Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u: Małgorzata Markiewicz

Kolejną odwiedzaną przez nas artystką z Kolekcji MOCAK-u jest Małgorzata Markiewicz. Spotykamy się w jej krakowskim mieszkaniu, zaglądamy też do pracowni. To z tym miastem artystka związana jest od urodzenia. Jak mówi: „Kraków bardzo lubię, ale jest to relacja miłosno-nienawistna, co jakiś czas muszę z niego wyjechać”. Małgorzata studiowała na Wydziale Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie następnie obroniła doktorat. Dziś sama uczy studentów w Instytucie Sztuki i Designu krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego. Od początku w swej twórczości wykorzystuje tkaniny, włóczki, gotowe ubrania.

Tworzy od ponad 20 lat. W 2022 roku w Bunkrze Sztuki miała miejsce jej indywidualna wystawa „To już nie jest męski świat”, na którą złożyły się prace z ostatnich dwóch dekad. 

„Wszystkie dzieła mają wspólny mianownik: prezentują różne formy przeciwstawiania się męskiej dominacji, zarówno w sferze prywatnej, jak i publicznej. Symboliczną i dominującą bohaterką wystawy jest Meduza. Małgorzata Markiewicz wykonała ją na szydełku w 2020 roku, wykorzystując naturalne materiały: owczą wełnę, len, konopie i sizal. Obiekt, posiadający kilkunastometrowe macki, może zostać użyty jako powłoka-ubranie do akcji performatywnych, może być również prezentowany jako samodzielne dzieło. Praca nawiązuje do mitologicznej budzącej lęk Meduzy, której spojrzenie zamieniało ludzi w kamień. Ważnym punktem odniesienia dla artystki w powstaniu tej realizacji był esej Śmiech meduzy Hélène Cixous. Filozofka opisuje w nim między innymi wieki niedopuszczania kobiet do głównego nurtu historii, nawołuje także kobiety do odzyskania odebranej im podmiotowości. Prezentowana na wystawie Meduza może być traktowana jako symbol wyzwolenia twórczej mocy kobiet”.

~ fragment opisu wystawy M. Markiewicz, „To już nie jest męski świat”, kuratorka: M. Kozioł, koordynatorka: R. Zawartka, 19.02-15.05.2022 Kraków.

Czy w twoim domu ktoś zajmował się sztuką?

Moja mama szyje i robi na drutach, jej mama haftowała. Zachowały się haftowane przez nią tkaniny, obrusy, zasłony. Ja niestety babci nie poznałam, ponieważ zmarła, kiedy miałam rok. Zostały mi po niej tylko przedmioty. W naszej rodzinie było więc żywe rękodzieło. Sztuką zajmował się też mąż siostry mojego dziadka – wujek Edek ukończył malarstwo na ASP, a później architekturę. Właściwie całe życie pracował jako architekt, ale hobbystycznie malował, więc na początku dawał mi różne rady.

 

Szyłaś dla siebie, gdy byłaś nastolatką?

Szyłam dla siebie, ale też dla lalek i maskotek. Dorastałam na przełomie lat 80. i 90, wtedy w sklepach nie było wiele. Trzeba było sobie radzić – szyć albo przerabiać, później pojawiły się second-handy. Chodziłam do liceum plastycznego, więc kreacja związana z ubraniami była widoczna. Lubiłam nosić dość mroczne, ale i seksowne rzeczy, np. z koronkami. Chęć wyróżnienia się była we mnie bardzo silna.

 

Po liceum wybrałaś rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych.

Od początku wiedziałam, że nie będę malować, że malarstwo to nie jest medium, w którym chcę się wypowiadać, że potrzebuję trzech wymiarów. Już w liceum jako specjalizację wybrałam rzeźbę. Chodziłam też do domu kultury na krakowskim Kazimierzu, gdzie jedna z pań prowadziła pracownię tkaniny artystycznej. To tam zaczęłam barwić przędzę, poznawać materiały.

Na pierwszym roku studiów przeszłam klasyczną edukację, ale później zdecydowałam się na indywidualny program nauczania i studiowałam też na innych kierunkach. Głównie ze względu na atmosferę na naszym wydziale. Panował etos rzeźbiarza mężczyzny, który robi te jedyne uprawnione rzeźby pomnikowe, a my jako kobiety jesteśmy niezdolne do ich tworzenia, bo jesteśmy słabe i do czasu piękne, a później już nie wiadomo, jak to z nami będzie – talent nam dziecko wyssie razem z mlekiem. Więc ja trochę na złość zaczęłam robić miękkie formy, nad którymi mogłam panować sama i tworzyć je też w domu. A że na drugim roku byłam w ciąży i nie mogłam pracować z głośnymi narzędziami jak np. piła łańcuchowa, to zaczęłam pracować głównie z szydełkiem. Szydełko jest bardzo rzeźbiarskie, daje dużo możliwości.

W 2000 roku zrobiłam serię „Zabawek dla dużych chłopców”. Były to różowe formy poniżej 50 cm, które bardzo przypominały męskie i żeńskie części ciała. Zamknęłam je w gablocie i na semestralnej wystawie wzbudziły duże zainteresowanie kadry, która jednocześnie była trochę w pułapce. Moje prace podobały się wykładowcom, ale nie mogli tego przyznać, bo na rzeźbie panuje przekonanie, że wszystko, co ma mniej niż 50 cm, nie jest „poważną” rzeźbą. A ja sobie obserwowałam tę sytuację, którą zaaranżowałam w niewinny sposób.

Pimoa Chthulu, performance w Teatrze Słowackiego w Krakowie dla Miejsca Projektów Zachęty
Pimoa Chthulu

Jaki wpływ na twoją twórczość miało macierzyństwo?

Podczas studiów nie mogłam za bardzo liczyć na pomoc ze strony ojca Bruna, więc wydaje mi się, że działałam na zasadzie: „Ja wam pokażę, że dam radę”. Miałam mniej czasu, więc robiłam tylko to, co uznawałam za sensowne. Na zajęcia chodziłam z dzieckiem. Dużą pomocą i wsparciem zawsze służyli mi rodzice. Oboje mieszkają niedaleko mnie, więc w każdej chwili mogłam na nich liczyć. Podobnie było z drugim dzieckiem, które również ma niezbyt odpowiedzialnego ojca. Właściwie dzięki moim rodzicom możliwa była większość moich aktywności i wyjazdów zagranicznych. Obecnie Bruno ma 22 lata, więc kiedy wyjeżdżam, to on zostaje z siostrą.

 

Od początku w swej twórczości skupiałaś się na kwestiach tożsamości płciowej i przypisanych jej cechach.

Interesuje mnie człowiek. W skali makro, w relacji do świata, ale też w bliższych relacjach z drugim człowiekiem. Coś, co często wraca, zauważalne medium, z którym pracuję, to ubranie. Rozpatruję je w różnych aspektach, staram się przez nie opowiadać o kondycji jednostki. Podczas studiów podejmowałam temat seksualności w dużej mierze przez to, że byłyśmy jako studentki seksualizowane.

Nad czym pracujesz ostatnio?

Jesienią minie 130 lat od powstania Teatru Słowackiego. Zostałam poproszona o wykonanie projektu nowej kurtyny, która ma zastąpić tę aksamitną, bordową. To 100 m2 materiału, który będzie tkany ręcznie przez tkaczki z Podlasia. Na razie nie mogę zdradzić więcej, ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, kurtynę będzie można zobaczyć już pod koniec tego roku.

Na wrzesień miałam przygotować wystawę dotyczącą wyszywanek, ale ze względów organizacyjno-finansowych się nie odbędzie. Chciałam zbudować wystawę o hafcie, jego magicznych właściwościach oczyszczania, leczenia, zabliźniania. Planowałam pokazać tam m.in. projekt, który robiłam w Nairobi z dziewczynami z Cooperative Spółdzielnia Ushirika. Od mojego ostatniego pobytu w Kenii w 2019 roku jestem w stałym kontakcie z dwiema kobietami ze Spółdzielni, jedną z nich jest Diana Sule. Kiedy ostatnio pytałam, jak jej się żyje, wspomniała, że jej największym zmartwieniem jest czesne za szkołę podstawową córki – 150 dolarów rocznie. Postanowiłam dać jej możliwość zarobienia tych pieniędzy i wyszłam z inicjatywą zrobienia nowego obiektu – reperowanego swetra.

Sweter miał być wykonany na wrześniową wystawę. Nie chciałam jednak zarzucać tego pomysłu, ponieważ dla Diany to nie jest kolejny projekt, który może się udać albo nie. Dla Kenijczyków edukacja dzieci to superważna rzecz. Ja pomogłam jej zarobić pieniądze na czesne, ona pomogła mi wykonać pracę, którą teraz chciałabym pokazać podczas drugiej odsłony „Niech szyją!” w Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu.

Zadeklarowałam już, że każdego roku możemy robić taką wymianę, aby opłacać z tego czesne za naukę jej córki. Czuję się odpowiedzialna za osoby, które spotykam na swojej drodze, nie chcę, żeby moje działanie było tylko formą spadochronowego wyzysku dla własnych celów czy projektów artystycznych. Bardzo chcę, żeby było kontynuowane i miało wpływ na poprawę życia choć kilku poznanych osób.

 

Opowiedz nieco więcej o projekcie w Nairobi.

Powstawał w 2017 roku. Nieco wcześniej, kiedy oglądałam zdjęcia z tamtejszych slumsów Mathare, zwróciłam uwagę na bardzo zniszczone, dziurawe swetry dzieci. Myślałam o tych swetrach jako o nośnikach historii. Wspólnie z Fundacją Razem Pamoja postanowiłam zebrać 21 swetrów i je naprawić, a dzieciom przekazać nowe ubrania. Z kobietami ze Spółdzielni wypełniałyśmy ubytki w swetrach czerwonym kaszmirem, co miało znaczenie symboliczne. Pojawiła się przy tej okazji dyskusja o używanych ubraniach, które trafiają do Afryki. Te ubrania często lądują na gigantycznych wysypiskach, a część można by odzyskać i naprawić, co dawałoby realny zarobek kobietom z dziećmi, grupie w najgorszym położeniu ekonomicznym.

 

Jak powstają pomysły na nowe prace?

Chyba nigdy tak do końca nie wiem, kiedy jest początek. Inaczej jest, kiedy dostaję konkretne zlecenie, tak było np. z kurtyną. Wtedy jest początek, muszę zacząć o danej rzeczy myśleć. Ale najczęściej mam pewne obserwacje i pomysł pojawia się nie wiadomo kiedy. Np. Meduza była postacią, która pojawiła się w mojej głowie już w 2004 roku. Reprezentowała agresję, która może być źródłem kreatywności, może być przetworzona w kreację. Tylko wtedy nie byłam gotowa, żeby powołać Meduzę do życia, i musiała sobie jeszcze w tej głowie posiedzieć. Wyłoniła się z przeszłości, kiedy dostałam zadanie – przygotować wystawę dla Muzeum Włókiennictwa. Budując narrację wokół tkaniny artystycznej jako kobiecej ekspresji, w swoich rozmyślaniach ponownie przywołałam Meduzę. Dlatego wydaje mi się, że pomysł nigdy się definitywnie nie zaczyna ani też nie kończy, gdzieś wyrasta, a później idzie dalej. Moje prace to często obiekty performatywne, więc zawsze mogą pojawiać się w innych kontekstach. I tak Meduza odbyła już wiele spacerów.

 

A kiedy masz już jednak konkretny pomysł?

Rozmyślam, oglądam, dotykam. Robię sobie małe modele, rysuję. Szukam materiałów.

Do czarnej sieci Pimoa Chthulu chciałam zamówić wełnę w gospodarstwie, w którym już wcześniej kupowałam przędzę. Kazano mi czekać, aż owce zostaną ostrzyżone, więc cierpliwie czekałam całe wakacje. A potem okazało się, że owce są ostrzyżone, ale nie ma rąk do pracy, aby wełnę wyprać, zgręplować i przygotować z niej przędzę. Musiałam szukać innego źródła, a czas gonił. Zachęta, dla której robiłam wystawę, znalazła jakieś gospodarstwo, z którego wykupiłam całą czarną wełnę. Wiedziałam, że to jest już koniec, że nie znajdę więcej aż do następnego strzyżenia na wiosnę. Kupiłam szarą wełnę i próbowałam ją barwić, nie wyszło. Więc czasem trzeba po prostu poddać się przypadkowi. Lubię takie momenty, kiedy rzeczywistość narzuca rozwiązania. Mam otwartość na to, co się wydarzy.

 

Pracujesz i w domu, i w pracowni?

Wolę pracować w domu. W pracowni najczęściej wykonuję rzeczy, z którymi nie mieszczę się w swoim pokoju. Moja pracownia jest w Nowej Hucie, więc dość daleko od mieszkania. Cieszę się, że ją mam, ale przyznaję, że nie bardzo lubię to miejsce – muszę je oswoić. W domu jestem otoczona ważnymi dla mnie przedmiotami, mam tu m.in. karty po babci od strony taty. Zanim tu zamieszkałam, żyli tu moi dziadkowie. Dziadek zmarł, zanim się urodziłam, a babcia, kiedy miałam 13 lat. Grała ze mną w te karty, odkąd skończyłam pięć lat. Babcia niezbyt umiała gotować, ale znała się na smacznych rzeczach, które można szybko przygotować, jak kanapki z anchois albo domowej roboty czekolada. Całe dnie spędzała, grając w karty z koleżankami, paląc papierosy, pijąc kawę. Była wyzwolona.

 

W Kolekcji MOCAK-u znajduje się pięć twoich prac. Opowiedz o którejś z nich.

Chociażby praca To z 2004 roku, zrobiłam ją jeszcze na studiach. Ta rzeźba powstała tak jak Bruno, czyli z warstw ubrań nakładanych jedno na drugie – od małych, noszonych w dziecięcym wieku, po coraz większe. Na Bruna składały się ubranka, z których wyrastał mój syn. Skończony obiekt To przecięłam ostrym, japońskim nożykiem, odjęłam mu też ręce. Nie wiem, co psycholog miałby do powiedzenia na ten temat, ale ja miałam potrzebę zajrzenia do środka. Gest cięcia nożem jest bardzo rzeźbiarski, nożem rzeźbi się w glinie. Kiedyś chciałam być lekarką, więc być może to także jakieś medyczne zapędy, które zostały wcześnie ukrócone. Wujek i ciotka, którzy są lekarzami, powiedzieli mi, że to ciężki zawód dla kobiety. Później poszłam do liceum plastycznego i temat zanikł, ale zainteresowanie człowiekiem i ciałem zostało.

Bruno rośnie
Medusa: Sensing-with and thinking-with the world
Łatając dziury

To

Małgorzata Markiewicz – ur. w 1979 roku, ukończyła Wydział Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, studiowała w Pracowni Działań Medialnych prof. Antoniego Porczaka, w 2015 roku obroniła doktorat. Tworzy obiekty, instalacje, video i fotografię, jej twórczość ma bardzo osobisty charakter, zajmuje się przede wszystkim tematem dynamiki płci.

 

MOCAK znajdziecie w Krakowie (ul. Lipowa 4) oraz w sieci:

www.mocak.pl

www.instagram.com/mocak_krakow/

www.facebook.com/mocakkrakow

www.youtube.com/user/MOCAKkrakow

www.twitter.com/MOCAK_Krakow

 

Przy wsparciu: