Monika Chlebek: Nie intelektualizuję tego, co robię

Odwiedzamy pracownię Moniki Chlebek – krakowskiej artystki zajmującej się malarstwem, rysunkiem i kolażem. Monika w 2011 roku ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w pracowni prof. Leszka Misiaka. W 2009 roku debiutowała na wystawie zbiorowej w Galerii Zderzak, w której rok później otworzyła swoją indywidualną wystawę.

W pracowni panuje porządek, wszystko ma swoje miejsce. Jak co dzień po wnętrzu krąży Kola – suczka, która już nieraz była portretowana przez Monikę.

Czy w twojej rodzinie ktoś zajmował się sztuką?

Babcia opowiadała, że w rodzinie był ktoś, kogo nazywali Jasiem Zaradnym. Miał zdolności manualne i podobno też trochę malował, ale czasy były takie, że brakowało pieniędzy na materiały, więc niestety nie mógł realizować swoich pasji. Również mój tata jest bardzo sprawny manualnie, a brat zajmuje się fotografią. Myślę, że to gdzieś krąży w mojej rodzinie.

Wychowałaś się w Krakowie. W której dzielnicy?

Wychowałam się w starych Bronowicach przy bardzo przyjemnej ul. Halczyna, z domami jednorodzinnymi, z mnóstwem drzew, ptaków. Dużo czasu spędzałam z koleżankami i kolegami na ulicy i w ogródkach – jeździliśmy na wrotkach, na rowerze, graliśmy w piłkę. Od małego uwielbiałam rysować. Kiedy otwieram książki z dzieciństwa, widzę, że kładłam kalkę i próbowałam odrysowywać ilustracje. Tylko tę kalkę kładłam w nieodpowiedni sposób i rysunek odbijał się w książce! Lubiłam lekcje ZPT (zajęcia praktyczno-techniczne) w mojej szkole podstawowej, chodziłam też na zajęcia plastyczne. Interesowało mnie rysowanie, wyklejanie, konstruowanie. I bardzo lubiłam szyć! Na początku ręcznie, później szyłam na maszynie, babcia mnie tego nauczyła.

Co szyłaś?

Różne stroje dla lalek i misiów. Zbijałam też jakieś mebelki. Mój tata jest inżynierem budowlanym, więc zawsze miał dla mnie jakieś ścinki drewna i pomagał mi je łączyć. Tak nauczyłam się posługiwać młotkiem i wiertarką. Lepiłam też z gliny. Swoje plastyczne umiejętności rozwijałam i realizowałam w różnych dziedzinach. Malarstwo pojawiło się dopiero wtedy, gdy poszłam do liceum plastycznego. Rodzice zastanawiali się, jaka szkoła byłaby dla mnie dobra, i ktoś im zasugerował, że może liceum plastyczne. Tak to się zaczęło.

A co wtedy malowałaś?

Lubiłam martwą naturę, pejzaże, autoportrety, ale już wtedy poszukiwałam inspiracji poza głównymi tematami. Miałam swoje zajawki, fascynowałam się malarstwem Andrzeja Wróblewskiego. Pamiętam, że rodzice kupili mi na starociach gazetkę „Wielcy malarze”. Odkryłam Wróblewskiego i zobaczyłam, że można w ten sposób malować. Bardzo mnie to zainspirowało – ci ludzie w kolejce, smutek bijący z obrazów, osobiste doświadczenia opowiedziane językiem malarstwa. W liceum plastycznym malowaliśmy klasyczne tematy, uczono nas koloryzmu. W ostatniej klasie pojawiły się u mnie wątki związane z obserwacją codzienności, z moim życiem, z ludźmi dookoła. Wtedy pierwszy raz namalowałam mojego psa.

 

 

Jak układało ci się, kiedy skończyłaś ASP?

Całkiem dobrze, bo już na trzecim roku zaczęłam współpracę z Galerią Zderzak w Krakowie. To było dla mnie duże zaskoczenie i radość, bo znałam tę galerię, chodziłam do niej, w kolekcji mieli m.in. Wróblewskiego. Po studiach wyjechałam na 3-miesięczną rezydencję do Wiednia, a później wróciłam i malowałam. Trochę sprzedawałam. Kiedy przyszedł czas wyprowadzki z domu rodzinnego, musiałam pomyśleć, co zrobić, żeby móc żyć ze sztuki bez stresu. Wspólnie z chłopakiem przez 7 lat wyjeżdżaliśmy do Norwegii na wakacje, malowaliśmy tam domy. Norwegia była dla mnie odskocznią od malarstwa, środowiska i presji, którą wtedy czułam, no i dawała korzyści finansowe.

W tamtym okresie moja pracownia mieściła się w naszym mieszkaniu. W końcu zaczęłam myśleć o miejscu poza domem, więc spięłam się, zrobiłam portfolio i wystartowałam w konkursie o lokal od miasta. Niedługo po tym, jak się tu ulokowałam, okazało się, że nie można wyjeżdżać. Zaczęłam wtedy bardziej skupiać się na malarstwie, na powrót sprzedawać obrazy. Letnie wyjazdy były komfortowe, ale mój rok był podzielony i po każdym powrocie musiałam na nowo wdrażać się do malarstwa. Nie miałam poczucia, że to moja praca. Teraz to się zmieniło i bardzo się z tego cieszę.

Czy coś zmieniło się w twojej twórczości, kiedy przeniosłaś się z domu do zewnętrznej pracowni?

Tak. Przede wszystkim zmieniły się formaty, bo tutaj mogę pracować na dużo większych płótnach. Jednak kiedy wprowadziłam się do pracowni, miałam też bardzo duży kryzys. Zastanawiałam się, co będzie dalej. Pamiętam, że pisałam do swoich kolegów i koleżanek malarzy i pytałam, jak oni sobie radzą z trudnymi sytuacjami. Próbowałam znaleźć dla siebie jakieś rozwiązanie. Cała sytuacja zbiegła się z adopcją Koli – zaczęłam robić jej portrety.

Tak zaczął się nowy etap w mojej twórczości. Jednak nie odwracam się od tego, co wcześniej robiłam. Chciałabym przełożyć na większy format te motywy, które ze względu na brak możliwości malowałam wcześniej w małym rozmiarze. To świeże przemyślenia, więc zobaczę, co się z tego rozwinie, ale te malutkie obrazki chcę traktować jako szkice do dużych. Przy dużym formacie będę się mierzyć z innymi wyzwaniami. Sam czas spędzony przy dużym płótnie wpływa na to, że obraz się zmienia i może mnie naprowadzić na inny trop. A przy mniejszych obrazkach jest tak – siadam na podłodze i daję sobie mało czasu na bycie z pomysłem, prace są wtedy bardziej dynamiczne.

Czy te obrazy, które traktujesz jako szkice, także sprzedajesz?

Tak. One są skończonymi pracami, ale i szkicami w tym sensie, że są dla mnie wstępem do większego formatu. Weźmy taki portret – na dużym formacie na pewno nie byłby tym samym portretem. Długo myślałam: „Skoro już to raz namalowałam, to po co malować to drugi raz na większym płótnie, może nie powinnam tak robić?”. Ale czuję, że tak chcę, ciekawi mnie, co z tego wyniknie.

Na twoich obrazach oprócz Koli pojawiają się też inne psy.

Motywy zwierzęce pojawiały się u mnie właściwie od początku, ale odkąd jestem tutaj i odkąd jest Kola, skupiłam się na pieskach. Pandemia sprawiła, że zaczęłam odmalowywać swój świat, codzienność, a moją codziennością było przychodzenie do pracowni, bycie z psem, chodzenie na spacery. Jedynym sposobem na kontakt z ludźmi było spotykanie się właśnie na spacerach z psami. Dla mnie te psie obrazy to coś więcej niż tylko portrety.

Na moich pracach pojawiają się też motywy cielesne, przyroda, pustka. Bardzo lubię je zestawiać i układać obrazy, czasem jestem zaskoczona, co wynika z tych kompozycji. Ale czasami jest mi po prostu trudno powiedzieć, o czym jest obraz, co miałam na myśli. W tych dziełach odbija się moja wrażliwość, sposób postrzegania świata i ludzi. To jest bardzo związane z intuicją.

Jak wygląda teraz twój czas w pracowni? Przychodzisz tu codziennie?

Staram się oddzielić pracę od domu i jestem tu od poniedziałku do piątku. Z godzinami bywa różnie, ale zwykle przychodzę o 10:00. Zauważyłam, że ok. godziny 13:00 mam taką gotowość, żeby usiąść do płótna. Jak przychodzę wcześniej, to się kręcę, sprzątam, układam. Po południu i wieczorami rozpędzam się do malowania. Dbam o to, żeby mieć wolne weekendy. To nie zawsze się udaje. Czasem mam gorszy dzień albo tydzień (brak koncentracji nie pozwala mi pracować), więc w takich momentach staram się nie wywierać na sobie presji.

Masz jakieś swoje rytuały podczas malowania?

Raczej nie siedzę w ciszy. Włączam TOK FM albo muzykę. Lubię też słuchać audiobooków, ale robię to rzadko, bo wciągam się w jakąś historię i wyłączam się z obrazu. Audiobooki i podcasty są dobre do robienia rzeczy technicznych, jak np. zbijanie blejtramów i gruntownie. Kiedy wchodzę do pracowni, najpierw daję Koli jedzenie, później robię sobie kawę, no i siadam do obrazu. Jeśli go kontynuuję, myślę o tym, co dalej, a jeśli zaczynam nowy, to często robię szkice. Na papierze przy pomocy farb olejnych planuję sobie kompozycje.

Nie intelektualizuję tego, co robię. Zdarzało mi się w notesach zapisywać plany, ale po określeniu motywów zazwyczaj się nudzę i już tego nie kontynuuję. Działam bardziej intuicyjnie. Czasami jeden obraz wynika z drugiego, czasami widać przeskok. Bywa to dosyć chaotyczne, ale jest zgodne ze mną.

Kolory danego obrazu planujesz wcześniej?

Tak, ostatnio pojawiło się u mnie więcej kolorów. Wcześniej obrazy były bardziej stonowane, wyciszone, trochę szare. Bardzo inspirował mnie wtedy Luc Tuymans.

Teraz, kiedy maluję duże formaty, zmagam się też z zupełnie innymi zagadnieniami, musiałam zacząć używać dużych pędzli, więc zmieniła się technika malowania.

Czy twoja obecność na Instagramie ma wpływ na sprzedaż prac?

Tak, to dobre narzędzie do promowania się, ale przede wszystkim do komunikowania. Niesamowite jest dla mnie to, że mogę napisać z Krakowa do artystki, która działa na drugim końcu świata, bo chcę jej powiedzieć, że cenię jej twórczość. Wcześniej nie było takich możliwości.

Odzywają się ludzie zainteresowani moimi obrazami. Wielu z nich kupuje przez portale społecznościowe. Uważam, że ma to związek z pandemią i galopującą inflacją. Więcej ludzi chce teraz kupować sztukę.

Czy piszą do ciebie ludzie z prośbą o namalowanie ich psów na zamówienie?

Tak! Ale odmawiam. Znam swoje możliwości i wiem, że nie umiem i nie chcę malować na zamówienie. Potrzebuję swobody i wolności.

Malujesz też fragmenty kobiecych ciał.

Bardzo lubię nieoczywistości w obrazach. Jestem zadowolona, kiedy udaje mi się połączyć sprzeczności i pozostawić pole do interpretacji.

W obrazie z plecami chciałam powiedzieć o niezależności. Kobieta jest odwrócona, zajmuje się swoimi sprawami, nie patrzy na nas. To w pewnym sensie odpowiedź na pogarszającą się sytuację kobiet w naszym kraju, ale też nawiązanie do obrazów pełnych ekspresji, bezpośrednich wizerunków kobiet, cipek. Ten obraz pokazuje delikatność, ale jest w nim też siła.

Podobnie na obrazie z zębami. Szczerzenie i zaciskanie – to motywy niosące różne znaczenia, a jednak próbuję to umieścić w jednym obrazie. I tak też było z Wielką dupą. Z jednej strony to coś bardzo dosłownego, cielesnego, taka „jedna wielka dupa”, czyli jakaś beznadzieja, a z drugiej strony namalowałam ją w bardzo delikatny sposób. Jest patetyczna i zwyczajna zarazem.

A jak ci jest się rozstawać ze swoimi pracami?

Już umiem się z nimi rozstawać. Na samym początku, czyli na studiach i zaraz po studiach, były obrazy, których nie chciałam sprzedawać. Chciałam mieć ciastko i je zjeść! Czułam mocną, intymną więź z pracami.

Teraz też bywają obrazy, o których wiem, że ich nie sprzedam, bo po prostu nie chcę, więc sobie je zostawiam. Ale to nie jest tak, że wybieram sobie te najlepsze! Zdarza się, że po jakimś czasie przywiązanie do danego obrazu się ulatnia, a czasem nadal czuję, że nie chcę go sprzedać – i to jest w porządku.