Mikołaj Wierszyłłowski: Siłą przedmiotów jest to, że przenoszą pamięć o ludziach

Mikołaj Wierszyłłowski:

Siłą przedmiotów jest to, że przenoszą pamięć o ludziach

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Maciej Frydrysiak
Data: 10.07.2024

Na poznańskich Jeżycach odwiedzamy Mikołaja Wierszyłłowskiego, projektanta wnętrz i produktu. Mikołaj ukończył Wydział Architektury Wnętrz i Wzornictwa na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, gdzie kolejno pracował jako asystent w pracowni dizajnu. Od 2001 roku prowadzi studio projektowe Wierszyłłowski i Projektanci. W swoim mieszkaniu postawił na biel i czerń, proste sprzęty i klasyki dizajnu, a rezygnując ze ścian i drzwi, otworzył przestrzeń. 

Jaka jest historia projektu tego mieszkania?

Budynek, w którym się znajduje, stoi przy krótkiej uliczce, która stanowi jedną z pierzei placu Asnyka na Jeżycach. Postawiono go na przełomie lat 50. i 60. Oryginalnie każde mieszkanie było wyposażone w taką samą kuchnię. Wnętrze ma 55 m2, jest zorientowane na wschód i zachód, wcześniej były to dwa pokoje z kuchnią. Kiedy je znalazłem, było w strasznym stanie. Ściany miały czerwony i granatowy kolor. Trudno było sobie wyobrazić, że da się tu cokolwiek zrobić. Mnie ujęła lokalizacja. Kiedy myślałem o projekcie wnętrza, z jednej strony chciałem zachować klimat czasu, w jakim powstawał budynek, z drugiej zastany układ funkcjonalny był trudny do zaakceptowania, jeśli chodzi o współczesne życie i moje potrzeby. Stworzyłem otwartą przestrzeń z zaznaczonymi funkcjonalnościami. W połowie mieszkania, dzieląc je na dwie części, przebiega ściana konstrukcyjna, której nie dało się usunąć, zrezygnowałem jednak z drzwi. Postanowiłem wydzielić czarny kubik ze świetlikiem mieszczący łazienkę (takie nawiązanie do rozwiązań, które stosowano w czasie, gdy powstawał budynek), jedna z jego ścian jest pokryta lustrzaną taflą. Na podłodze leży dębowy parkiet, a część sypialniana ma białą posadzkę z PCV, która jest też w łazience.

Funkcje w tym wnętrzu swobodne przenikają. Biblioteka przechodzi w kuchnię, która pod oknami zamienia się w przestrzeń do przechowywania. Jest też rozwiązanie, które zaskakuje odwiedzających mnie ludzi, czyli zlew, obok którego jest umywalka. To bardzo dobrze doświetlone wnętrze, stwierdziłem więc, że warto to wykorzystać i zamiast w małej łazience spora umywalka i szafki na kosmetyki dość niestandardowo znalazły miejsce w salonie. 

Jakie przedmioty tu zgromadziłeś?

Jest tu sofa i tapicerowana ławka, których projekty powstawały u nas w pracowni dla marki IKER. Kawowy stolik to Vitra – model Prismatic zaprojektował Isamu Noguchi w 1957 roku. Kolorowy wieszak przy wejściu to klasyczny model Hang it all Eamesów. Rura i liczniki obok niego wcześniej były zabudowane szafami. Stwierdziłem, że nie ma co ich ukrywać, a razem z wieszakiem stanowią wesołą kompozycję. Złota lampa nad stołem to prawdopodobnie projekt Floriana Schulza z lat 70. Kupiłem ją w antykwariacie, który specjalizował się w dizajnie mid-century. Za stolik nocny służy LTR – projekt Eamesów z 1950 roku. Nad duńską drewnianą komodą wiszą elementy starej konsoli, mebla, który należał do rodziny, zbyt zniszczonego, by go odrestaurować. Zdecydowałem się rozłożyć go na czynniki pierwsze, podoba mi się jego zdekonstruowana forma. 

 

Jak wybierasz przedmioty, z którymi żyjesz?

Z jednej strony dosyć ważne dla mnie jest, żeby rzeczy, które w danym momencie mam, sprawdzały się w przestrzeni, wzajemnie ze sobą „rozmawiały” w tym konkretnym miejscu, w danym kontekście, choć z drugiej strony ciągnę (choć nie wszystkie) je za sobą, jeśli zmieniam miejsce, w którym mieszkam. Dobrze zaprojektowany przedmiot to dla mnie modernistyczny ideał jedności funkcji, formy i konstrukcji. Choć dla takich przedmiotów to wcale nie modernizm był początkiem, powstawały od zawsze. Pamiętać należy jednak, że w tym ideale chodzi o jedność tej „trójcy”. Zdarza się i kompromis – przedmiot nie jest superfunkcjonalny, ale wystarczająco funkcjonalny, a jednocześnie logiczny, racjonalnie zbudowany, a do tego piękny.

 

Od małego mieszkałeś w Poznaniu, jakie przedmioty otaczały cię w domu rodzinnym?

Dorastałem w latach 70. i 80. Mieliśmy w domu rzeczy, które z czasem coraz bardziej mi się podobają. Chyba wracam do korzeni. Fotele Kontiki z białej surówki, meblościanka z sosny, która chyba nazywała się PINUS – bardzo dobrze zaprojektowana – niby „segment”, a lekki i filigranowy – pamiętam zaokrąglony profil pionowych elementów. Było też kilka mebli z Cepelii też z jasnego drewna, o ludowych inspiracjach, ale nienachalnych – fajnie komponowały się z Kontikami. Kiedy zaczęli odchodzić starsi członkowie rodziny, pojawiły się też pamiątki, meble historyczne. Siłą przedmiotów jest to, że przenoszą pamięć o ludziach. W domu rodziców są przedmioty takie jak np. sofa po ciotce Anuli, której niemal nie pamiętam, trudno mi sobie przypomnieć, jak ona sama wyglądała, ale przez to, że jest ta sofa, to w jakimś sensie i ciotka funkcjonuje w naszej pamięci. Przekazywanie sobie przedmiotów ma ogromną siłę i to w gruncie rzeczy jest też odpowiedź na problemy związane z ekologią. Najbardziej odpowiedzialne projektowanie i produkowanie to takie, które przynosi przedmioty, które chciałoby się przekazać, które mają szansę trwać dalej. Mebel z płyty wiórowej trudno pozostawić kolejnemu pokoleniu. To jest w sumie pułapka naszych czasów, tanie technologie pozwalają nam w dużej skali żyć w komforcie i tanio posiadać dobra, ale ta masowość przyczynia się do tego, że przedmioty żyją krótko.

Jak zaczęła się u ciebie pasja do projektowania i do przedmiotów?

Od małego lubiłem spędzać czas, rysując i w gruncie rzeczy ponoć dosyć wcześnie mówiłem, że chcę być architektem. Wybrałem liceum plastyczne, gdzie byłem na profilu formy użytkowe, później poszedłem do poznańskiej ASP na architekturę wnętrz, a po studiach zaproponowano mi tam pracę asystenta w pracowni wzorniczej. Droga projektowania produktów pojawiła się, gdy dostałem wyróżnienie w konkursie na projekt krzesła i zacząłem współpracować z tym producentem. Pojawiła się pierwsza kolekcja mebli, później druga, aczkolwiek u nas w pracowni zawsze dominującymi projektami są te wnętrzarskie.

 

Obecnie jesteś prezesem zarządu Stowarzyszenia Projektowego SPFP, które istnieje od 1963 roku i skupia około 100 członków, profesjonalistów w dziedzinie projektowania. Jakie są twoje zadania i plany?

Zostałem członkiem stowarzyszenia mniej więcej 10 lat temu, kiedy zwerbowała mnie do niego moja szefowa z akademii, prof. Bogumiła Jung. Zbiegiem różnych okoliczności i perypetii, półtora roku temu stanąłem na jego czele. Wierzę, że stowarzyszenie ma ogromny potencjał, to nie jest łatwa droga, ale staramy się to wykorzystać. Zacząć opowiadać o ludziach, którzy je tworzą, łączyć siły. Czuję potrzebę wspólnego działania. W końcu jest w Polsce lepszy czas na to, żeby mówić o projektantach przemysłowych, społeczeństwo zaczyna coraz więcej wiedzieć na ten temat. Wzornictwo zawsze jest odbiciem stanu gospodarki. Dopiero dziś w rzeczywistej skali projektanci wdrażają projekty i one rzeczywiście są produkowane, czasami w większej, czasami w mniejszej skali, ale trafiają do domów polskich i nie tylko. W Polsce wiele coraz ciekawszych rzeczy dzieje się na „wzorniczym” polu. 

Mam jednak wrażenie, że gdyby było dużo więcej wspólnego, skoordynowanego działania to znaczenie i świadomość wagi projektowania byłaby dużo większa. Projektowania skoordynowanego na wielu płaszczyznach, by środowiska, dla których dizajn jest ważny, więcej ze sobą rozmawiały. By sami projektanci więcej mówili o projektowaniu, o własnej perspektywie. Daliśmy się zdominować przez biznes i lifestyle – narracja o projektowaniu z tych perspektyw brzmi dziś najgłośniej, a przecież dorobek polskiego wzornictwa to w większości efekt determinacji, siły i pasji projektantów, którzy często pod prąd realizowali wizje, które kończyły swoje życie na etapie prototypów, ale wróciły do podręczników, muzeów, kolekcji i z nich właśnie jesteśmy dumni, wracają też do naszych domów często w reedycjach, nowej technologii, ponownie produkowane. Musimy pamiętać, że dizajn, wzornictwo nie równa się produkt, tak jak budynek to za mało, by nazwać go architekturą. Wspólne działanie, koordynacja, rozmowa to jednak nie są łatwe sprawy – zobaczymy, może uda się coś zrobić na tym polu. 

 

Jak określiłbyś polski dizajn ostatnich lat?

To trudne pytanie, ale też nie wiem, czy istnieje potrzeba, by to określać. Kiedy zaczyna się przeglądać losy wzornictwa w różnych krajach, to nie ma wątpliwości, że czas, w którym powstają rzeczy, odciska na nich największe piętno. Bez względu na to, czy coś powstało w latach 60. w Danii, Brazylii, Francji czy Polsce, to te elementy mają pewien wspólny mianownik. Tomek Rygalik ukuł powiedzenie, że polskie wzornictwo jest zaradne. I ono pewnie takie było. Pewnie pytanie o polskie wzornictwo jest trochę pytaniem z cyklu „jacy są Polacy?”. Zaradność jest pewnie naszą cechą wypracowaną w trudnym ekonomicznie czasie. Mówią też, że jesteśmy konserwatywni, zdystansowani i może dlatego polskie wzornictwo nie zaskakuje formą, jest bardziej praktyczne, funkcjonalne, ciche. Myślę jednak, że jak każda twórczość oddaje ducha czasu, w którym powstaje – ma swój lokalny „rys”, jest jednak częścią współczesnego, globalnego świata.