego bierze się moje podejście, że „trzeba żyć tak, aby nikt nie bał się przechodzić obok naszych drzwi”. Staram się tak żyć. Na pewno mam jakichś wrogów czy przeciwników, którzy stwierdzą, że wcale tak nie jest i że wyrosłem na okropnego typa. Niemniej taka myśl mi przyświeca, od kiedy jako dorosły człowiek zacząłem analizować, dlaczego jestem, jaki jestem. Dlaczego mam tyle lęków w sobie, dlaczego tylu rzeczy się boję, dlaczego jestem taki miły dla wszystkich. No dlaczego jesteś tak nieznośnie miły?! Bo nie umiem być inny.

Opuściliśmy to mieszkanie, gdy skończyłem siedem lat, bo budynek musiał zostać zburzony.

Gdzie mieszkaliście później?

Przeprowadziliśmy się do bloku. Ale zanim się przeprowadziliśmy, była szansa, żebyśmy zamieszkali w innym mieszkaniu w podobnej kamienicy. Oglądaliśmy i mieszkanie w kamienicy, i mieszkanie w bloku ‒ rodzice chcieli mieszkać w starym domu, ale ja wolałem blok. Oni to dla mnie zrobili. Uważałem wtedy, że ten blok czteropiętrowy w Złotoryi, świeżo wybudowany, otynkowany, w kolorach puder róż i kakao jest najpiękniejszym miejscem na świecie. I ten mój własny pokój, w którym co miesiąc przestawiałem meble i półki…

Jak dokładnie wyglądał?

Miałem tam ulubiony bluszcz, który mi się rozrastał. Usiłowałem kierować jego gałązkami i przyczepiałem je pinezkami. Obrastał mi półki z książkami. To był bardzo maleńki pokoik, wchodziła tylko wersalka, stół z szybą, pod którą były widokówki i ulotki ‒ moja gazetka. Potem to się zmieniło, miałem taką biblioteczkę, której blat się podnosił i można było zrobić biurko. A ta wersalka dalej stała w tym samym miejscu. Potem rodzice na moją prośbę zamienili ją na tapczan i trochę więcej przestrzeni się zrobiło.

No i to był ten mój pokój, w którym każda książka miała swój numer, była skatalogowana. Każdą podpisywałem „Mariusz Szczygieł ‒ 17”, „Mariusz Szczygieł ‒ 117”. Książki stały na półkach, które były fikuśne, bo to były półki wyjmowane, jako że trzymały się na stelażach z drutu.

W dużym pokoju rodzice mieli wystaną przez mamę przez całą noc taką meblościankę na wysoki połysk ‒ po naszemu „segment”. Mama mówiła, że ciocia Halina ma już segmenty. Ale jakie ‒ matowe czy na wysoki połysk? Tylko na wysoki połysk się liczyły! A te mieliśmy my! Ja je sprzątałem, czyli ścierałem kurz. W segmentach stały kryształowe naczynia, w których lubowały się wszystkie trzy siostry mojej mamy. Mama i jej siostry chciały mieć jak najwięcej kryształów, które polerowały (choć u nas to ja polerowałem). I w tym segmencie na wysoki połysk był najbardziej niezwykły przedmiot w naszym domu. Traktowałem go jako coś magicznego, a nawet metafizycznego. Była to widokówka trójwymiarowa z mrugającą panią. Według dziecka ‒ najcenniejsza rzecz, jaką mieliśmy. I od tego zaczęła się moja kolekcja takich widokówek. Zbieram przeróżne. O! Mam tutaj ulotki 3D propagujące bezpieczny seks. Te są francuskie. Mam kilka, które się powtarzają, bo one są do wymiany z innymi kolekcjonerami.

Znalazł pan już innych kolekcjonerów trójwymiarowych kartek?

Nie, jeszcze nie. Trójwymiar dodawał jakiejś głębi życiu w tym bloku z meblościanką na wysoki połysk. Teraz widzę w tym jeszcze jeden sens. Kiedyś bardzo bałem się śmierci i doszedłem do wniosku, że są dwie rzeczy, które mnie od niej oddalają ‒ koty i obrazki trójwymiarowe. Kiedy widzę gdzieś te obrazki, zapominam o bożym świecie, zapominam o czasie, o miejscu, w którym jestem. Jak widzę kota ‒ to samo. A co się dzieje? Dziecinnieję. Dziecinnieję w tym sensie, że czuję się, jakbym miał pięć lat. A jak się jest dzieckiem, to się ma daleko do śmierci. I tak sobie to wytłumaczyłem.

 

 

 

 

Mówi pan, że od małego miał pan swoją kolekcję książek, a czy lubił pan biblioteki?

Biblioteka w Złotoryi to było moje miejsce święte, chodziłem tam do czytelni dla dorosłych! Oczywiście bardzo dużo wypożyczałem, ale szedłem też posiedzieć. W czytelni wyciągałem różne encyklopedie, słowniki. Wszystko mnie bardzo fascynowało. W dzieciństwie książka była u mnie przed ludźmi – tak bym to sformułował. Może dlatego zostałem reporterem. Chciałem się zbliżyć do ludzi, tylko nie wiedziałem jak. Dla jedynaka, którego mama nie wypuszczała za bardzo na podwórko, bo bała się, że dziecko się wybrudzi, książki były lepszymi przyjaciółmi niż koledzy czy koleżanki. Czułem się trochę wyobcowany, bardziej obserwowałem podwórko z okna, niż uczestniczyłem w jego życiu. Gdy okazało się, że ładnie piszę wypracowania i że mogę zostać np. dziennikarzem, a już wiedziałem, że bardzo bym chciał, to poczułem, że legitymacja dziennikarska, a zwłaszcza świadomość, że mam ją w kieszeni ‒ da mi jakąś przepustkę do ludzi.

Myśli pan, że jedynacy czytają więcej?

Chyba chodzi o to, że ten świat, w którym tkwi jedynaczka czy jedynak, ma swoje niedostatki. Szukamy więc innego świata. Dzisiaj dla dzieci jest to Internet. W latach 70. nie miałem Internetu, tylko książki i jakieś pomysły na ubarwienie życia. Wymyśliłem sobie, że z książki telefonicznej na poczcie w Złotoryi wypiszę adresy wydawnictw i napiszę do różnych oficyn z Warszawy (do wydawnictw z Krakowa nie pisałem, bo myślałem, że wydawnictwa są tylko w Warszawie) z prośbą o ich katalogi. Dostawałem ilustrowane broszury, których samo posiadanie mnie uwznioślało. Potem zacząłem zamawiać te książki w księgarni wysyłkowej, bo wtedy była tylko jedna w Polsce księgarnia wysyłkowa. Zamawiałem też książki, o których czytałem w czasopismach ‒ dziecięcych, młodzieżowych albo i czasopismach dla dorosłych, bo miałem swoją teczkę w kiosku i już w podstawówce prenumerowałem „Na Przełaj”, „Panoramę”, „Razem” i tam czytałem o różnych książkach. Często nie było ich w naszej księgarni w Złotoryi. Pani z tej księgarni mi powiedziała: „Zamów sobie, Mariuszku, w księgarni wysyłkowej”. Pisałem zawsze list: „Szanowni Państwo, zamawiam za zaliczeniem pocztowym następujące pozycje”. Przychodziło awizo, mama wiedziała, ile trzeba mi dać pieniędzy, przychodziłem na pocztę i dostawałem te książki. To była wielka radość. Czułem trochę niezwykły w tej Złotoryi, że dostaję książki pocztą i tak poważnie jestem traktowany. Takie dziecko zamawia książki i je dostaje! 

Od 16 roku życia pisał pan artykuły do gazet, czy po tylu latach są chwile, kiedy czuje pan, że już nic z siebie nie wykrzesa?

Nie. Bo zawsze się okazuje, że coś wykrzesam. Najwięcej mam wątpliwości, zanim zacznę zbierać materiał ‒ czy to się w ogóle uda. Natomiast kiedy zaczynam pisać, mogę nie umieć tego w tym momencie zrobić, mogę mieć kłopoty, mogę się do tego zabierać jak pies do jeża. Czasami to trwa miesiącami. Często moi bohaterowie są przekonani, że zrezygnowałem z pisania o nich. Nieprawda. To ciągle we mnie dojrzewa. Ale nie boję się pisania, lubię ten moment, lubię też czekanie na moment, aż zacznę pisać.

A kiedy mogę zacząć pisać? Jeśli mam dobrze zebrany, kompletny materiał, kiedy wydaje mi się, że mam już pełen obraz jakiejś historii. Oczywiście nigdy nie mam pełnego obrazu, ale mam już wystarczająco, żeby pisać. Tylko muszę mieć tę pewność, że wszystko zostało zebrane. Kokietuję akt pisania.

Zawsze muszę mieć pomysł na tekst, pomysł na formę. I na to czekam. Wiem, że ten pomysł przyjdzie. Chyba że „Masz, Szczygiełku, niedozbierany materiał”, to wtedy się zastanawiam, gdzie jeszcze dozbierać. Tak to wygląda. Ale bardzo lubię pisanie. A wie pani, co najbardziej lubię? 

Co takiego?

To się wiąże z tym mieszkaniem. Ono jest dla mnie bardzo ważne, kto wie, czy poza ludźmi nie jest najważniejsze. Muszę mieć swój azyl, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzał. Bywa, że przez wiele dni stąd nie wychodzę. I tak też je urządziłem, żebym mógł nie wychodzić. Nie lubię pisać poza domem. Muszę po prostu chodzić po mieszkaniu, tu sobie gra muzyka, kładę się na tę kanapę, myślę, potem kładę się na tamtą kanapę, myślę. Potem kładę się na szezlong, myślę, potem kładę się do łóżka, zdrzemnę się albo myślę, wyjdę na jeden balkon, wyjdę na drugi balkon. Nie jestem przerażony, jeśli nie wymyśliłem nic danego dnia, po prostu uwielbiam ten stan, kiedy tu jestem i cały czas kokietuję myśl o pisaniu.

Ale robię jeszcze coś innego. Staję przed moją biblioteczką i na chybił trafił (a czasem intencjonalnie) wyciągam jakąś książkę i czytam przypadkowy fragment. Bardzo często mnie to inspiruje, zapładnia. Nie chodzi o styl autora… Chociaż i styl może w pewnym stopniu podziałać na mnie pobudzająco, coś mi się odtyka w głowie. Ale czasami otwieram książkę i znajduję przypadkowe słowo. I to słowo nagle na mnie działa i przejmuję je do historii, nad którą pracuję. Wokół tego słowa coś zaczynam budować, bo mnie to olśniewa: „Aha, aha! A gdyby to pisać tak…?”. To chodzenie po mieszkaniu i zaglądanie do przypadkowych książek należy do kokietowania procesu pisania. A po kokietowaniu zaczyna się romans, a po romansie ‒ małżeństwo. Tak wygląda u mnie ten proces.

 

 

 

 

Czy ma pan poczucie, że niemal cały czas jest pan w pracy? Że każde spotkanie czy spacer mogą przynieść inspirację?

Czuję przymus dzielenia się. Jestem reporterem. Reporto, czyli donosić. I nie tylko donoszę o życiu innych ludzi, o sensie ich życia, o ich wyborach. W swoich reportażach w „Dużym Formacie”, w swoich książkach. Mam tak dużą potrzebę dzielenia się tym, co zobaczę, przeczytam czy usłyszę, że już od kilku lat moim ogromnym medium jest właśnie Instagram. Oczywiście powstrzymuję się i tylko raz dziennie coś zamieszczam, ale tyle rzeczy czytam, tyle wchłaniam, tylu ludzi spotykam… Wystarczy, że pójdę do Wrzenia Świata, które prowadzi nasza fundacja, tam zawsze spotykam kogoś ciekawego. Zaczynamy rozmówkę i stwierdzam, że może o tym napiszę. Wiele osób jest chętnych. Więc jak pani pyta o to, czy ciągle jestem w pracy… Nie, nie mogę tak powiedzieć, powiem to inaczej. Ja ciągle jestem w życiu. Bo ja już nie mam innego życia. Oczywiście przeżywam też mnóstwo sytuacji osobistych, którymi się nie dzielę na Instagramie ani na Facebooku, wbrew pozorom nie jestem ekshibicjonistą, limituję prywatność i dopuszczam tylko do zewnętrznej warstwy. Natomiast tak się potoczyło moje życie, że wchodzę w relacje z ludźmi, żeby inni mieli z tego jeszcze jakiś pożytek.

Kiedy jednak potrzebuje pan odpoczynku, co wtedy najczęściej pan robi?

Bardzo lubiłem wyjeżdżać do trzech moich miast ulubionych. Do Pragi, którą traktuję jak kochankę. Do Budapesztu, który traktuję jak kochanka. I Nowego Jorku, któremu nie umiem przydać płci. Oczywiście tam też zaraz się zaczyna, że o tym chciałbym napisać i o tym, ale gdy chcę uciec, to uciekam do tych miast, zdarzyło mi się to wiele razy. Uwielbiam Budapeszt, bo to jedyna stolica, która ma status uzdrowiska. Są tam łaźnie, gorące źródła. Chodzę do łaźni (jedna jest w ogromnym secesyjnym parku) i to jest mój reset. Potrafiłem wyjechać dwa razy w roku na trzy, cztery dni tylko po to, żeby się pomoczyć w wodzie i z nikim nie rozmawiać, bo nie znam węgierskiego, a po angielsku znam 10 słów. Co nie przeszkadzało mi przywieźć wielu felietonów z Nowego Jorku ‒ jak to zrobiłem, nie wiem, ale wydawczyni amerykańskiego Gottlandu zapytała, czy mówię po angielsku. Powiedziałem, że nie, że znam tylko 10 słów. Spytała, jakie to słowa, na co ja: „A to zależy od sytuacji”. Nie mam lęku przed wyjazdem do kraju, którego języka nie znam. Uważam, że zawsze znajdą się ludzie, którzy pomogą. Mam to od Kapuścińskiego, który powiedział młodym reporterom: „Uśmiechajcie się. Jeśli będziecie się uśmiechać, w każdej kulturze jest to zrozumiały kod. Miejcie radość w oczach, bo ją widać”.

Natomiast umiem się odciąć, umiem się oddzielić, zamknąć. Wtedy dużo czytam, słucham muzyki albo tkwię przy moim akwarium, choć w miarę szybko pojawia się potrzeba napisania o tym, co czytam, czego słucham, i napisania o tym akwarium.

To mieszkanie urządzane było 16 lat temu. Od tej pory nic zasadniczo nie zmieniałem poza akwarium, bo nie lubię zmieniać. Czyli jestem mieszczaństwem do bólu! Zmieniają się tylko obrazy na ścianach. Mówiłem pani Ilonie: „Jest duże prawdopodobieństwo, że nie chciałbym wychodzić z tego mieszkania przez tydzień, a może i trzy, jeśli będę pisał tekst. Kiedy piszę, zdarza mi się zapomnieć o bożym świecie. Nie wiem, kiedy jest dzień, kiedy noc. Śpię, jak poczuję się zmęczony, myję zęby, kiedy chcę, robię jedzenie, kiedy chcę. Muszę się dobrze czuć w tym mieszkaniu, żebym mógł po nim chodzić i żebym się nie nudził”. No i to jest tego efekt.