Paulina Stasik: Podążam za tym, co dzieje się na płótnie

Paulina Stasik:

Podążam za tym, co dzieje się na płótnie

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański, reprodukcje obrazów dzięki uprzejmości artystki
Data: 31.01.2022

Kolejną pracownią artystyczną, którą odwiedzamy, jest przestrzeń Pauliny Stasik. Pracownia od czterech lat mieści się w budynkach należących do PKP.

Paulina jest absolwentką malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Zajmuje się przede wszystkim malarstwem, choć tworzy też obiekty z żywicy i ceramiki. Świetliste i melancholijne obrazy Pauliny przedstawiają ludzkie ciała lub ich fragmenty we wszystkich odcieniach fioletu, różu i niebieskiego.

Kiedy i jak pracujesz?

Staram się przychodzić do pracowni o 10:00 i najczęściej jestem tu do 18:00. Choć to praca kreatywna, to muszę sobie narzucać pewne ramy. Nie umawiam się też z nikim w trakcie godzin pracy. Często słyszę: „No ale ty przecież nie pracujesz”. Pracuję! Spotkanie czy załatwianie czegoś w międzyczasie zupełnie mnie rozstrajają. Kiedy tu przychodzę, zawsze się przebieram (włącznie z butami). Wtedy nie lubię już wychodzić, lubię tu być.

Najpierw piję sobie herbatę, puszczam audiobooka, podcast lub muzykę i przez co najmniej pół godziny muszę pomyśleć, nastroić się do pracy. Z tym moim malowaniem jest tak, że te obrazy można łatwo „przemalować”, więc trzeba uważać.

Nierozłączni / 2020, 150 x 160 cm, akryl i olej na płótnie

Przemalować, czyli namalować zbyt wiele?

Tak, za dużo. Zanim na płótnie pojawi się pierwsza kreska, zastanawiam się, jak w najbardziej syntetyczny sposób oddać to, co akurat siedzi mi w głowie. Choć moje obrazy charakteryzują mocny kolor, kontrast, detal czy kontur, malowanie ich to zawsze próba zrównoważenia i wybrania odpowiednich środków wyrazu. W innym wypadku może się to skończyć efekciarstwem. Uważam, że w malarstwie figuratywnym ta granica jest bardzo cienka i trzeba uważać, zwłaszcza gdy obraz powstaje długo i trudno utrzymać koncentrację. Muszę jednak powiedzieć, że lubię obserwować proces przeobrażania tkanki malarskiej, dzięki temu obraz jest żywy i to ja decyduję, kiedy zakończyć.

Czy po pracy zostawiasz po sobie porządek?

Lubię, kiedy w pracowni jest czysto. Codziennie myję paletę i pędzle, które, swoją drogą, muszę dość często wymieniać, bo je ścieram. Na podłodze zazwyczaj rozkładam folię, co wynika z mojego sposobu malowania. Moje obrazy nie lubią żadnych brudków. Nowe obrazy zawsze wieszam na ścianach. Kiedy przychodzę do pracy, mogę się im przyjrzeć, ocenić. Daję im czas.

Matka Skała / 2021, 160 x 150 cm, olej i akryl na płótnie

Malujesz cyklami?

Z tym bywa różnie. Czasem obraz nawiązuje do poprzednich, czasem jest od nich oderwany. Nie zastanawiam się nad tym. Nie projektuję, powiedzmy, cyklu pięciu dzieł. Choć z reguły jest tak, że kiedy maluję obraz, to trochę zapowiada on to, co wydarzy się w następnym. Jest tu pewna ciągłość. Najczęściej pracuję nad trzema obrazami naraz – pierwszy to ten, który kończę, drugi ma postać podmalówki, a trzeci mam w głowie. Kiedy tworzę większy format, kładę go na ziemi i maluję farbą akrylową w podobny sposób, jak robi się to farbą akwarelową, czyli z dużą ilością wody. Dzięki temu na powierzchni często pojawiają się struktury, których nie planowałam. Podążam za tym, co dzieje się na płótnie. Choć kompozycja i proces są przemyślane i zdefiniowane, to pewnych rzeczy nie da się przewidzieć. W trakcie malowania obrazy przechodzą cały szereg zabiegów, końcowy efekt jest czasem zupełnie inny, niż zakładałam. Muszę przyznać, że lubię ten proces przeobrażania. Obraz się zmienia, ale to ja decyduję, kiedy jest gotowy. Każdy obraz staram się też przepracować w umyśle. Maluję dość długo, to dla mnie medytacyjna praca.

Czy przed obrazem powstaje szkic?

To jest tak, że mam obraz w głowie – on rezonuje, a ja prędzej czy później mierzę się z nim na płótnie. Kompozycja i pewna aura obrazu są w tym moim wyobrażeniu wyraziste, staram się robić szybkie szkice, notatki na tym, co akurat mam przy sobie. Później próbuję wzbogacić kompozycję w detale, pomagam sobie fotografiami – są to moje selfie czy zdjęcia osób z mojego najbliższego otoczenia. Nie zależy mi na uchwyceniu ich wyglądu, często jest to po prostu zlepek charakterystycznych cech, np. oczy o kształcie migdałów, ciemne oczodoły, mocna linia łuku brwiowego, ciało bogate w przeróżne faktury przypominające naczynka, rozstępy, sińce.

Na studia wybrałaś Kraków, a gdzie dorastałaś?

Pochodzę z Podkarpacia, z małej miejscowości nad rzeką Mleczka. Nasz dom stał na jej skraju, z drugiej strony był staw. Wydaje mi się, że to pewnego rodzaju odosobnienie było ważne dla mojego rozwoju. Często przesiadywałam z psem nad rzeką, byłam trochę outsiderskim dzieckiem. Pamiętam, że lubiłam bawić się w rzeźbiarkę. Raz próbowałam wykonać płaskorzeźbę we framudze okiennej, a całą elewację budynku gospodarczego przy domu rodzinnym pokryłam kredą. Rysowanie, malowanie to było coś, co zajmowało mnie najczęściej.

Pozostałości II / 2021, 150 x 160 cm, olej i akryl na płótnie

Czy ktoś w domu miał zdolności plastyczne?

Oj nie. Ale pamiętam swój pierwszy zachwyt związany ze sztuką. Brałam udział w loterii, w której można było wygrać rower, ale ja go nie wygrałam. Zamiast tego trafiły do mnie trzy tomiki wierszy i reprodukcja obrazu olejnego. Wydrukowana na papierze i, jak mi się wtedy wydawało, bardzo duża – 100 x 70 cm. Mama była bardzo niepocieszona, obraz powędrował do szafy. Pamiętam, że często rozwijałam rulon i obserwowałam te wszystkie plamy barwne. Ten sposób malowania był dla mnie zupełnie nowatorski. Znałam wtedy tylko barokowe obrazy z kościoła oraz te przedstawiające dawnych monarchów z Zamku w Łańcucie. Na tym obrazie wszystko było inne, postacie miały niewyraźne twarze, artysta używał impastu, kolory wibrowały – wszystko żyło! O tym zdarzeniu przypomniałam sobie na studiach, kiedy okazało się, że było to dzieło Renoira Wioślarze w Chatou. Dziś ten obraz mnie nie zachwyca, raczej budzi sentyment.

Jak zapadła decyzja o ASP i malarstwie?

Zdecydowałam się na liceum plastyczne w Rzeszowie. Ta decyzja nie była łatwa dla moich rodziców. Postanowiłam więc wziąć tatę na dzień otwarty do szkoły, zachwycił się tym miejscem. Od tego momentu stosunek rodziców do mojego „hobby” się zmienił, zrozumieli, że nie jest to chwilowa fanaberia nastolatki, ale coś poważniejszego – coś, co zajęło w znaczący sposób myśli ich córki. Mogę powiedzieć, że od dnia, kiedy rodzice przywieźli mnie do internatu w szkole plastycznej, ufają mi i kibicują moim dążeniom.

Liceum było w innym mieście i tym sposobem wcześnie wyprowadziłam się z domu. Żeńska klasa, internat, bardzo dobrze wspominam tamten czas. Choć do szkoły poszłam z zamysłem, że będę projektować ogrody. Szybko jednak poczułam, że nie chcę niczego projektować, chcę po prostu startować na malarstwo. Udało się, dostałam się za pierwszym podejściem i ten pierwszy rok na akademii był dla mnie pstryczkiem w nos, bo mój warsztat nie był taki super, jak myślałam.

W liceum plastycznym malowałam akrylami, na ASP zaczęłam malować olejami i zupełnie mi to nie szło. Byłam też nieco rozczarowana wałkowaniem martwych natur i aktów. Ale na drugim roku było już lepiej. Trafiłam do pracowni profesora Leszka Misiaka. Zaczęło się szukanie swojej drogi, osobistych powodów do malowania. Przed studiami wyobrażałam sobie, że będę malować abstrakcyjnie, ale okazało się, że nie da się zaprojektować tej ścieżki.

Jak więc się to potoczyło? Czas po samych studiach bywa trudny dla artystów.

Po studiach był kolejny pstryczek w nos. Brak pracowni, brak perspektyw. Nie miałam powodu, żeby zostać w Krakowie, ale nie widziałam się również nigdzie indziej. Zastanawiałam się nad doktoratem. Stwierdziłam: „Jak się dostanę, to ok, a jak nie, to trudno”. Udało się, ale na pierwszym roku doktoratu poczułam, że trochę mnie to wszystko przerosło i zrobiłam roczną przerwę. Na kilka miesięcy wyjechałam do malowniczej miejscowości Minehead, to zaraz przy Kanale Bristolskim w Anglii. Nie były to jednak wakacje, a praca w nadmorskim kurorcie. Wszystko po to, żeby zarobić trochę pieniędzy i móc wrócić do Krakowa, aby malować. Chociaż wtedy nie widziałam sensu, żeby to kontynuować, jakaś wewnętrzna potrzeba ciągnęła mnie w tym kierunku. Okazało się, że brak możliwości pracy nad obrazami bardzo pogłębił mój głód malowania. Do Anglii zabrałam ze sobą kolaże, które rzucałam na kamienie tak, by rozbijały je fale. Z tego procesu powstały fotografie. To był dla mnie punkt przełomowy. Tych kilka miesięcy pokazało mi, że nie da się tak po prostu uciec od malowania, ja w każdym razie nie mogłam i nie chciałam. Później przyszła refleksja, że będę to robić mimo problemów finansowych czy braku zainteresowania. Chodziło mi o własny rozwój, po prostu odpuściłam sobie zewnętrzną presję. Zostałam też instruktorką malarstwa – od rana do 16:00 byłam w pracowni, a następnie do późnych godzin prowadziłam warsztaty. Kursantów miałam w różnym wieku – od dzieciaków z podstawówki do seniorek, które naprawdę mocno polubiłam. Do dziś mam jedną grupę kursantów, z którymi trudno mi się rozstać.

Czy charakterystyczna dla twoich prac kolorystyka pojawiła się właśnie po tej przerwie od malowania?

Tak. Jestem niewolnicą tych kolorów. Stosuję je intuicyjnie, konkretne barwy pojawiają się w trakcie pracy. Kiedy dorastałam, malowałam tylko z natury, więc ta moja wrażliwość na kolor wzięła się chyba ze studiowania rzeczywistości. Teraz kolory dobieram sama, są całkowicie odrealnione.

Niedługo po tej przerwie miała miejsce pierwsza z ważniejszych dla mnie wystaw, czyli „Twoje serce w moim mózgu” w nieistniejącej już Galerii Henryk w Krakowie. Impulsem do jej powstania była historia niemieckiego informatyka Armina Meiwesa, który poszukiwał ofiary do zjedzenia. Malowałam wtedy o miłości, pożądaniu, próbie całkowitego zespolenia się partnerów, która moim zdaniem jest niemożliwa.

Trudno ci rozstawać się z pracami?

W mieszkaniu mam tylko jeden swój obraz. Mam silną relację z pracami, dopóki są na sztaludze, wiszą na ścianie pracowni. Ale później je odkładam, to taki moment odcięcia pępowiny. Nic już nie zmienię, one muszą iść dalej, muszą być pokazywane na wystawach. Tak żyje obraz.

Co robisz, żeby się zrelaksować?

Kiedy tylko mam czas, jeździmy z moim mężem Dominikiem na krótkie wycieczki w rejony Doliny Kluczwody czy Doliny Prądnika. Uwielbiamy te okolice i piesze wycieczki – 20 min od Krakowa, a można poczuć się jak w dziczy. Natomiast w przerwach od malowania tańczę. Bardzo intuicyjnie. Po prostu biorę słuchawki i tańczę. Od dziecka taniec i huśtanie się to były czynności, które uwielbiałam. Obie kojarzą mi się z medytacją, pewnego rodzaju oczyszczeniem. Lubię czuć ruch, lubię czuć, że mam ciało.

Rozpad II / 2020, 150 x 140 cm, olej i akryl na płótnie