Marta Jamróg:
Większe połączenie czuję z deską niż z płótnem
W krakowskim mieszkaniu połączonym z pracownią odwiedzamy artystkę Martę Jamróg, która od 2013 roku prowadziła Jasielską Pracownię Ikon, malując ikony, których głównymi bohaterami są zwierzęta. Dziś oprócz Dzikon, czyli ikon wyklętych, inspirując się kulturą ludową, folklorem i wierzeniami maluje też obrazy i murale.
W 2019 roku Marta uzyskała dyplom na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. O tym, co znajdziemy na jej obrazach, mówi niewiele. Wspomina, że woli, by osoby, które oglądają jej obrazy, same je zinterpretowały, stworzyły własną historię. Że maluje po to, żeby nie musieć opowiadać, bo zawsze było jej trudniej wyrażać się poprzez słowa.
Od kiedy mieszkasz w Krakowie?
Mniej więcej od roku, więc dosyć krótko. Wcześniej przez niemal 10 lat mieszkałam w Jaśle, które jest zresztą moim rodzinnym miastem, więc wróciłam do mieszkania w rodzinnym domu. Postanowiłam jednak coś zmienić i tak znalazłam się w Krakowie.
Malujesz, a czy ktoś z twojej rodziny miał zdolności plastyczne?
Mój dziadek malował. Był malarzem naiwnym, samoukiem, malował głównie krajobrazy. Pamiętam zapach farby olejnej w mieszkaniu dziadków i to, jak przypatrywałam się dziadkowi podczas pracy. Dla mnie było to coś bardzo naturalnego. Dziadek maluje, to ja też mogę to robić. Jego forma ekspresji przełożyła się wcześniej na moją mamę, ona rysowała, choć mniej. Ale to właśnie rodzicom zawdzięczam to, że mogłam się wyrażać na różne sposoby, mogłam malować, śpiewać, tańczyć. Malowałam dużo, trochę pisałam, kręciłyśmy też z przyjaciółką Dianą filmy. To było dla mnie bardzo ważne, móc urzeczywistniać moje pomysły.
Po liceum przez dwa lata uczyłam się w Małopolskim Uniwersytecie Ludowym we Wzdowie, gdzie poznawałam między innymi stare techniki rzemieślnicze, np. koronkarstwo, haft, wikliniarstwo. To w dużej mierze wpłynęło na moją późniejszą twórczość. Było dużą inspiracją. Razem z innymi uczniami mieszkaliśmy w starym pałacu Ostaszewskich. Ta specyfika wspólnego uczenia się i mieszkania sprawiała, że dojrzewaliśmy razem, kształtowały się nasze poglądy życiowe, poglądy na sztukę.
Później jednak miałaś dłuższą przerwę w swoich twórczych działaniach.
Na kierunek studiów wybrałam etnologię i filologię ukraińską. Przeniosłam się do Wrocławia. Był to okres, kiedy nieco nie wierzyłam w siebie. Nie poszłam na kurs malarstwa czy rysunku, żeby dostać się na Akademię. Podczas całych tych studiów myślałam o tym, żeby wrócić do malowania, ale cały czas coś mnie powstrzymywało. Być może to, że od razu chciałam mieć swój styl i bardzo mi przeszkadzało, że go nie mam, nie wiem, od czego zacząć, nie mam punktu zaczepienia. Byłam zagubiona i to był w zasadzie trudny czas, czas poszukiwania siebie. W 2013 roku postanowiłam wrócić do Jasła. I wtedy zaczęłam malować klasyczne ikony, których pisania nauczyłam się na Uniwersytecie Ludowym. Musiałam się z czegoś utrzymywać, więc tym zaczęłam się zajmować.
Dlaczego ikony?
Od zawsze fascynowała mnie kultura wschodnia, łemkowska, huculska, podobała mi się ludowość, tradycje, obyczaje. Bardzo lubię Beskid Niski, górzyste tereny, dość wyludnione, mało domów, dzicz. Historia tych terenów sprawiła, że zupełnie inaczej zaczęłam odczuwać te góry, w tej ziemi jest ukryta historia ludzi, którzy kiedyś tam żyli. Zastanawiałam się nad tym, jak ten krajobraz się zmienił w czasie trwania akcji „Wisła”. Z zaludnionego, tętniącego życiem terenu została niemal pustynia. Zawsze czułam, że duch przodków unosi się w powietrzu, w ikonach, cerkwiach.
Ja sama nie mam korzeni łemkowskich. Rodzice mojego dziadka pochodzili z okolic Frysztaka. Byli przesiąknięci opowieściami wojennymi, ale i dotyczącymi upiorów, demonów, zjaw. To oni zaszczepili we mnie ducha fascynacji ludowością. Bardzo lubiłam ich słuchać, chciałam się przenosić w przeszłość, żeby zobaczyć, np. jak rodzina siedzi przy stole wigilijnym i je z jednej miski.
Ikony lubiłam za kolorystykę, za to, że są przedstawiające, że te wizerunki nie są profilowane, tylko są na wprost, a również za to, że postaci i ich ciała są zdeformowane i odstają od klasycznego pojęcia piękna. To prosta forma przedstawienia, ale zarazem mieści się w niej głębia i tajemnica. Może jest im bliżej do pierwotnych treści i pierwotnego pojmowania sztuki. Jednak ja ikony zgłębiałam wizualnie, a nie pod kątem teologicznym, bo nie jestem osobą religijną.
Pisanie ikon było dla ciebie początkiem powrotu do tworzenia.
Tak. Lubiłam to robić i miałam nadzieję, że mi się uda. Ale na początku było mi ciężko z tego wyżyć. Nie była to też twórczość, w której mogłam wyrażać siebie. Pomyślałam jednak, że to dobry sposób na wyrobienie warsztatu. Mogłam nauczyć się lepiej malować, władać kolorem, pędzlem, sprawić, żeby ręka była stabilniejsza. Po pewnym czasie byłam wprawiona, lepiej było też z klientami. I wtedy przyszła zmiana władzy, pojawił się ten nieszczęsny Szyszko i sytuacja w Puszczy Białowieskiej. Wtedy namalowałam Maryjkę na tle drzew z napisem Chroń Puszczę. To dzieło stało viralem i poczułam, że przecież to jest właśnie to, o czym chcę mówić. Tak ważna jest dla mnie natura, przyroda, zwierzęta, to może ja po prostu zacznę te zwierzęta uświęcać, nadawać im podmiotowość właśnie na tych ikonach. Na początku to się wielu osobom nie spodobało, posypały się różne komentarze. Był taki okres, że po prostu się bałam, że ktoś poda mnie do sądu za obrazoburczość religijną. Ale stwierdziłam, dobra, robię to dalej, nie będę się bać, bo nie chcę, żeby ktoś mnie hamował. Przyszły zmiany społeczne, coraz więcej Polaków patrzy na kościół krytycznie, zaczyna się otwierać na nowe treści.
Z czasem zaczęłam malować nie tylko Maryjki, a i swoje wizje, a także murale. We Frysztaku koło domu moich przodków stała ziemianka, na której namalowałam mural opowiadający ich historię wojenną. Jest na nim między innymi moja prababka, umierająca na wozie od odłamka bomby w ’44, są czarne krzyże i słupy ognia unoszące się nad wzgórzami.
Dziś swoje ikony nazywasz Dzikonami. Skąd się to wzięło?
Ta nazwa padła w jednym z komentarzy internautów pod moją pracą. Stworzyłam ikonę z przebitym strzałami dzikiem, umieszczonym na piersi Matki Boskiej. Jeden z komentatorów był bardzo niezadowolony, zły na mnie i chciał mi dopiec. Stwierdził, że to na pewno nie jest ikona, a chyba dzikona. To określenie mi się spodobało.
Czy nadal, kiedy coś się dzieje, ma miejsce sytuacja społeczno-polityczna, której nie akceptujesz, pokazujesz to, tworząc?
Bywa tak, ale nie zawsze. Czasami wydaje mi się, że to by było zbyt proste, zbyt oczywiste. Nie zawsze więc komentuję, ale kiedy to robię to dlatego, że nie ma we mnie zgody na pewne rzeczy. Parę miesięcy temu namalowałam obrazy Sen o końcu wojny i Czekając na atom. Trudno jest ignorować tematykę wojenną, trudno jej nie poruszać, skoro cały czas jesteśmy narażeni na eskalację konfliktu, a wiadomości z frontu nie są pocieszające. Przeżyliśmy realne zagrożenie konfliktu atomowego, chyba nigdy wcześniej nie byliśmy tak blisko tego, z czym spotkali się nasi dziadkowie i babki. Wojenne traumy naszych przodków odżyły na nowo. Sen o końcu wojny to pewnego rodzaju nierealna wizja przyszłości. Przeniesienie zachowań ludzkich na figurę zwierząt. W geście symbolicznym zwierzęta pędzą bimber. Klimat jest nieco dekadencki, ale jak może być inny, skoro ludzkość jeszcze nie dojrzała do tego, by żyć pokojowo. Zwierzęta są tym załamane, dlatego muszą pić i wcale nie jest to obraz pochwalający nadmierne spożywanie alkoholu, ale raczej jest to metafora o załamaniu nerwowym, zawodzie, wszechogarniającej beznadziei i o odrzuceniu wartości. Po drugiej wojnie światowej mówiliśmy „Nigdy więcej wojny”. Wierzyłam naiwnie, że przynajmniej w tej części Europy weźmiemy sobie to hasło do serca. Jednak tak się nie stało. Historia się powtarza i okazuje się kolejny raz, że zwierzęta są mądrzejsze od ludzi, ale ta ich mądrość sprowadza je do kresu wytrzymałości. Może czasami lepiej być głupim i nieświadomym niż czynnym i wnikliwym obserwatorem rzeczywistości. Drugi obraz Czekając na atom to próba uwiecznienia stanu niepokoju, lęku, grozy, bezruchu, bezsilności. Jest coś więcej niż nasza wolna wola, a mianowicie świat „wielkich władców”, którzy naszą decyzyjność i samostanowienie mogą rozwalić jednym przyciskiem. W globalnym znaczeniu nie jesteśmy wolni, jesteśmy zależni od mocarstw, od surowców, od całej tablicy Mendelejewa. Przerażające, ale prawdziwe.
Twoje obrazy, tak jak ikony, malowane są na deskach.
Większe połączenie czuję z deską niż z płótnem. Raz, że to jest przyzwyczajenie techniczne, to twarde podłoże, wiem, jak będzie się zachowywał pędzel i farba, a dwa, że deskę bardziej czuję, to drewno, które kiedyś było żywym drzewem i może jest to inny rodzaj energii. Staram się malować na deskach z odzysku. Jakiś czas temu koleżanka załatwiła mi stuletnie drzwi od stodoły ze Skołyszyna, mam z 20 fajnych desek. Część zamawiam od stolarza, część znoszą mi ludzie. Każdą z nich gruntuję, szlifuję i dopiero później nanoszę na nie farbę.
Pracę zaczynasz od szkicu?
Czasami jest szkic, ale bardziej kompozycyjny. Rozplanowuję, gdzie jaką postać czy zwierzę umieścić. Choć bywa, że kompozycja powstaje dopiero w procesie malowania. Staram się malować codziennie, bo to jest moja praca, mój zawód. Ważna jest samodyscyplina. Mam tę przypadłość, że jeden obraz maluję długo. Zastanawiam się, kombinuję, zamalowuję, czasami przedobrzam. Pracuję w ciągu dnia, bo jest lepsze światło, lepiej widzę barwy.
Czy barwy planujesz, zanim zaczniesz pracę?
To wychodzi raczej podczas procesu tworzenia. Czasami coś gdzieś zobaczę, mam inspirację, wiem, jakie kolory dobrać, ale często jest tak, że to dzieje się bardzo intuicyjnie. Czuję to dopiero, kiedy maluję, a maluję akrylem i suchym pigmentem, choć ostatnio zaczynam też farbami olejnymi.
Czy praca sprawia ci przyjemność?
Różnie to bywa, bo malarstwo jest moją pasją, ale nie jest tak, że zawsze, gdy maluję, jestem w wielkim uniesieniu i wielkiej radości. Czasami sprawia mi to wielki trud i wysiłek, zwłaszcza przy dużych formatach. Ta praca wymaga dużego skupienia, uwagi i logicznego myślenia. To praca fizyczna, umysłowa i powiedzmy, że duchowa. Jak obraz już powstanie, to bardzo się z niego cieszę. Zazwyczaj staram się malować jeden obraz naraz, choć pojawiają się w trakcie nowe koncepcje i pokusa, by zacząć coś nowego.
Czy zmiana miejsca zamieszkania albo sam Kraków miał jakiś wpływ na twoją twórczość?
Żyje mi się tu bardzo dobrze. Jestem bliżej wydarzeń kulturalnych i świata sztuki. Jeśli chodzi o pracę, czasem miewam problemy techniczne, np. nie mam gdzie przeszlifować dużej deski. W Jaśle miałam ogród, tu muszę pokombinować bardziej.
Ostatnio zaczęło mnie interesować malowanie energii słów, bo uważam, że każde słowo ma jakąś energię, która jest niewidoczna, ale zawsze możemy sobie ją jakoś wyobrazić. Staram się uchwycić zewnętrzny wyraz treści i wykorzystuję do tego abstrakcyjne malarstwo. To, co niewidoczne może przecież przybierać rozmaite formy i kształty. Wstąpiłam też do kolektywu Siostry Rzeki, oddolnej akcji społeczno-artystycznej mającej na celu obronę rzek przed regulacją. To uwrażliwiło mnie jeszcze bardziej na naturę. Zobaczyłam piękną analogię między wolną rzeką i wolną kobietą. Dla ekosystemu dobrze jest, kiedy rzeki nie są regulowane. Tak samo myślę o kobietach, fajnie, kiedy nie są regulowane.
Nadal realizuję indywidualne zamówienia osób, które do mnie piszą i proszą o konkretne Maryjki czy zwierzątka. Myślę, że Maryja odzyskuje znaczenie dla kobiet, jako dawna bogini i to mi się bardzo podoba. Staram się rekonstruować ten symbol i wracam do jego pierwotnych odniesień w kulturze, zachowując wizualną estetykę malarstwa wschodniego.
Jeśli chodzi o moje malarstwo, to czuję, że chyba domykam pewien okres. Może pójdę w innym kierunku, bardziej badawczym i naukowym. Kiedy studiowałam etnologię, interesowało mnie to, jak zachowania ludzi w danym systemie kulturowym konstruują sferę wierzeń, sferę języka itd. Chciałabym się temu przyjrzeć z bliska, ale wykorzystując już narzędzia artystyczne, a nie stricte naukowe. Czuję jednak, że idę dalej z moją działalnością twórczą, coś się dla mnie otwiera.