Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u: Justyna Smoleń

W swojej twórczości dekonstruuję zastane konwencje wizualne i podważam ich ugruntowany charakter. Inspiruje mnie nietrwałość przedmiotów, zjawisk i wyobrażeń związanych zarówno z kulturą, jak i z naturą. W działaniach przestrzennych wykorzystuję znalezione obiekty, na bazie których tworzę groteskowo-makabryczne rzeźby. Dekonstruując kruchą strukturę bibelotów, porcelanowych figurek, łącząc je z własnoręcznie wykonaną ceramiką, podejmuję grę z pamięcią wybranych obiektów, wyobrażeniem, jakie one reprezentują, tworząc analogię do współczesnej rzeczywistości, pamięci indywidualnej i zbiorowej” – tak o swojej twórczości opowiada krakowska artystka Justyna Smoleń, zajmująca się głównie malarstwem i rzeźbą. 

Justyna w 2013 roku ukończyła Wydział Malarstwa na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie dziś uczy w Pracowni Rysunku, a kolejno studia doktoranckie na Wydziale Sztuki UP. Od czterech lat pracownia Justyny mieści się w jednym z bardziej charakterystycznych budynków dawnego Krakowa: kamienicy Ohrensteina zaprojektowanej przez Jana Zawiejskiego. 

Jakie przedmioty przyciągały twoje oko, gdy byłaś dzieckiem?

Pochodzę z Męciny pod Nowym Sączem i tam właśnie rozwijałam swoje pierwsze fascynacje sztuką na zajęciach kółka plastycznego. Pamiętam, że już wtedy interesowały mnie przedmioty, które były przejawem kreatywnego działania człowieka. Na początku były to lokalne rzeczy, twórczość ludowa, przydrożne kapliczki. Wnikliwe obserwowałam wszystko dookoła i rysowałam. Pamiętam wyraźnie ambonę ze złotymi, barokowymi figurami z lokalnego kościoła. Postacie ukazane w skręconym geście, w ruchu niemożliwym – to robiło na mnie wrażenie, tak jak domy lub przystanki autobusowe oklejone ceramiką. Teraz to do mnie wraca, podskórnie miałam te obrazy w pamięci. W tamtym czasie wymieniałyśmy się z koleżankami kiczowatymi figurkami ceramicznymi. Był też słynny handel karteczkami z kolorowych notesików, ale na urodzinowe prezenty w lokalnym sklepiku kupowałyśmy takie właśnie drobniutkie, małe cudeńka. Były słoniki na szczęście i konie w galopie, piękne baletnice… więc to była moja pierwsza kolekcja. Wymieniałyśmy się poszczególnymi egzemplarzami. Chodziłyśmy do sklepu wielobranżowego, gdzie można było kupić znicze, sztuczne kwiatki i właśnie te figurki. To one były zdecydowanie tym, czego najbardziej wówczas pożądałyśmy. Dzisiaj podchodzę do tych obiektów zupełnie inaczej i bardzo mnie interesuje, jak pracuje w naszej wyobraźni, pamięci tego rodzaju spuścizna sprzed lat. Co z tego zostało.

 

Pamiętasz taką, którą wyjątkowo lubiłaś?

Konie w galopie.

 

Czyli figurki pojawiły się w twoim życiu dość dawno.

Wróciłam do nich w momencie, kiedy odnalazłam na strychu domu rodzinnego pudło z drobiazgami. Część figurek była porozbijana i to było dla mnie bardzo interesujące. Efekt potłuczonych elementów z dzieciństwa. To sentymentalne pudełko świetnie mi się zbiegło z 2020 rokiem, który był dla nas wszystkich tak trudny. Wtedy zaczęłam łączyć ze sobą porozbijane fragmenty w większe rzeźby. Choć coś podobnego robiłam już na początku 2018 roku, nie traktowałam tego jako obiektów sztuki, a jako formę zabawy, odskoczni od malowania. Wtedy zajmowałam się tylko nim. 

 

Od niego jednak zacznijmy. Dość szybko pojawiły się na twoich płótnach struktury i reliefy, stopniowo wychodziłaś poza klasyczną płaską formę obrazu.

Jeszcze w trakcie studiów realizowałam kilka cykli malarskich i wszystkie odnosiły się do natury. Nie przedstawiały natury stricte, a bardziej ulotne zjawiska przyrody, które były o tyle dla mnie interesujące, o ile nieuchwytne i trudne do zdefiniowania. Interesowała mnie wówczas przestrzeń wody, przestrzeń chmur, masy powietrza. Starałam się znaleźć sposoby na ich ujęcie, zinterpretowanie w sposób malarski, w medium, które siłą rzeczy jest bardzo ograniczone, można by pomyśleć, że jednak dość nieadekwatne do opowiadania o zmienności i płynności zjawisk. W końcu mówimy o nieruchomym układzie kompozycyjnym na nieruchomym podłożu. Mnie jednak podobało się bardzo ograniczenie, jakie malarstwo ze sobą niesie. Ta niemożność łączyła mi się z tym, jak my postrzegamy rzeczywistość: fragmentarycznie, w jakimś małym wycinku większej całości, niekompletnie. Reszta to przecież kwestia naszej wyobraźni.

Wybierałam więc motywy, które są duże w skali. To były raczej wielkoformatowe płótna, przedstawiające widoki czy fragmenty. Szukałam takich rozwiązań technicznych, żeby pokazać, że pod tą malarską strukturą dzieje się więcej, niż widzi nasze oko. 

Po jakimś czasie zredukowałam środki malarskie jeszcze drastyczniej, dołączyłam do tego monochromatyzm, czasem pojawiały się intensywne kolory. To samą jego emanacją miały działać obrazy. Kolejno pojawiły się u mnie struktury bardziej rzeźbiarsko-reliefowe, białe, czarne, które dawały mi tę jeszcze możliwość, że mogłam obraz uruchomić wobec odbiorcy, czyli w momencie, kiedy odbiorca się przemieszczał wokół niego, to to, co się działo na obrazie, cały czas było zmienne i nieuchwytne. 

 

Co czujesz, gdy przychodzi rozstać się z obrazem?

Często znam osoby, które kupują ode mnie prace, więc to jest zawsze taka międzyludzka umowa, która polega na tym, że wiem, gdzie one są i gdyby była potrzeba, to zazwyczaj mam możliwość ich wypożyczenia. To dla mnie ważne. Trudno się rozstawać, ale z drugiej strony super jak prace trafiają do innych ciekawych ludzi i kolekcji. 

 

Dziś pracujesz sama, a jak to było wcześniej?

Tworzyłam już w paru pracowniach. To, gdzie decydowałam się pracować, w dużej mierze wynikało z przyjaźni zawiązanych w trakcie studiów. Już na V roku wynajmowałam pracownię poza Akademią z innymi osobami. Dzięki temu, że wzajemnie się stymulowaliśmy, łatwiej było znieść nam ten trudny moment po studiach. On zawsze jest trudny, trzeba otrząsnąć się z tego, co było na Akademii, znaleźć swoje tropy, ale też balans w życiu codziennym. 

Błędne koło, porcelana, żywica, 2021

bez tytułu, 140 x 190 cm, tempera na płótnie, 2019

Totem, 230x60x60 cm, porcelana, ceramika, zaprawa klejowa, 2021

bez tytuły, 140×190, tempera jajkowa na płótnie, 2016

White IV, 100×150 cm, olej na płótnie, 2019
Forma cięta, obiekt przestrzenny, 2018

Wspominałaś, że do pracowni przychodzisz niemal codziennie. Od czego zaczynasz?

Rozpoczynam pracę od napicia się kawy. Nie jestem skowronkiem, nie lubię zaczynać wcześnie, wolę bardzo długo siedzieć. Zdecydowanie jestem nocnym markiem, który uwielbia listopadowe wieczory i zanurzenie się w pracy, kiedy wszystko opada, nastaje cisza, można skupić myśli. W moim procesie pracy to jest chyba najistotniejsze, by stworzyć sobie takie warunki, gdzie nie ma zbyt dużego wpływu czynników zewnętrznych. Bardzo rzadko podczas pracy słucham muzyki czy podcastów, bo to mocno mnie dekoncentruje. 

Obecnie przygotowuję serię obiektów, więc mam przerwę w malowaniu. To dwa różne sposoby pracy, różne media, więc muszę wszystko bardzo skrupulatnie planować, ponieważ mam tu tylko jedno pomieszczenie. Zajmuję się więc jakąś serią prac, kończę ją i dopiero przechodzę do innych pomysłów. Staram się pracować cyklami. 

Oprócz tego, co wykorzystuję w danym momencie do pracy, mam tu też obiekty, które zbieram, bo są dla mnie inspiracją, a może kiedyś coś z nich zrobię. To są np. obiekty, które znalazłam w rzece, pohutnicze odpady szklane z międzywojnia. Koło Przemyśla było sporo małych, przyleśnych hut szkła do produkcji butelek. Dużo szklanych odpadów trafiało po prostu do rzeki, gdzie przez lata były szlifowane przez wodę. Bardzo mi się podoba ten widoczny na nich upływ czasu. Jak je wykorzystam, jeszcze nie wiem. 

 

Jak trafiają do ciebie figurki?

Szukam ich na targach staroci. Czasem zdarzy się, że dostanę coś od znajomych, ale ilości, z którymi pracuję, są zbyt duże, by to wystarczyło. Pierwsze prace, które robiłam, to były raczej małe, proste interwencje w obrębie kontekstu danej figurki, gry z tym, co reprezentują tego rodzaju obiekty. Podobało mi się to, że można ten idealizm danego bibelotu przełamać i dekonstruować, aktualizować do współczesnych czasów. 

Z czasem zaczęłam tworzyć większe obiekty, konstruowane stricte po rzeźbiarsku. Kontekst nie przychodził do mnie z pojedynczą figurką. To był dla mnie nowy sposób myślenia, który do dziś rozwijam. Wychodzę od szkicu i koncepcji, dlatego potrzebuję bardzo konkretnych elementów. Część znajduję, część doklejam ​​po własnoręcznym wykonaniu ich z ceramiki. 

Jedną z moich pierwszych większych rzeźb była Hybryda, która łączy w sobie fragmenty zwierząt, roślin, ciała ludzkiego, tworząc jeden wielki organizm. To forma drzewa z podstawą z surowej gliny, z której to wszystko wyrasta i kotłuje się, współistniejąc ze sobą. Totem, który znajduje się w kolekcji MOCAK-u, to praca opowiadająca o mitach, ich dekonstrukcji, o niestabilności czasów, w których funkcjonujemy. Kumulacją tych wrażeń, obaw jest właśnie forma totemu, para religijnego obiektu, który kumuluje strzępy informacji, mitów i wyobrażeń. Ta praca jest związana z szeroko rozumianą duchologią. 

 

Korzystasz tylko ze starych figurek?

Tak, tylko takie wykorzystuję. Co więcej, najbardziej interesują mnie te uszkodzone, bo wtedy nie mam poczucia, że niszczę obiekt kolekcjonerski. Kiedy coś do mnie trafia, zawsze sprawdzam, czy ma wartość przekraczającą pewną granicę. Powoli zaczynam się ścigać z ludźmi, którzy kolekcjonują tego rodzaju obiekty, ale raczej interesują mnie te, które traktowane są jak niechciane odpady.

Najbardziej przekonują mnie figurki wyprodukowane w manufakturach położonych na terenie Ukrainy, Polski, Rumunii czy Bułgarii, czyli środkowo-wschodniej części Europy. Te figurki, szczególnie te produkowane w latach 60. i 70., mają w sobie coś bardzo nierealistycznego, co jest bardzo dla mnie pociągające. Słoniki na szczęście, tygryski, baletnice były trochę marzeniem o lepszym życiu, o mało dostępnych wówczas rzeczach. Figurkę można było sobie postawić na meblościance i trochę zaczarować rzeczywistość.

 

Czy podobne emocje towarzyszą ci, kiedy malujesz obraz, jak wtedy, kiedy tworzysz obiekt? Czy to są zupełnie różne dla ciebie doświadczenia?

Ponieważ z wykształcenia jestem malarką, to obraz przynosi mi zupełnie inne emocje. To zupełnie innego rodzaju praca twórcza, bo w rzeźbie jest więcej problemów techniczno-technologicznych do rozwiązania. Nie mam szerokich umiejętności rzeźbiarskich, dlatego dla mnie to duży wysiłek. Jestem często fizycznie i psychicznie zmęczona podczas tworzenia rzeźby. Z jednej strony to bardzo pociągające, a z drugiej, kiedy nie wychodzi zgodnie z oczekiwaniami, superfrustrujące. Malarstwo po prostu angażuje mnie inaczej, można z nim trochę pobyć dłużej i chyba łatwiej zmienić pierwotne założenie w trakcie pracy. Daje to na pewno większą swobodę twórczą.

Black V, 100×130 cm, olej na płótnie, 2015

bez tytułu, 140×190 cm, tempera jajkowa na płótnie, 2017

MOCAK znajdziecie w Krakowie (ul. Lipowa 4) oraz w sieci:

www.mocak.pl

www.instagram.com/mocak_krakow/

www.facebook.com/mocakkrakow

www.youtube.com/user/MOCAKkrakow

www.twitter.com/MOCAK_Krakow

www.tiktok.com/@mocak_krakow

 

Przy wsparciu: