Olgierd Chmielewski:
Największe emocje pojawiają się, kiedy praca „zaczyna działać”
Jesteśmy w krakowskiej pracowni artysty i miłośnika lotnictwa Olgierda Chmielewskiego. Olgierd zajmuje się sztuką kinetyczną, podstawowym środkiem wyrazu jego prac jest ruch, konstruuje obiekty poruszane przez wiatr. Na jego artystyczną ścieżkę wpływ miały doświadczenia z dzieciństwa. Pracownia jest mała, wypełniona precyzyjnie wykonanymi przedmiotami projektu Olgierda.
Od kiedy tu pracujesz?
Od dwóch lat. Długo nie miałem swojej pracowni. Tułałem się to tu, to tam, otrzymywałem pomoc od przyjaciół, gościłem w różnych miejscach. Teraz jestem na etapie „ciasne, ale własne”. Lubię to miejsce.
Wychowałeś się w Warszawie?
Tak, tam mieszkałem jako dziecko. Dużą część wolnego czasu spędzałem na terenie lotniska Okęcie – miejsca pracy mojej Mamy. To był świat, który mnie jako chłopca bardzo fascynował i dostarczał niezapomnianych wrażeń. Mama pracowała w „Locie”, zajmowała się obsługą transakcji finansowych związanych z zakupem i eksploatacją samolotów. Była osobą bardzo towarzyską, wszyscy ją tam lubili. Wchodziliśmy więc na płytę lotniska, oglądaliśmy remontowane w hangarach samoloty, siadałem za ich sterami, prowadziłem poszukiwania na miejscowym złomowisku, myszkowałem wszędzie, gdzie się tylko dało. Wspomnienia tych chwil wniknęły we mnie głęboko i ukształtowały moją wyobraźnię. Później stały się punktem wyjścia do moich twórczych działań.
Czy od małego lubiłeś prace ręczne, konstruowanie?
Na pewno bardziej niż na przykład bieganie za piłką, interesowało mnie tworzenie własnych wymyślonych światów. Na wiszącym tu w pracowni zdjęciu widać mnie, może 10-letniego chłopca, ze skonstruowaną własnoręcznie prymitywną lotnią. Unoszę tę konstrukcję nad głowę i zbiegam po stromej łączce, wykonując zabawne podskoki. Próbuję odlecieć. Ten mój pierwszy aparat latający zbudowałem z leszczynowych kijów i worków po nawozach sztucznych. To, co robię dzisiaj, jest bardzo na styku z techniką, ale myślę, że traktowaną sentymentalnie, romantycznie. Nie interesuje mnie robotyka i komputery, automatyzacja itp.
Szybko czułeś, że wybierzesz bycie artystą?
Nie dostałem się na warszawską ASP. By uciec przed obowiązkową służbą wojskową, zdałem egzaminy na Wydział Artystyczno-Pedagogiczny Uniwersytetu Poznańskiego, który mieścił się w Kaliszu. Spotkałem tam wielu podobnych mi uciekinierów i fajnego profesora – Tadeusza Wolańskiego. Prowadził pracownię pozwalającą realizować interdyscyplinarne pomysły. To miejsce dużo mi dało. Wcześniej chciałem malować, ale malowanie wywoływało we mnie frustrację, ciągle mi się wydawało, że czegoś brakuje w tych moich malarskich próbach.
Wtedy, jeszcze na studiach, powstała jedna z moich ważniejszych prac, która wyznaczyła mi dalszy kierunek działań. Wymyśliłem ją, siedząc w małym barze. Piłem kawę w plastikowym kubeczku i nagle mnie olśniło. Wyobraziłem sobie lekki, poruszany wiatrem obiekt, który jeździ na kołach i rysuje, znaczy ślad przebytej drogi. Do jego konstrukcji potrzebowałem jedynie kilku plastikowych kubków i słomek do picia, które szybko zakupiłem na miejscu. Pokazałem projekt Wolańskiemu. Powiedział, że to jest coś, co mi wychodzi bardzo naturalnie, wynika ze mnie, z mojej historii. Wziąłem te słowa sobie do serca i tak to się zaczęło. Tę pracę nazwałem Wózek. Obiekt w czasie testów okazał się niezwykle zwrotny i wrażliwy nawet na najmniejsze podmuchy wiatru. Przypominał swym zachowaniem małe zwierzątko. Jego ruch opowiadał jakąś historię, budził emocje. Zrozumiałem, że to jest ważniejsze od samego rysunku, że nie jest to zwykła maszynka do rysowania, jakie wymyślano już wcześniej.
Odbyło się wiele pokazów Wózków zarówno w galeriach, jak i na wolnym powietrzu; praca prezentowana była między innymi w Zachęcie, w Niemczech i w Walii. Jeden z pokazów miał miejsce na placu przed Zamkiem Ujazdowskim. Przygotowałem papierową płaszczyznę o powierzchni prawie 50 mkw, na której ustawiłem całą grupę tych obiektów zaopatrzonych w jakby odwłoki wypełnione atramentem. Na koniec pokazu zerwał się wiatr i ta wielka zarysowana już kartka papieru uniosła się wysoko nade mnie. Chciała latać. Bardzo mnie to zastanowiło. Do tematu latania w procesie twórczym powróciłem kilkanaście lat później.
Tymczasem apetyt rósł w miarę jedzenia. Powiększyłem Wózek do wymiarów małej żyrafy. Jego koła urosły do prawie dwóch metrów średnicy, a wysokość masztów przekraczała trzy metry. Marzyłem o tym, że będzie przemierzał rozległe puste przestrzenie jak dzikie konie i tworzył na nich gigantyczne rysunki. Próby odbyły się na lotnisku aeroklubowym w Pobiedniku, niedaleko Krakowa. Był listopad, wstrętna pogoda. Konstrukcja okazała się zbyt delikatna. Połamała się. Głównymi sprawcami kraksy były liczne kretowiska i silny wiatr. To cenne doświadczenie nauczyło mnie pokory. Myślałem naiwnie, że wystarczy, jak przeskaluję mały obiekt. W dużej skali zderzyłem się z poważnymi siłami, a nie byłem przecież wykształconym konstruktorem. Teraz już wiem, że nie wystarczy sam pomysł, artystyczna wizja, jak to jest w malarstwie. Myślę teraz, że działałem podobnie do pionierów awiacji. Oni opierając się na entuzjazmie, intuicji i licznych próbach, uczyli się na błędach. Mieli swoje upadki i wzloty. Często ryzykowali swoje życie, a w każdym razie majątek. I wiele z tych dziwacznych projektów można dziś skwitować śmiechem, ale dla mnie są bardzo cenne jako źródło inspiracji i mam dla nich ogromną sympatię.
Opowiedz o Zanonii i kilku innych projektach.
Nazwa pracy nawiązuje do rosnącej w Azji rośliny, która posiada latające nasiona. Lot naszych klonowych „nosków” można porównać do sposobu latania śmigłowców. Nasiona zanonii to wspaniałe szybowce. Moja Zanonia to duży latawiec o funkcji eksperymentalnego instrumentu muzycznego. Klasyczna konstrukcja składająca się z żeber i drewnianych dźwigarów, pokryta naprężonym płótnem lotniczym, dźwiga drewnianą piszczałkę organową generującą dźwięk podczas lotu. W tej pracy spotyka się dawna technika lotnicza z rzemiosłem organmistrzowskim i tworzy bardzo harmonijną strukturę.
Wiatr o sile około 25 km/h unosi ważący 12 kg latawiec i jednocześnie pozwala zagrać basowej piszczałce. Skrzydła Zanonii mają cztery metry rozpiętości. Latawiec jest składany i można go transportować w sklejkowej skrzyni na dachu samochodu. Moja stara corsa nabiera wtedy charakteru cygańskiego wozu. Pracę zbudowałem do prezentacji w formie statycznej na wystawie w galerii miejskiej w Sopocie. Później zapragnąłem, by realnie wzniosła się w powietrze. By nie była jak taki martwy motyl zawieszony na szpilce. Miała się spełnić podczas realnego lotu. Wzmocniłem konstrukcję pod okiem mojego przyjaciela, technika lotniczego Wojtka Klimka. Prace odbywały się na terenie Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Tuż obok stały relikty jednych z pierwszych na świecie samolotów, takich jak ptakoskrzydły Taube, czy Antoinette, którego kadłub przypomina jak żywo drewnianą łódź. W skrzydle eksponatu Taube odważny kos uwił gniazdko i wychowywał w nim swe młode. Obok „opierzała się” moja Zanonia, jej skrzydła pokryłem delikatnym płótnem lotniczym. To był wspaniały czas.
Pierwsze loty Zanonii odbyły się na szerokich plażach blisko latarni morskiej Stilo, niedaleko Łeby. Wtedy ujawnił się porywczy temperament latawca, czyli ta nieznośna niestateczność podłużna, typowa dla bezogonowców. Z latawcami jest tak, że one przez linkę nośną przekazują całą gamę sygnałów, jakby relacjonowały nam to, co się z nimi tam na niebie dzieje. Raz mdleją, słabną, by zaraz szarpać się i uciekać szybko w górę. W przypadku Zanonii siły były duże, a zmiany nagłe. Pracuję nad tym, aby nieco utemperować jej narowisty sposób lotu. Pomaga mi w tym mój chrześniak Jacek, którego zaraziłem bakcylem awiacji. Obecnie kończy studia na Wydziale Lotniczym Politechniki Wrocławskiej.
Kolejnym istotnym projektem jest Wieloryb Gilbert. Dziś specjalnie dla was zawiesiłem kawałek tej pracy. Trzy kręgi wraz z żebrami. Niestety cała by się tu nie zmieściła.
Gilbert powstał, by zagrać w etiudzie filmowej w reżyserii Maćka Sikorskiego opowiadającej biblijną historię Jonasza. Film został wyprodukowany, a ja zakochałem się w tej pracy i pomyślałem: Jonasz ma już swoją opowieść, ale co z Gilbertem? Przecież nie mogę go tak zostawić bez historii. I tak zrodził się projekt nowej wystawy.
Czy cały szkielet jest już gotowy?
Gilbert rośnie w siłę. Szkielet jest już w zasadzie kompletny, ale poszczególne elementy wymagają jeszcze wykończenia. W całości mierzy około 10 metrów długości. W tym momencie chcę sprawić, by mógł się poruszać w trakcie prezentacji. Cała forma wykonana jest z setek sklejkowych części i waży ponad 40 kg. Poszczególne kręgi szkieletu posiadają ruchome przeguby, więc Gilbert może wyginać śmiało ciało. Plan jest taki, że Gilbert popłynie w przygotowanym specjalnie dla niego dźwiękowym morzu. Podczas wystawy będzie mu towarzyszył eksperymentalny instrument muzyczny.
Tu chciałbym na chwilę powrócić do wątku organmistrzostwa – niezwykle misternego rzemiosła, które ma coś w sobie z magii. Zresztą tu też główną rolę gra ruch powietrza, a piszczałki są nim zasilane z wiatrownicy. No i jesteśmy znowu blisko latania i wiatru. Ten instrument, który zaprojektowałem, nie mógłby powstać bez udziału organmistrza Andrzeja Sutowicza i organisty Filipa Presseisena, którzy bardzo mnie wspierają i współtworzą ten projekt. Pojechałem do gościnnej pracowni Andrzeja i on uchylił mi rąbka swoich tajemnic. Dosłownie wprowadził mnie w ten świat, co widać dobrze na zdjęciu wykonanym we wnętrzu wielkich organów barokowych w Filharmonii Łódzkiej.
Na ścianie wiszą jeszcze prace z cyklu „Ephemera”. Nazwałem tak zespół unoszących się w powietrzu obiektów, których kształty przypominają skrzydła owadów. Zbudowałem je z suchych łodyg wysokich traw zbieranych podczas spacerów, w trakcie pandemicznego lockdownu. Tym razem źródłem inspiracji stała się relacja radiowa opowiadająca o pożarze, który strawił dużą część Biebrzańskiego Parku Narodowego. Przyczyną tej tragedii było wypalanie traw. Praca jest afirmacją piękna różnych, nawet najdrobniejszych form życia, jego woli istnienia i odradzania się, nawet jeśli jest krótkotrwałe, efemeryczne. „Ephemerę” przez ponad pół roku można było zobaczyć na wystawie „Imaginarium Natury” w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Planuję też kolejne pokazy.
Co czujesz, kiedy tworzysz?
Obecnie sporo pracuję z drewnem. To jest bardzo relaksujące, świetnie wpływa na duszę. Z drugiej strony można się w tym zapomnieć, dłubać i pieścić w nieskończoność. Więc ja się często zapominam i projekty trwają zbyt długo. Czasami potwornie morduję się z jakąś pracą, bo jestem w niej zakochany. I ciągnę to wbrew wszelkim niekorzystnym warunkom.
Największe emocje pojawiają się, kiedy praca „zaczyna działać”. Często jestem zaskoczony efektem, nawet to bardzo lubię, kiedy dzieło ujawnia coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. To może być zaczynem kolejnych działań. Ważne są też interakcje z ludźmi. Często, kiedy tworzę, przychodzi mocne poczucie odklejenia, zastanawiam się, czy to, co robię, jest komukolwiek potrzebne. Czuję, że poruszam się na granicy utopii. Jednak kiedy ludzie przychodzą to zobaczyć i żywo reagują, wracają na wystawę kilka razy i ujawniają mi własne interpretacje, pomysły, przemyślenia, to wtedy przychodzą najlepsze emocje. Uwalniam daną pracę, ona zaczyna żyć własnym życiem i biorę się za nowy pomysł.