Mateusz Bzówka: Dostosowaliśmy wnętrze do nas

Jesteśmy na warszawskiej Starej Ochocie w mieszkaniu Mateusza Bzówki, jego partnera Mateusza Gryzło i psa Kreski. Wnętrze jest spore, w środku trochę starego i trochę nowego, sztuka, bujne rośliny i wyjątkowo dobra energia.

Od kiedy tu mieszkasz?

Razem z moim partnerem mieszkamy tu już od sześciu lat. Mieszkanie znalazła dla nas przyjaciółka Ewelina. Kiedy tu wszedłem, od razu zobaczyłem jego potencjał, ale i sama postać właścicielki – Marii – sprawiła, że chciałem tu zostać. Cała kamienica należała przed wojną do jej rodziny, ona sama mieszka w mieszkaniu obok. Pół roku żyje w Warszawie, pół w Berlinie. Dzieciństwo spędziła właśnie w tym mieszkaniu, które wynajmujemy. Nasz obecny salon to jej dawny pokój. Miała fascynujące życie, jest bardzo energiczną kobietą, ma mocno hipisiarski vibe, który uwielbiamy. Od czasu do czasu wybieramy się na wspólny obiad albo wpadamy do niej na wieczorne rozmowy.

Zanim się tu wprowadziliśmy, oczyściliśmy przestrzeń i przemalowaliśmy wszystkie pomieszczenia; wcześniej zarówno ściany, jak i sufity były w intensywnych kolorach. Z każdym miesiącem wprowadzaliśmy tu więcej siebie. Nie tylko swoje rzeczy, ale i pomysł na to, jak możemy tu mieszkać. W miarę możliwości dostosowaliśmy to wnętrze do nas. Tak, by było miłe dla oka, ale i funkcjonalne. Zależało nam, by mieszkanie nie miało sterylnego klimatu, to nie jest nasza estetyka. Nie lubimy minimalizmu, zdecydowanie bliżej nam do eklektyzmu. 

A gdzie dorastałeś?

Pochodzę z Zamościa. Początkowo mieszkaliśmy w bloku, a kiedy miałem siedem lat, rodzice wybudowali dom. Pokój dzieliłem z bratem. Pamiętam, że mogłem wybrać do niego lampę. Padło na taką, na której były umieszczone sceny z filmu animowanego Król Lew, którego byłem wielkim fanem. Po pewnym czasie dostałem oddzielny pokój, który szczęśliwie do dziś pełni tę funkcję. Zanim zaraz po maturze wyprowadziłem się z domu, pomalowałem ściany na biało. Zdałem sobie właśnie sprawę, że wcześniej ich kolor był niemal dokładnie taki jak ten, którym pomalowaliśmy wnękę okienną w naszym obecnym mieszkaniu – ciemnozielony.

 

Do Warszawy przyjechałeś na studia?

Moim marzeniem była historia sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Nie dostałem się. Jednym z wyborów była Łódź i to tam ostatecznie wyjechałem i tam poznałem mojego partnera. Po studiach licencjackich przeprowadziłem się do Warszawy, a po kilku latach dołączył do mnie Mateusz i zamieszkaliśmy na Kolonii Lubeckiego na Starej Ochocie. To moje trzecie warszawskie mieszkanie, a nasze wspólne pierwsze po kilku latach mieszkania na dwa miasta. Poprzednie, które wynajmowałem, po przeciwnej stronie placu Narutowicza było malutkie, to, co z niego zabraliśmy to kwiaty i fotel muszelkę, który stoi obecnie w salonie. Kupiłem go kiedyś w Zamościu. 

 

Prowadzisz agencję Bulletproof Warsaw. Jak się to zaczęło?

Od zawsze lubiłem organizować różne rzeczy, działać i planowanie eventów, wydarzeń okołokulturalnych było tym, czym chciałem się zajmować. Po przeprowadzce do Warszawy zacząłem współpracować z Centrum Architektury, gdzie organizowałem premiery książek, spotkania z autorami czy targi książki o architekturze i mieście Bazarch. W międzyczasie pojawiła się praca w magazynie Zwykłe Życie”, gdzie zacząłem pomagać przy produkcji sesji zdjęciowych i poczułem, że to właśnie chciałbym robić zawodowo. Pierwszą sesją, przy której pracowałem, była sesja Bartka Wieczorka, w mieszkaniu na Saskiej Kępie z modelką Cleo Ćwiek. Kilka lat później założyłem agencję, która zajmuje się reprezentacją talentów i osób twórczych niezbędnych podczas pracy na planie zdjęciowym oraz produkcją i sesjami foto i wideo. Ta praca daje mi ogromną satysfakcję, szczególnie gdy robię coś nowego i po raz pierwszy. Każdy dzień jest inny i choć przez chwilę myślałem, że może stała praca etatowa to coś dla mnie, to jednak z perspektywy czasu wiem, że na dłuższą metę jest to męczące i monotonne. Uwielbiam, gdy osobom, z którymi współpracuję, udają się kolejne fajne zlecenia. Bardzo cenię sobie zaufanie, którym obdarzają nas klienci. Czuję, że się rozwijamy i nie stoimy w miejscu, a to nakręca mnie do działania.

Wróćmy do domowych spraw. Opowiedz o tym, co tu masz.

Po tym, jak wyprowadziłem się do Warszawy, Mateusz został w Łodzi. Mieszkaliśmy w dwóch osobnych mieszkaniach, dlatego początkowo, gdy wprowadziliśmy się do tego miejsca, sporo przedmiotów mieliśmy zdublowanych. Gdy przypadał weekend, który spędzaliśmy w Łodzi, chodziliśmy na targ staroci na Rynek Bałucki, gdzie kupowaliśmy głównie ceramikę czy szkło, ale też książki i prasę. Trochę z tych rzeczy z nami jest, trochę się wytłukło. Lubię wyjątkowe przedmioty, lubię się nimi otaczać. Każdy z przedmiotów w domu ma dla mnie mniejszą lub większą wartość sentymentalną, wiąże się z nim historia jakiegoś spotkania czy wycieczki, dlatego początkowo trochę mnie zakłuje, gdy coś się stłucze czy zepsuje i trzeba się z tym pożegnać. No ale takie żyćko, nie ma co się smucić.

 

Jaka jest historia kartki pocztowej wiszącej na szafce kuchennej?

Jest na niej Azjatka mrugająca oczkiem, a dostaliśmy ją od Marii, która czasem zostawia nam kartki pocztowe z różnymi informacjami czy liścikami wetknięte w drzwi. Często też, gdy niespodziewanie wyjeżdża do Berlina, zostawia nam przy drzwiach torbę z kwiatami, pomidorem, pieczarkami czy cebulą, które kupiła chwilę wcześniej, a szkoda jej było wyrzucić. Bardzo to miłe. Ostatnio, gdy nas odwiedziła, powiedziała, że bardzo lubi to, że ta pani mrugająca oczkiem wciąż z nami jest – okazało się, że tę kartkę dostała jeszcze od ojca, wyobrażasz sobie? Może to nie wybrzmiało, ale Maria jest kobietą bez wieku, przez długi czas zachodziliśmy w głowę, ile może mieć lat. Ostatnio zdradziła, że niedawno skończyła 70, nigdy byś nie powiedziała!

W kuchni wisi też mobil, który był pierwszą intencjonalnie kupioną rzeczą do tego mieszkania. Przywiozłem go z wyjazdu prasowego na targi sztuki w Szwecji, na które pojechaliśmy jako redakcja Zwykłego Życia” na zaproszenie Instytutu Polskiego. Znalazłem go w jednym z muzeów w Sztokholmie. Wziąłem go wtedy dlatego, że oprócz wartości estetycznej, miał szokująco niską jak na to miasto cenę.

Na szafce stoi kot maneki, to prezent, jaki przywiozłem z Berlina dla Mateusza. Jak się okazało, zupełnie nietrafiony. Chyba jestem kiepski, jeśli chodzi o pomysły na prezenty, bo podobna historia przytrafiła się kilka lat później z globusem stojącym w sypialni. Kupiłem go po tym, jak opowiadał, że miał taki w dzieciństwie, więc jak znalazłem taki w jednym ze sklepów vintage na Pradze, pomyślałem – o! świetnie! biorę! Po tym, gdy go dostał, dowiedziałem się, że owszem, miał taki, ale bardzo go nie lubił!

 

Przejdźmy do kolejnych pomieszczeń. 

Mamy więc sofę, która była już w mieszkaniu, jednak na tyle spodobała się nam jej forma, że odkupiliśmy ją od Marii; druga, bliźniacza stoi w jej mieszkaniu. Obie przyjechały ponoć z NRD i początkowo były w mieszkaniu ojca Marii na jednym z warszawskich osiedli. W Łodzi mieszkaliśmy w ciemnym mieszkaniu z oknem na podwórze i śmietnik, na którym znaleźliśmy kawałek kapitelu. Oczyściliśmy go z paru warstw farb i brudu i w końcu zaczęło być widać te drobne zdobienia i detale. Na ścianach wiszą między innymi zdjęcia Krystiana Lipca i Bartka Wieczorka, sitodruk – mandala autorstwa mojego partnera Mateusza, a także ten Karola Radziszewskiego. Wiszą też dwa zdjęcia mojego autorstwa – jedno przedstawia pawia, a drugie kwiat strelicji – oba z wycieczki do Porto.

Na suficie zamontowaliśmy wiatrak. Zwyczajny, współczesny, najprostszy, jeden z najtańszych dostępnych na Allegro. Miał być vintage, ale się poddaliśmy – ten działa i dobrze pełni swoją funkcję. Zamontowaliśmy go własnoręcznie, a pomagał nam w tym na FaceTimie mój brat – elektryk. Oczywiście połączyliśmy klasycznie nie te kabelki, które powinno się połączyć, więc chcąc włączyć go na najlżejszą częstotliwość, musisz dać od razu na 3, bo 1 to prawdziwy huragan – raz dostałem przez niego zapalenia gardła.

Stojąca lampa – wędkarz, była jedną z pierwszych rzeczy, które kupiliśmy z myślą o tym mieszkaniu. Wiedzieliśmy, że to musi być ta lampa, żadna inna – jedyna możliwość manewru dotyczyła koloru klosza. To model z lat 70., produkowany przez niemiecką fabrykę Hustadt Leuchten dla Starlux. Trochę trwało, zanim znaleźliśmy swój egzemplarz. 

Nie wiem skąd, bo na pewno nie wyniosłem tego z domu rodzinnego, mam przekonanie, że czasem warto poczekać z zakupem i jak już mamy coś kupować, kupmy to, co rzeczywiście chcemy docelowo. Zero kombinowania i zamienników.

Chwilę zajęło, zanim znaleźliśmy optymalne rozwiązanie na układ mebli w salonie czy pokoju dziennym, jak lubimy go nazywać; salon brzmi w jego kontekście mocno pretensjonalnie. Ustawienia zmienialiśmy parę razy. Sofa stała już pod wszystkimi ścianami, a nawet na środku. 

W sypialni też znajdzie się kilka smaczków. Koło na ścianie to tzw. one day project, nadaje pomieszczeniu dalekowschodniego vibe’u. Ceramiczna rzeźba ponad półtorametrowego penisa stojąca w tym samym pomieszczeniu również jest autorstwa mojego partnera. Stworzył ją na jedną z wystaw w Łodzi jako część instalacji – podczas wernisażu penis stał pośrodku małej sali ekspozycyjnej, po jednej stronie miał chłodziarko-sprężarkę do piwa a po drugiej kega. Z cewki natomiast tryskało piwo. 

Jesteśmy zbieraczami, to na pewno – mamy więc sporo książek i albumów, trochę takich z kategorii „jak być gejem” i o sztuce homoerotycznej, ale i o architekturze czy uściślając – o twórczości Le Corbusiera, którego jestem wielkim fanem. Kiedy planujemy jakieś wycieczki, staramy się wybierać miejsca, gdzie są jego realizacje. Moim obecnym celem podróżnym są Indie i zaprojektowane przez niego miasto idealne – Chandigarh. Motywy corbusierowskie znalazły się też na moim ciele jako motywy tatuaży. Mam wytatuowany modulor oraz rysunek rzeźby z Chandigarhu właśnie, który przedstawia albo dłoń, albo ptaka. Najbardziej kuriozalnym przedmiotem, który mam ze sobą od czasów liceum i który podróżuje ze mną od mieszkania do mieszkania, jest żółte tamburyno. 

 

Jak trafiały do was meble i inne przedmioty?

Przed każdą wizytą u rodziców, sprawdzałem co ciekawego można kupić w okolicy przez OLX. Tak trafiły do nas np. białe, bauhausowe krzesła stojące w salonie. W ogłoszeniu było zdjęcie jednego egzemplarza z ceną 350 złotych. Okazało się jednak, że za tę kwotę dostałem sześć sztuk! Czekają na to, aż staną w biurze Bulletproof Warsaw. Niewiele mebli w naszym mieszkaniu jest nowych. Żeby nieco przełamać PRL-owski klimat, w salonie pojawiła się współczesna niska komoda.

 

Jakie przedmioty lubisz?

Dużą wagę przykładam do funkcjonalności. Dziś, zanim zdecyduję się na zakup nowego przedmiotu, zastanawiam się też, czy go potrzebuję. Choć muszę przyznać, że czasem coś na tyle podoba mi się estetycznie, że i tak tu trafia. Przyszedł jednak chyba ten moment, że nie chcę mieć już za wiele nowych rzeczy, nie chcę się czuć przytłoczony ich ilością. To, co tu jest, zdecydowanie wystarczy. Brakuje nam jeszcze może ze dwóch, trzech lamp, bo nienawidzimy górnego światła, a tak to mamy chyba komplet.

 

Jest jakieś domowe zajęcie, które wyjątkowo lubisz?

Jest czynność, która wyjątkowo mnie uspokaja, to robienie prania. Dzielenie brudnych ubrań na kolorowe kupki, wsypywanie odpowiedniej chemii, a później wyciąganie czystych ubrań z pralki i rozwieszanie w ściśle określony sposób, znany tylko mi, to działa jak mantra. W okresie wiosenno-letnio-jesiennym zaangażowani jesteśmy w prace ogródkowe, jako że do kamienicy przynależy spory ogródek. Przycinamy, sadzimy, pielęgnujemy i dbamy jak o swój – trochę go zasiedliliśmy, Marii się to bardzo podoba, więc to czysta przyjemność. Na kolejny sezon w planach mamy zrobienie uprawy hydroponicznej – innymi słowy – oczka wodnego, w betonowej donicy, gazonie najlepiej o średnicy 1 metra, takiej, jakie stały w PRL-owskich parkach i które czasem można jeszcze spotkać w niektórych miastach. My jeszcze swojego nie znaleźliśmy, także jak ktoś ma pomysł, skąd taki pojemnik wytrzasnąć – jesteśmy otwarci! Wybraliśmy się nawet z Marią na warsztaty zakładania tego typu ogrodów wodnych, które prowadziła Grupa Centrala.

Oprócz tego lubię spokojne, weekendowe śniadania w naszej kuchni i widok z balkonu na  kamienicę naprzeciwko obrośniętą dzikim winem, które zmienia się nieustannie od brązów suchych gałązek, przez zieleń aż po czerwień, wraz z upływem pór roku. A to, co sprawia mi największą przyjemność, to powrót do naszego skrzętnie wysprzątanego przed wyjazdem mieszkania po podróży – wtedy czuję, że jestem w domu. Że jestem u nas.

https://patronite.pl/HyggeBlog