Matylda i Piotr: Sztukujemy rzeczy z różnych światów

Matylda i Piotr:

Sztukujemy rzeczy z różnych światów

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 21.11.2022

Odwiedzamy Matyldę Daktyl i Piotra Banasika. Znają się wiele lat, od jedenastu są parą, a od czterech małżeństwem. Matylda jest ilustratorką, od niedawna prowadzi też markę z akcesoriami dla zwierząt HauHaus. Piotr jest fotografem i autorem tekstów. W krakowskim kamienicznym mieszkaniu żyją z nimi pies Grysik i kot, który nie ma stałego imienia (aktualne to Kiti, ale wcześniej był już Pjongczangiem, Miszkolcem albo Szalikiem).

Układ pomieszczeń jest dość nieszablonowy. Od wejścia ciągnie się korytarz zakończony balkonem. Oryginalne, dwuskrzydłowe drzwi z salonu prowadzą do sypialni z narożnym oknem. Takie samo znajduje się w pracowni. We wnętrzu zachował się stary kaflowy piec oraz trzeszczący parkiet. 

Od kiedy tu mieszkacie?

Matylda: Ponad rok. Urządzanie się następowało etapami, powoli. 

Piotr: Raczej ewolucyjnie niż rewolucyjnie.

M: To pozwalało nam zastanowić się nad wyborem pewnych rzeczy; czasami pojawiał się pomysł, po jakimś czasie dochodziliśmy jednak do wniosku, że nie, to nie będzie dobre rozwiązanie. Czas nam sprzyja pod tym względem. Jeśli miałabym polecić urządzanie mieszkania w tydzień albo właśnie zaplanowane zwlekanie i rozplanowywanie każdego kąta w czasie, to wybrałabym tę drugą opcję. Te rozwiązania, które tutaj mamy, rzeczywiście są przemyślane pod nasze potrzeby.

To wynajmowane mieszkanie, prawda?

P: Tak. Wcześniej wynajmowaliśmy inne mieszkanie, a oddzielnie biuro, które mieściło wszystkie ilustratorskie akcesoria Pauliny… Mogę mówić Paulina? Bo tak naprawdę Matylda ma na imię Paulina, Matylda to jej pseudonim artystyczny. Ja będę mówił Paulina, bo tak miałem w przysiędze małżeńskiej i już się przyzwyczaiłem.

Wróciłem któregoś dnia do domu i Paulina mówi „Musimy porozmawiać”, co zawsze brzmi groźnie. Ostatecznie okazało się, że chodzi o wynajęcie większego mieszkania, w którym moglibyśmy urządzić pracownię. Ja chciałem nad tym usiąść na spokojnie, ale na komputerze miałem już przygotowany zestaw linków do portali z ogłoszeniami, więc nie było odwrotu.

Szybko okazało się, że mamy też nieco różne priorytety: ja chciałem mieć zmywarkę, ładną łazienkę i blisko do parku, Paulina – podłogę w jodełkę, dwuskrzydłowe drzwi do salonu i blisko do centrum.

Wydaje się, że to dość konkretne, trudne do zrealizowania wymagania!

M: No tak! Okazało się, że takich mieszkań nie ma za dużo albo są poza naszym budżetem. Szukaliśmy, dzwoniliśmy, oglądaliśmy. W końcu – trochę przez przypadek – znaleźliśmy to. Na zdjęciach wyglądało, mówiąc delikatnie, nieciekawie. Ale umówiliśmy się z właścicielką, panią Lucyną. Przyszliśmy i okazało się, że na żywo mieszkanie wygląda zupełnie inaczej.

P: Jest w nim pełno światła, ma okna na trzy strony świata. Przyszliśmy tutaj, kiedy było odmalowywane. Właścicielka pyta: „To co, bierzecie?”, a my patrzymy na siebie, już wiemy, że bierzemy, to jest jasne, ale mówimy: „Niech nam pani da chociaż jeden dzień, żebyśmy poudawali, że się zastanawiamy”.

M: Musimy się ukłonić w stronę właścicielki. Jest mało mieszkań, gdzie relacja między wynajmującym a właścicielem jest tak transparentna. Mieszkanie zostało nam oddane w stanie idealnym. I naszą rolą było tylko wyposażenie go w meble.

Pomimo tego, że wynajmujecie mieszkanie, zdecydowaliście się urządzić je porządnie.

P: Zdecydowaliśmy się na wynajem, bo cały czas mamy w głowach różne pomysły – myśleliśmy o przenosinach do Trójmiasta albo do Pragi, czasami przychodzi nam do głowy mały domek na wsi, żeby pies mógł się swobodnie wybiegać… Dlatego nie chcemy na razie wiązać się z jednym miejscem.

M: Co jednocześnie nie znaczy, że nie chcemy mieszkać w przyjemnym i ładnym wnętrzu, dlatego urządzamy je zgodnie z naszym gustem i potrzebami. W planach mamy jeszcze odświeżenie kuchni.

 

Czy niektóre meble są z wami dłużej, mieliście coś stąd w poprzednim mieszkaniu?

M: Z poprzedniego mieszkania przywieźliśmy drewniany, okrągły stół, ale przemalowaliśmy go na biało i dorobiliśmy kółka. Jeszcze łóżko, któremu dodaliśmy zagłówek, i szafy – ale z nowymi frontami i uchwytami.

Miksujemy rzeczy ze sobą. Większość tego, co mamy, jest z drugiej ręki, od polskich projektantów, czasami z marketów. W salonie stoją olxowe znaleziska z pleksi: stoliki i barek. Ten ostatni kupiłam za 50 zł, a w drodze po niego na Śląsk zabrakło nam benzyny na autostradzie… Cena żadnego ze znalezionych przedmiotów nie przekroczyła 100 zł. W salonie starałam się unikać drewna, bo bardzo inspiruję się Bauhausem, jego prostotą i surowością. Drewno pojawia się w pracowni. Obraz nad sofą jest mojego autorstwa. Zamówiłam jakiś obraz na OLX i ostatecznie go przemalowałam. Każdemu gościowi zadajemy pytanie, co przedstawia. Sami nie wiemy. Ceramiczna chmurka jest z Lanckorony.

P: Obok wiszą dwie moje fotografie, zrobione w Kalwarii Zebrzydowskiej w trakcie Misteriów, gdzie robię zdjęcia od kilku lat. Nie wiem, jak ma na imię ten pan, ale spotkałem go najpierw w 2014 roku – miał bujne, kręcone włosy i był razem z córką albo wnuczką. Pięć lat później spotkałem ich znowu, niemal w tym samym miejscu, co wśród tysięcy pielgrzymów nie jest łatwe – pan miał już proste włosy, a dziewczyna była dorosła. Ponownie zrobiłem mu portret, a kiedy porównywałem w domu z tym wcześniejszym, okazało się, że ma na sobie tę samą koszulę i ten sam sweter. Zestaw pielgrzymkowy. Co ciekawe, to jedyne moje zdjęcia, które u nas wiszą.

M: Sztukujemy tu rzeczy z różnych światów. Na przykład metalowe półki na płyty to półki łazienkowe z Jyska. Zagłówek do łóżka zbiliśmy sami z różnych paneli, niebieskie uchwyty do szaf na podstawie mojego pomysłu zrobiła na zamówienie krakowska stolarnia.

P: Mogę się podzielić taką ciekawostką. Paulina ma specyficzne podejście do wymiarów. Kiedyś przyszła i mówi: Zamówiłam dywan do salonu”. No to super. No i przyszedł ten dywan i okazało się, że to jest ten mini dywanik, który leży pod stolikiem z pleksi. Ale to nie jest finał tej historii. Zamówiła też stolik kawowy. Przyszedł i okazało się, że mieści się na nim jedna filiżanka kawy i teraz służy jako stojak pod kwiatek. 

M: A zawsze czytam wymiary! Jesteśmy też miłośnikami kawy. W kuchni zrobiliśmy kawowy kącik, na wszystkie nasze urządzenia do parzenia. 

P: Ja zawsze byłem miłośnikiem herbaty, ale kiedyś nasz znajomy dał nam do spróbowania kawę z aeropressu, która smakowała trochę jak herbata. Więc najpierw kupiliśmy aeropress. Później – dripper V60, Chemex, makinetki, ekspres przelewowy… Kawa nas wciągnęła. Teraz mamy hierarchię urządzeń, w których robimy kawę. Najczęściej korzystamy z Moccamastera, bo najprościej, ale czasami lubię pobawić się innymi metodami.

 

Jedno z pomieszczeń w mieszkaniu to wasze biuro. Ty Piotrek zajmujesz się tam obróbką zdjęć, a ty Matylda rysujesz. Od kiedy to robisz?

M: Studiowałam judaistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, zaś po studiach zaczęłam pracę w jednym z krakowskich muzeów, jako asystentka Działu Wystaw, a później kuratorka. Ostatnia moja wystawa to „Szancer, wyobraź sobie!” o polskim ilustratorze Janie Marcinie Szancerze. Byłam nie tylko jej kuratorką, ale zrealizowałam też jej identyfikację wizualną i tak się zaczęła moja fascynacja grafiką i ilustratorstwem. 

W tym chyba najbardziej newralgicznym momencie, kiedy zaczynała się pandemia i kiedy już otworzyłam tę wystawę po roku intensywnego przygotowywania, okazało się, że się przepracowałam i nie mogę już działać na tak wysokich obrotach. Na początku pandemii, bez żadnej poduszki finansowej, musiałam podjąć decyzję – w prawo albo w lewo – i zrezygnowałam z pracy na etacie. Wtedy postanowiłam, że będę ilustrować. 

 

Czyli wcześniej tego nie robiłaś?

M: Wiedziałam, że mam pewne predyspozycje, natomiast nie testowałam siebie w tej dziedzinie na tyle, by mieć pewność, że to wypali. Zdawałam sobie sprawę, że jest mnóstwo zdolnych ludzi, którym się nie udało. Zaczęłam rysować portrety, po jakimś czasie wypracowałam swój styl – to takie pogranicze realizmu i naiwności dziecięcej. To, co robię, znalazło swoje grono odbiorców i potoczyło dalej z efektem kuli śnieżnej. Mój Instagram – Matylda Daktyl bardzo szybko odpalił. 

P: A niedawno wydaliśmy wspólnie książkę Łęczycki elementarz. Ja pisałem do niej wiersze dla dzieci, Paulina ilustrowała. Łęczyca to miejscowość, z której pochodzę, średniowieczne miasteczko, gdzie wciąż żywe są legendy, chociażby o diable Borucie, który mieszka ponoć na łęczyckim zamku. 

M: Piotrek jest lokalnym patriotą.

P: Ewidentnie. Lubię też pisać rymowanki. Traktuję to jako hobby. Wpadłem na pomysł, że stworzę kilka krótkich wierszyków na temat Łęczycy: ważnych dla niej ludzi, miejsc i historii, i stworzymy z tego PDF-a, którego będzie sobie można pobrać. Okazało się, że zaangażował się w to Urząd Miejski i lokalne Stowarzyszenie IMPET, dzięki czemu stworzyliśmy elementarz, który trafia do każdego pierwszoklasisty jako podarunek od miasta – to bodaj pierwsza taka inicjatywa w Polsce!

 

Za co lubicie swoją okolicę?

M: Oprócz kawy nasze życie kręci się wokół jedzenia – z domu mamy blisko do naszych ulubionych miejsc: Molam, Ramen People, POP UP Coffee Shop czy Café Lisboa. Mieszkamy w ścisłym centrum, ale na końcu uliczki bez wylotu, więc nawet nie słychać ruchu ulicznego i nikt niepotrzebnie tutaj nie trafia.

P: Pod ręką mamy też Park Krakowski, Park Jordana i Błonia, gdzie Grysik może się wybiegać i gdzie ma swoich psich przyjaciół, z którymi świetnie się bawi.

M: Piesków dotyczy zresztą też nasz kolejny projekt, druga książka dla dzieci. Na razie nie zdradzamy tytułu, ale bądźcie czujni!