Mirosław Piotr Jabłoński: Proces pisania bywa i przyjemnością i męką

Mirosław Piotr Jabłoński:

Proces pisania bywa i przyjemnością i męką

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 08.09.2022

Egzotyczne maski, holenderskie meble, spora biblioteka. To czeka na nas w słonecznym mieszkaniu nieopodal Wawelu. Odwiedzamy pisarza science fiction, tłumacza, podróżnika Mirosława Piotra Jabłońskiego. Mirosław ukończył studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej i Studium Scenariuszowe przy PWSFTviT w Łodzi, debiutował w 1978 roku opowiadaniem Drzewo genealogiczne na łamach magazynu „Nurt”, wydał dwa tomy opowiadań i dziesięć powieści, jest w trakcie prac nad kolejną, tym razem obyczajowo-sensacyjną.

Czy w pana domu książki były ważne?

Mama dużo czytała. Jednak ze względu na częste przeprowadzki rodzinny księgozbiór nie był imponujący. Pierwsze cztery lata życia spędziłem w Zakopanem, potem miejsce zamieszkania zmienialiśmy kilkukrotnie, by ponownie wrócić w Tatry, a ostatecznie trafić do Krakowa. Poza tym były to też czasy, kiedy książki głównie wypożyczało się z biblioteki. Do trzeciej klasy szkoły podstawowej zupełnie nie byłem zainteresowany czytaniem. Książki, poza szkołą, praktycznie dla mnie nie istniały. Liczyło się podwórko, rower, las. Tym, co sprawiło, że zacząłem czytać, była lektura Dzieci z Bullerbyn. Od tego czasu kijem nie można mnie było wygnać na podwórko, z którego wcześniej nie chciałem wracać. Zachwyciłem się czytaniem. Zamarzyłem, aby samemu pisać. Wydawało mi się czymś wspaniałym i niezwykłym to, że słowami można wyczarować obrazy i sytuacje, które się widzi, słyszy i przeżywa… Wypracowania szkolne pisałem wtedy na tyle dobrze, że prowadzano mnie do innych klas, żebym czytał je na głos przed uczniami.

W tym czasie moja polonistka podarowała mi książkę Proxima Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki. To było moje pierwsze zderzenie z fantastyką naukową. Zachłysnąłem się powieścią i przeczytałem ją z 50 razy. Kończyłem, odwracałem i zaczynałem od początku. Mama przerażona, że już nigdy w życiu nie sięgnę po żadną inną książkę, poszła do znajomej bibliotekarki zapytać, czy dostępne są jakieś inne podobne pozycje, na co tamta odpowiedziała: No wiesz co, jest jeszcze taki Lem”. I ten” Lem stał się moim ulubionym autorem. 

Czy pisał pan wtedy już coś poza tym, co było konieczne do szkoły?

Pierwsze próby prozatorskie podjąłem mniej więcej w szóstej, siódmej klasie. Ale nie stroniłem też od „poezji”. Za cel postawiłem sobie wtedy napisanie wierszem Ogniem i mieczem. Po dziś dzień pamiętam dwie pierwsze linijki: Rok 1648 był dziwnym rokiem, takiego czas staruszek nigdy dotąd nie odmierzył swym krokiem”. Takie to były mniej więcej rymy… Odwodzono mnie od tego pomysłu, twierdząc, że to zbyt monumentalne przedsięwzięcie. Nie chciałem w to wierzyć! 

Już w liceum, kiedy mieszkaliśmy w Krakowie, napisałem opowiadanie Drzewo genealogiczne, którym później zadebiutowałem. Parę lat przeleżało w szufladzie, aż w końcu – z kilkoma innymi – wysłałem je do Stanisława Lema. To były czasy, kiedy szło się na pocztę, gdzie była książka telefoniczna i tak można było znaleźć numery telefonów i adresy. Lem o dziwo odpisał i zrecenzował teksty. Później przeczytałem, że uważał, iż doradzanie młodym autorom to jego obowiązek. O moich dokonaniach stwierdził, między innymi, że aktualna lichota” przesłanych opowiadań nie świadczy o tym, że kiedyś nie będę pisał lepiej…! Polecił, abym wysłał tekst do wydawanego w Poznaniu miesięcznika Nurt i oni rzeczywiście go wydrukowali. Nieco później zabrałem się za pisanie pierwszej powieści.

 

Co ciekawe, mimo pasji do pisania, studiował pan na Politechnice.

Zawsze byłem dobry z przedmiotów ścisłych. Nie przyszło mi wtedy do głowy, by pójść np. na polonistykę. Ojczym doradził, żeby wybrać coś, co da mi zawód, a auta zawsze będzie trzeba naprawiać, i tak padło na mechanikę. A, że mam taką naturę, że jeśli coś zaczynam, to chcę to skończyć, to tak samo było i ze studiami. W swoim zawodzie nie przepracowałem ani jednego dnia! Przez lata wykonywałem szereg zawodów niezwiązanych ani ze studiami, ani z tym, co chciałbym robić. Pisanie było moim hobby, czymś robionym z doskoku, w weekendy, po pracy, co czasami skutkowało publikacjami, ale nie pozwalało mi się w pełni utrzymać. Ten sposób funkcjonowania dostarczał mi mnóstwo frustracji. Był taki moment, że miałem szansę, aby pisanie stało się moim jedynym zajęciem, jednak z poczucia rodzinnego obowiązku wybrałem bardziej tradycyjny sposób zarabiania na życie. Czułem, że tak powinienem. 

Kiedy już miał pan czas, żeby pisać, jak to zazwyczaj wyglądało?

Najpierw znikąd” pojawia się pomysł. Rozmyślam nad nim. Staram się go rozwinąć, sprawdzić, czy ma potencjał, a jeśli tak, to na co – na opowiadanie czy na powieść. W pracy pisarskiej jestem wyznawcą tej zasady, która głosi, że po prostu trzeba siąść do pisania i czy człowiekowi idzie dobrze, czy nie, trzeba swoje odsiedzieć. Więc siadam przed komputerem i bywa tak, że przez trzy, cztery godziny nic się nie pojawia, a nagle przychodzi burza i coś się z tego rodzi. Sparafrazuję to tytułem Udręka i Ekstaza Irvinga Stone’a; ten proces bywa i przyjemnością, i męką. 

 

Kontakt z pisaniem, literaturą ma pan też poprzez tłumaczenia.

Można powiedzieć, że tłumaczenia stały się literackim zajęciem, z którego się utrzymuję. Zajmuję się tym już 28 lat. Od małego, angielski był moją niespełnioną miłością. Przedszkole, do którego chodziłem w Zakopanem, było prywatnym przedszkolem językowym. Jednak kolejne przeprowadzki sprawiły, że nie nauczyłem się tego języka zbyt dobrze. W końcu wziąłem się za niego poważnie, przymuszony przez życie. Był to okres, gdy z ówczesną żoną prowadziłem firmę kaletniczą, czego z całego serca nienawidziłem. Żeby znaleźć odskocznię, mieć kontakt ze słowem pisanym, chociaż nie jako twórca, zająłem się przekładem. Było to coś zastępczego wobec pisania per se, ale stało się tak, że przetłumaczonych pozycji mam niemal 60, a książek napisanych przeze mnie jest dziesięć.

 

Przez lata sporo pan podróżował.

Zawsze o tym marzyłem – od kiedy jako chłopiec zaczytywałem się w cyklu powieściowym Alfreda Szklarskiego o Tomku Wilmowskim. Był to czas głębokiej komuny. Nie sądziłem wówczas, że kiedyś zobaczę Limpopo, przekroczę Zwrotnik Koziorożca, objadę USA i Tajlandię, trafię do Australii… Gdy w tamtych czasach ktoś dostawał pocztówkę z zagranicy, miało się wrażenie, że przyszła z innej planety. Kiedy po ’89 roku świat otworzył się dla nas, z grupą znajomych organizowaliśmy trampowe wycieczki. Wyruszaliśmy np. w podróż po Włoszech, nie mając żadnego noclegu. Przez miesiąc spaliśmy na stacjach benzynowych, plażach, poboczach dróg, nawet na antycznej Via Appia. Tak, przed czterdziestką zaczęło się spełnianie młodzieńczych marzeń.

 

Co oprócz podróży daje panu przyjemność?

Na pewno książki. Nie pamiętam, gdzie to przeczytałem, pewnie przytoczę to niegramotnie: nie ma takiej przykrości na świecie, której nie zniwelowałaby godzina dobrej lektury. Pasją na kilkanaście lat stało się nurkowanie: nurkowałem na Sardynii, w tureckim Bodrum, obok kubańskiego Cayo Coco, na florydzkich Keysach…

 

Kiedy zamieszkał pan tu, w tym mieszkaniu?

Kilkanaście lat temu. Gdy się tu wprowadziłem, mieszkanie było po wstępnym remoncie; wcześniej była tu kompletna ruina. Lubię otaczać się ładnymi przedmiotami. Często przywożę je z podróży. Na ścianie w salonie wisi między innymi aborygeński bumerang, maski z Zimbabwe, RPA, Egiptu i Kuby.

Jakiś czas temu kolejny raz byłem w Holandii, dokładnie 27 kwietnia, czyli w Dzień Króla, kiedy to w całym kraju odbywa się ogólnonarodowa zabawa i wyprzedaż garażowa. Kupiłem wtedy rzeczy, które dopiero do mnie dojadą, w tym pięknie zdobioną dziewiętnastowieczną wazę z laki.

 

Czy jest tu coś, co pochodzi z czasów dzieciństwa?

Niewiele, jest jednak parę książek, w tym moja ulubiona: Jesienny bal warzyw. I mocno zniszczony, ponad 60-letni miś, którego dostałem od ojca.