Natalia Kapsa: Przywiązuję się do miejsc

Wpadamy do miasteczka pod Bydgoszczą do fotografki Natalii Kapsy. Mieszkanie wypełnione jest starymi drewnianymi meblami i bibelotami z historią, rodzinnymi pamiątkami, na ścianach wiszą fotografie. Dominują naturalne barwy – biele, brązy i beże.

Od kiedy tu mieszkasz?

W mojej rodzinnej miejscowości spędziłam całe życie, bo bardzo przywiązuję się do miejsc, zupełnie tak jak koty, które uwielbiam. Do liceum dojeżdżałam do Bydgoszczy, na studia do Gdańska. W obecnym mieszkaniu żyję już ponad 13 lat, wprowadziłam się tu z moim ówczesnym chłopakiem, a dzisiejszym mężem. Mieszkanie znalazła moja mama, która w przeciwieństwie do mnie zobaczyła w nim potencjał. Ta przestrzeń nie zrobiła na mnie wtedy wielkiego wrażenia – meble z dykty, linoleum na podłodze, żółte ściany. Okazało się jednak, że do mieszkania wpada przepiękne południowo-zachodnie światło, co jest głównym walorem tego miejsca. Potrzebuję słońca nie tylko do fotografowania, ale i do dobrego, pozytywnego funkcjonowania, nie wyobrażam sobie mieszkania od strony północnej!

Co musieliście zrobić po przeprowadzce?

Zaczęliśmy od gruntownego remontu łazienki, a że apetyt rośnie w miarę jedzenia, szybko namówiłam męża na zmianę mebli kuchennych, których widok sprawiał, że odechciewało mi się gotować. Z racji tego, że nie dysponowaliśmy dużym budżetem na remont, zamiast górnych szafek zawiesiliśmy nadstawkę od starego bufetu z domu mojej babci. Ten bufet mieścił całą jej zastawę, ponadto zawsze, gdy ją odwiedzałam, wyciągała z niego bombonierkę i częstowała mnie czekoladkami. Całe mieszkanie urządziliśmy w ten sposób – mamy tu miks upatrzonych przeze mnie w antykwariatach starych szaf, krzeseł po jednej babci, stołu po drugiej. Wszystkie meble zostały własnoręcznie odrestaurowane przez mojego męża, więc problem z mozolnym poszukiwaniem kogoś, kto by się tego podjął, odpadł na samym początku. To niesamowite, że z tych mebli korzysta już trzecie pokolenie, a jestem pewna, że skorzystają trzy kolejne! Tego mi brak w dzisiejszym świecie. Meble i rzeczy produkuje się z tanich materiałów, aby było je łatwo zastąpić kolejnymi nietrwałymi. Miłość do starych mebli pojawiła się u mnie dawno. Jeszcze gdy mieszkałam z rodzicami, na jedne z urodzin dostałam od nich starą szafę. Od tego się zaczęło.

Opowiedz o paru przedmiotach. Jak do ciebie trafiły?

O ile nie lubię zmieniać miejsca pobytu, o tyle uwielbiam zmiany w mieszkaniu, dlatego często przearanżowuję przestrzeń. Coś przestawię, przemaluję ścianę albo krzesło, zmienię coś w galerii ściennej. Stare drzwi w kuchni pochodzą z domu mojej babci. Były pokryte paroma warstwami farby olejnej i stały zapomniane w szopce. Niestety nie pasują do naszej futryny, dlatego stoją oparte o ścianę. Zegar stojący na kuchennej szafce, tak jak i maryjkę, odziedziczyłam po drugiej babci. Przywiozła go z dzisiejszej Białorusi, gdzie się urodziła. Niestety zegar nie chodzi, ale jego dźwięk wybijający godziny pamiętam do dziś. Drewniana szafa z kryształowym lustrem została kupiona w bydgoskim antykwariacie Julia, moim ukochanym miejscu ze starociami. Wiąże się z nią pewna anegdotka. Podczas zakupów jak zwykle próbowałam wytargować niższą cenę. Sprzedający był niechętny, zasłaniał się tym, że szafa przyjechała aż z Paryża, więc z ceny nie zejdzie. Mąż nie bardzo w to wierzył, na co pan się obruszył i targowanie zakończył słowami: „Jak pan nie chce, to pan nie kupuje”. Myślałam, że straciłam wtedy szansę, a oczami wyobraźni już urządzałam sobie pokój. Koniec końców udało się. Później w domu okazało się, że szafa ma ukrytą szufladę, w której znaleźliśmy stare bilety na paryskie metro. A jednak przyjechała z Francji! Do antykwariatu Julia chodzę od lat. Tam czas się częściowo zatrzymał. To ogromna, poprzemysłowa hala, której poboczne pomieszczenia wypełnione są starociami – od łyżeczek po ogromne szafy. Lubię się tam przejść i zainspirować, nawet jeśli nie mam w planach zakupów. W słoneczne dni przez świetliki wpadają promienie słońca, tworząc wspaniały klimat.

Gdy założyłaś konto na Instagramie, to właśnie mieszkanie było tym, co pokazywałaś najczęściej. Konto szybko zyskało popularność.

To było ponad 7 lat temu, był to czas, kiedy Instagram rozkwitał i kiedy starocie w domach nie były tak popularne jak teraz, dlatego nasze mieszkanie bardzo się wyróżniało. Ja do dziś robię wszystko dość intuicyjnie i w zgodzie ze sobą. Nie planuję, nie jestem typem zadaniowca. Specjaliści twierdzą, że istnieje wiele zasad, według których powinniśmy działać, jednak to zupełnie ze mną nie współgra. Może dziś byłoby mi trudniej zacząć, konkurencja jest ogromna. Trudniej się czymś wyróżnić, codziennie jesteśmy torpedowani ogromną ilością obrazów.

Fotografią zajmujesz się też zawodowo, od kiedy?

Wybierając kierunek studiów, nie miałam niestety pomysłu na siebie i na to, co chcę robić. Poszłam na administrację i całkiem długo pracowałam w zawodzie. Za długo. Ta praca strasznie mnie wypaliła. Ratowałam się fotografią, była dla mnie światełkiem w tunelu, każdą wolną chwilę przeznaczałam na fotografowanie. Jeszcze na studiach zainteresowałam się fotografią analogową i zapisałam się na kurs do młodzieżowego domu kultury. Miałam wspaniałego nauczyciela, który kochał tę sztukę całym sercem i skutecznie tę miłość we mnie zaszczepił. To był czas, gdy zaczęły pojawiać się pierwsze aparaty cyfrowe. Ja używałam analogowego, początkowo starego Zenita mojej mamy. Potrafiłam godzinami siedzieć w ciemni i wywoływać zdjęcia na tysiąc różnych sposobów, uwielbiałam to. Początkowo fotografowałam głównie moje koleżanki. Później już nie mogłam poświęcać na fotografowanie tyle czasu, ile bym chciała. Życie, codzienne obowiązki, praca. Skupiłam się wtedy na fotografowaniu mieszkania i martwej natury. Niestety przez to zablokowałam się na fotografowanie ludzi do tego stopnia, że nie byłam w stanie utrzymać aparatu w dłoniach. Jak dziś o tym myślę, to ciężko mi w to uwierzyć. Przełom nastąpił, gdy koleżanka namówiła mnie, żebym zrobiła jej sesję. Musiałam się przemóc. Do dziś mocno przeżywam każde spotkanie z człowiekiem, bo fotografowanie ludzi jest dla mnie czymś bardzo intymnym. Zależy mi, aby na fotografiach ukazać emocje, nastrój, stan duszy, a nie tylko ładną twarz. Do tego potrzeba zaufania ze strony drugiej osoby, a na mnie ciąży odpowiedzialność za to, jak to zaufanie wykorzystam. Często spotykam ludzi, którzy krępują się przed obiektywem, bo mają w pamięci jakąś nieudaną sesję z przeszłości, kiedy zostali potraktowani zbyt przedmiotowo lub kiedy fotograf nie zaopiekował się nimi należycie. Ludzie, którzy zapraszają mnie na sesję do swoich domów, nie wpuszczają mnie tylko do swoich mieszkań, ale i do swojego życia. To dla mnie niesamowite przeżycie i za każde takie doświadczenie jestem moim klientom niezmiernie wdzięczna. Dzięki nim spełniam moje największe marzenie – robię to, co kocham.

 

 

Kiedy zdecydowałaś się odejść z pracy?

Zwolniłam się 3 lata temu, bez żadnego planu i pewności, co będzie dalej. Umiałam robić zdjęcia, ale kompletnie nie czułam się na siłach, by zakładać własną firmę. Byłam totalnie rozwalona pracą na etacie. Ponadto nigdy nie byłam typem przedsiębiorcy i miałam duże obawy, czy dam radę. Do dziś czkawką odbija mi się to, że nie jestem po żadnej szkole fotograficznej. Mam wrażenie, że gdyby tak było, czułabym się pewniej. Musiałam zrobić w głowie sporą rewolucję, przyznać sama przed sobą, że umiem to robić i że ktoś może mi za to zapłacić. Wcześniej fotografowałam tylko dla siebie. Z racji tego, że miałam stałą pracę, nigdy nie brałam za zdjęcia pieniędzy. Była to dla mnie abstrakcja. Kiedyś znajomi męża (muzycy) nagrywali płytę i poprosili mnie o zdjęcia. Pojawiło się pytanie, ile za to skasuję, a ja absolutnie nie wiedziałam, jak to wycenić. Umówiliśmy się na 100 zł. Czym prędzej poleciałam do księgarni i kupiłam sobie album fotograficzny. Byłam przeszczęśliwa! Miałam w rękach coś, na co zarobiłam, robiąc zdjęcia.

Zmieniłam podejście, kiedy fotografia stała się moim jedynym źródłem utrzymania. Choć był to proces, do dziś kwestia wyceny swoich umiejętności nie jest dla mnie łatwa. Kiedy zaczynałam działalność, nie wiedziałam jeszcze, w jakim kierunku będę szła. Panowała opinia, że jak nie będę fotografować ślubów, to z tego nie wyżyję. A mnie jako introwertyka nie ciągnęło do ślubów. Lubiłam fotografować wnętrza, robić aranżacje produktowe, a dzięki wsparciu wspaniałych kobiet wokół mnie rozwinęłam się w portretowaniu i pokochałam to całym sercem. Obecnie udaje mi się łączyć wszystkie te dziedziny fotografii, to dzięki świetnym ludziom, którzy się ze mną kontaktują. W końcu mam w pracy różnorodność, na brak której cierpiałam na etacie.

Czy robisz jeszcze zdjęcia dla siebie?

Ostatnio przyjaciółka zaproponowała mi udział w projekcie fotograficznym. Przez miesiąc o ustalonej godzinie – ona w Norwegii, ja w Polsce – wykonywałyśmy po jednym niearanżowanym zdjęciu. Do każdego z nich tworzyłyśmy jednozdaniowy opis. Dopiero po 4 tygodniach podzieliłyśmy się efektami. To niesamowite, że mimo odległości pojawiła się między naszymi zdjęciami synchroniczność. Przede wszystkim cieszę się, że wytrwałyśmy, bo jako osoba, która często robi coś na ostatni moment, miałam sporo kryzysów z dociągnięciem projektu do końca. 

Od początku mojej fotograficznej przygody uwielbiam fotografować twarze, spojrzenia, ogromną moc mają dla mnie dłonie. Lubię minimalizm w fotografii, puste przestrzenie z dużą ilością naturalnego światła, i to, że ile par oczu, tyle różnych zdjęć i możliwości. Mam nadzieję, że fotografowanie nigdy mi się nie znudzi!