Mateusz Kołek:
Najcięższym etapem pracy dla mnie jest jej rozpoczęcie, potem idzie gładko i przyjemnie
„Twórczość Mateusza Kołka to bardzo oryginalne splątane Multiwersum. Miejsce, w którym przeplatają się Japonia, Hongkong i Polska; manga, anime, komiks europejski i sztuka gotycka. Z tego zbioru, wydawałoby się, zupełnie nieprzystających do siebie elementów powstaje niezwykły świat wyobraźni, w którym chce się zostać na dłużej. Świat, który chce się eksplorować i którego chce się doświadczać. Odnajdywać powtarzające się elementy i szukać powiązań pomiędzy kolejnymi grafikami” – pisze kurator wystawy „Stany splątane” trwającej właśnie w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Z tej okazji odwiedzamy krakowskie mieszkanie Mateusza, które dzieli z partnerką Pat Guzik.
Jak trafiłeś do Krakowa?
Przyjechałem tu na studia w 2000 roku, więc żyję w tym mieście już ponad 20 lat. Ale przyjeżdżałem tu wcześniej z rodzicami, a potem na wagary. Na liście miejsc do odwiedzenia zawsze było Muzeum Manggha. Tam dokarmiałem fascynację sztuką japońską, więc tym milszy jest dla mnie fakt, że to właśnie to muzeum zaprosiło mnie do pokazania u siebie mojej pierwszej tak dużej indywidualnej wystawy. Do zagospodarowania dostałem dwa piętra swojego ulubionego muzeum, więc mogę powiedzieć, że spełniło się moje artystyczne marzenie. Bardzo przyjemna sprawa.
Czy lubiłeś rysować od małego? Jeśli tak, to co wtedy rysowałeś?
Jak najbardziej. I w żadnym momencie nie przestałem. Ja tego nie pamiętam, ale moi rodzice czasem wspominają, że kiedy miałem kilka lat, zostawili mnie na kilka godzin pod opieką starszej siostry, a mi w tym czasie udało się zerwać wykładzinę z podłogi i narysować ocean z masą wodnych stworzeń. Trochę się wkurzyli, a trochę uszanowali rozmach, bo potem cała rodzina obchodziła przez kilka tygodni to malowidło, żeby go nie zetrzeć. Po rybach przyszła faza koni, chyba pod wpływem Chełmońskiego, a kolejno na malarstwo historyczne. Jedne z wakacji w podstawówce spędziłem na kopiowaniu ołówkiem Bitwy pod Grunwaldem. Zlepiłem w tym celu dwa arkusze bristolu, więc rozmiar był całkiem konkretny. Mniej więcej w tym samym czasie co Matejką, weszła fascynacja dinozaurami, które lądowały na ścianie obok Michaela Jordana.
Od kiedy w twojej twórczości zaczęły się uwidaczniać nawiązania do kultury Dalekiego Wschodu?
Chyba dosyć wcześnie. Kiedy miałem kilka lat, do moich rodziców przychodził wujek artysta. Przynosił ze sobą akwarele i malował coś na poczekaniu. Kiedyś zobaczył książeczkę ze sztuką japońską i zaczął naśladować szybkie pociągnięcia pędzlem tworzące delikatne liście bambusa, zmoknięte czaple i inne cuda. Ten moment, kiedy biała kartka zaczyna zapełniać się abstrakcyjnymi plamami i po chwili jest czymś bardzo sugestywnym, mocno odcisnął mi się na matrycy. Sam zacząłem naśladować mistrzów z Dalekiego Wschodu.
Przez długi czas tworzyłeś komercyjne prace, jak to jest dziś?
Przez lata rysowałem storyboardy do reklam i mimo że nie tęsknię do szkicowania uśmiechniętych rodzin jedzących jogurty czy łykających witaminy, to cenię sobie ten okres, bo jeszcze na studiach mogłem się uniezależnić finansowo, wyrabiać kreskę, trenować kompozycje, oddanie mimiki czy anatomii. Potem udało mi się przerzucić na ilustrowanie prasy, co z kolei podniosło moje poczucie własnej wartości, bo okazało się, że jestem zdolny do ilustrowania złożonych, ambitnych artykułów na tzw. ASAP. To, co stworzyłem, lądowało na okładkach „Przekroju”, „Newsweeka”, „Dużego Formatu”. Fajna sprawa. Z klientami pracuję coraz rzadziej, ale od lat współpracuję z Pat Guzik, która ma swoją markę zrównoważonej odzieży. Nasza współpraca jest dość wyjątkowa między innymi dlatego, że jesteśmy partnerami życiowymi. Ubrania Pat to dla nas kolejna przestrzeń, w której możemy poruszać intrygujące nas wątki. Jako rysownik próbuję znaleźć język symboli, żeby opowiedzieć, co nam akurat w duszach gra i te motywy trafiają później jako printy na kolekcje Pat.
Mniej więcej od czasu pandemii, kiedy wszystko się zatrzymało albo przynajmniej poważnie zwolniło, zdecydowałem, że skupię się w głównej mierze na autorskiej serii. Chciałem skończyć rozpoczętą książkę dokumentującą mój pobyt w Hongkongu. Od tego czasu zlecenia przyjmuję sporadycznie. Wydaje mi się, że autorskimi pomysłami mam dużo ciekawsze rzeczy do zaproponowania. Ale czasem pojawia się interesujący klient doceniający moją autorską perspektywę.
Jak pracujesz? Jak powstają prace? Czy szkicujesz, czy wszystko powstaje w komputerze?
Jeśli chodzi o technikę, to pracuję w połowie na papierze i w połowie na komputerze. Najpierw szkice ołówkiem, potem czarno-biały rysunek tuszem na większym formacie, kolejno skan i kolor w programie komputerowym. Do koloru zawsze staram się podejść jak najprościej, bez używania filtrów czy innych sztuczek. Płaska plama kolorystyczna plus sporadyczny gradient na większych powierzchniach jak np. niebo, co trochę nawiązuje do tradycyjnej grafiki japońskiej ukiyo-e. Gotowe grafiki drukuję potem na papierze archiwalnym i między innymi w takiej formie można je oglądać w Muzeum Manggha, czy zakupić do domu.
Czy masz ulubione przedmioty, które towarzyszą ci w pracowni?
Mam dwie gitary: akustyczną i elektryczną, z którymi robię sobie częste przerwy od rysowania. Mam też trochę figurek przywiezionych z Hongkongu i Tokio. Czasem pojawiają się w moich rysunkach. Jest tu też całkiem sporo książek i albumów moich idoli rysunku. Dobre, zdolne, mobilizujące i inspirujące duchy. Parę roślin, które, jak sobie właśnie przypomniałem, muszę podlać i trochę obrazów oraz grafik znajomych artystów.
W tym momencie sporo rzeczy, łącznie z moim stołem kreślarskim, wylądowało w muzeum, ponieważ kurator wystawy Przemek Wideł zaproponował, że rozpoczniemy wystawę od wpuszczenia odwiedzających w proces, o który pytasz oraz pokażemy chmury inspiracji składające się z różnych przedmiotów naprowadzających mnie przy rysowaniu. Są więc wspomniane figurki, maski, ale też albumy mistrzów, muzyka, szkicowniki…
Czy masz jakieś przyzwyczajenia, czy coś pomaga ci zacząć pracować?
Ha! Mam raczej masę rytuałów, które odciągają mnie od pracy. Typowy prokrastynator ze mnie. Uwielbiam robić kawę i utrudniać sobie ten proces, dokładnie ważąc ilość ziaren, potem ręcznie ją mieląc, odmierzając co do mililitra wodę. Kolejną miłą przeszkadzajką jest puszczanie muzyki z winyli. Mniej więcej co 20 minut muszę wstać i przewrócić krążek na drugą stronę, ale dzięki temu nie garbię się godzinami nad kartką. Jakiś czas temu zauważyłem, że najcięższym etapem pracy dla mnie jest jej rozpoczęcie. Potem idzie gładko i przyjemnie, często tak, że nie chcę się z daną pracą rozstać. Mam wrażenie, że kilka lat temu częste zmiany tematów, szybkie tempo związane z rysowaniem ilustracji do prasy służyły mojej kreatywności. Odbijałem się wtedy od tematów jak piłeczka w maszynie pinball. Dużo, szybko i ekscytująco. Z czasem zacząłem doceniać inne tempo, wejście w temat głębiej. Dziś więcej czasu zajmuje mi przekonanie samego siebie, że dany pomysł jest warty tego głębokiego wchodzenia, ale jak już ruszę, to nie mogę się zatrzymać. Trochę jak powoli rozpędzająca się lokomotywa. Najpierw powoli, ale potem sunie i trudno ją zatrzymać.