Przemek Kłosowicz: Dom starców? Idealnie! Dziwniej nie będzie

Przemek Kłosowicz:

Dom starców? Idealnie! Dziwniej nie będzie

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 17.11.2021

Mieszkanie znajduje się w budynku byłego Domu Pogodnej Jesieni na jednym z krakowskich osiedli z końca lat 80. Dwa pokoje i kuchnia. W środku meble na wysoki połysk, bibeloty i zabawki z PRL-u, winyle, płyty CD, sporo znaleźnych staroci. Żyją tu kot Lara i Przemysław Piotr Kłosowicz.

 

Skąd jesteś?

Pochodzę z powiatu krośnieńskiego. Z rodzicami i rodzeństwem mieszkałem w budynku, który był pozostałością po zabudowaniach dworskich. Na Podkarpaciu jest mnóstwo takich obiektów. W bliskim sąsiedztwie znajduje się m.in. dworek Marii Konopnickiej. Ten, który otrzymała w darze od narodu za Rotę. Ja utrzymuję się z pisania, więc czasem żartuję, że też czekam na swój dworek od czytelników albo instagramowych followersów. W miejscu, które wynajmowali moi rodzice, samego dworu już wtedy nie było, bo kilka dekad wcześniej został do gołej ziemi rozebrany. Społeczność bała się, że wróci właściciel i odbierze im ziemię, więc zadbali o to, by nie miał do czego wracać. Pozostały budynki gospodarcze i dom, który najprawdopodobniej był pierwotnie przeznaczony dla służby. Przez jakiś czas była w nim szkoła, później jego część wynajęli moi rodzice. Można więc powiedzieć, że jestem przyzwyczajony do klimatu retro, bo wychowywałem się w domu z drewnianą podłogą i zdobionymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. W odwiecznym sporze pt. „wychodzenie na pole czy na dwór” ja jeszcze przed przeprowadzką do Krakowa opowiadałem się za polem, bo od dziecka na zewnątrz wychodziłem z pozostałości dworu.

Do Krakowa trafiłeś na studia?

Tak, ponad dekadę temu przeniosłem się tu na magisterkę. Studiowałem pedagogikę społeczno-opiekuńczą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedyś przez chwilę byłem nawet wychowawcą w domu dziecka, ale okazało się, że to nie dla mnie. Jak na osobę tworzącą treści przystało, nieustannie emocjonuję się ludźmi i ich historiami. A wiadomo, że losy wychowanków takich placówek bywają ciężkie. Nie umiałem przestać o tym myśleć i uwolnić się od tego po powrocie do domu. Sądzę, że to mnie wówczas zawodowo pokonało, ale też ukształtowało moją wrażliwość, co owocuje teraz. Wszystko w życiu jest po coś.

Czym teraz zajmujesz się zawodowo?

Jestem specjalistą ds. treści w jednej z krakowskich firm. Odpowiadam za wszelkiej maści teksty: od artykułów publikowanych na stronach internetowych po wpisy na Facebooku. Wcześniej przez lata zatrudniony byłem w różnym charakterze w call center. Od pracy na słuchawce po team leadera. Przez lata pracowałem więc głosem, zdawałem sobie sprawę, że świetnie radzę sobie z budowaniem zdań złożonych i opowiadaniem ludziom różnych historii. W końcu by sprzedać, trzeba zachęcić. Czasami łapałem też jakąś fuchę jako copywriter. W końcu odważyłem się wykorzystać ten potencjał i żyć z tworzenia zdań. Teraz mogę śmiało powiedzieć, że żyję z pisania. Niestety nie mam na myśli przesiadywania w kawiarniach z kawą i papierosem. Zresztą i tak nie palę, ale przyjemnie byłoby spędzać czas przy wtórze dźwięków wydobywających się podczas pracy twórczej z maszyny do pisania. Mam w domu starego Łucznika, który jest chyba jeszcze sprawny. Kto wie, może kiedyś dostanę Nike i właśnie tak będę żył?

Napisałeś książkę.

Tak, parę lat temu. Bez wielkich nadziei wysłałem tekst na ogólnopolski konkurs Literacki debiut roku. Nie doszedłem do finału, ale odezwało się do mnie wydawnictwo, informując, że komisja opiniująca konkursowe teksty uznała, że i tak warto tę powieść wydać. I tym sposobem pojawiła się na rynku. To przeplatająca się historia trzech bohaterów. Homoseksualisty, który próbuje sobie ułożyć życie w dużym mieście, wykładowcy akademickiego, któremu rodzi się dziecko z zespołem Downa, oraz chłopaka w toksycznej relacji z matką. Powieść nie odniosła spektakularnego sukcesu, ale portal psychologiczny Charaktery opublikował jej fragmenty, a Teatr Nowy Proxima objął ją patronatem.

W tamtym roku dostałem też wyróżnienie Komisji Europejskiej za felieton reporterski na Instagram. Przyznał mi je Mariusz Szczygieł, a że bardzo go cenię, pomogło mi to uwierzyć w siebie i w to, że mogę się z pisania utrzymywać. Czasem wszyscy potrzebujemy bodźca, by ruszyć z miejsca.

Miałam w rękach książeczkę zbierającą te instagramowe felietony. Podczas naszego wywiadu podarował mi ją właśnie pan Mariusz! Przemek, mówisz o tym wprost, jesteś osobą z niepełnosprawnością. Od dzieciństwa towarzyszy ci porażenie mózgowe. Z zewnątrz może się wydawać, że ta niepełnosprawność nie utrudnia ci aż tak bardzo codziennego funkcjonowania. Jak to jest? I jak było wcześniej?

Urodziłem się z niedowładami. Rzutuje to na mój sposób chodzenia, bo o ile ręce są porażone nieznacznie, to mój chód jest dość specyficzny. Od lat leczę się w klinice w Zakopanem, jeżdżę tam od 1998 roku. Kiedyś podczas rutynowej kontroli po którejś z kolei operacji rozmawiałem z lekarzem i on mi zadawał mnóstwo pytań – co robię w życiu, czym się zajmuję. W końcu nie wytrzymałem, bo czułem, że to nie bardzo ma związek z moją chorobą, więc zapytałem go, o co chodzi. Na co on odpowiedział: „Próbuję pokazać studentom, że osoba z porażeniem mózgowym nie zawsze jest upośledzona”.

To doskonale obrazuje, z jakim postrzeganiem mojej choroby borykam się na co dzień. Świadomość społeczna w tym zakresie jest niemal zerowa. Pochodzę z niewielkiej miejscowości, gdzie hasło „porażenie mózgowe” kojarzy się głównie z intelektualnymi brakami. Nie chcę jednak opowiadać tu łzawej historii. Ja mam porażone kończyny, choć wiem, że mogło być różnie. Na etapie studiów robiłem praktyki w ośrodkach z osobami upośledzonymi, w tym z osobami z porażeniem, więc unaoczniło mi to, że miałem sporo szczęścia w tej chorobie.

Przeszedłem sporo operacji, żeby chodzić tak, jak chodzę teraz. To faktycznie była długa droga, bo do trzeciego roku życia nie chodziłem wcale. Warto podkreślić wkład moich rodziców. Bez ich determinacji i poświęcenia jeździłbym dziś na wózku. Zmagam się z ciągłym bólem podczas chodzenia, więc cieszę się, że mieszkam w dawnym domu starców. Z szerokimi korytarzami, windą i podjazdami. To może kiedyś stanowić duże ułatwienie w poruszaniu się.

 

 

Jakiego mieszkania szukałeś?

Bardzo chciałem mieszkać w dziwnym miejscu, to był wyznacznik w poszukiwaniu. Celowałem wcześniej w blok, gdzie na parterze była biblioteka. Oglądałem może pięć mieszkań, ale finalnie nie wyszło. W międzyczasie pojawiło się to mieszkanie, pomyślałem: „Dom starców? Idealnie! Dziwniej nie będzie”.

Dom Pogodnej Jesieni był tu jakiś czas temu, a teraz?

Rzeczywiście samej instytucji już nie ma, ale żyją tu jeszcze osoby, które się wprowadzały zaraz po wybudowaniu budynku. Na parterze nadal znajduje się gabinet dentystyczny. Niegdyś była jeszcze pielęgniarka i lekarz. Pracowali tu na etacie i podobno mieszkali w tym budynku, by być w ciągłym pogotowiu. Mamy tu taki miły, emerycki klimat. Cisza i spokój. Blok intryguje dzięki ogromnym korytarzom, jak to w dawnych budynkach użyteczności publicznej. Przywodzi na myśl szpital. W budynku ostały się pewne formy pomocy potrzebującym, np. bezdomnym i ubogim wydawane są posiłki, jest też świetlica dla staruszków. Na terenie bloku znajduje się tzw. lodówka pełna dobra, czyli projekt miasta polegający na tym, że każdy może zostawić w niej nadwyżkę żywności, która została mu np. po świętach. Wszyscy mogą się tym częstować. Organizowany jest też Sylwester! Odbywa się na korytarzu i trwa ze względu na ciszę nocną do 22:00, czyli dość niestandardowo.

Kiedy tutaj trafiłeś?

Mieszkam tu nieco ponad rok. Stwierdziłem, że kupię mieszkanie, które jest po generalnym remoncie, by nie musieć wysadzać go w powietrze i przerabiać od nowa. Przyjaciele bardzo pomogli mi odświeżyć wnętrza. Ściany zostały przemalowane na biało, bo kolory, które podobały się poprzednim właścicielom, były mocno dyskusyjne. Różowy, czerwony, niebieski, żółty, do tego skrajnie szpetne tapety. Szalony sen daltonisty…. W kuchni zostały przemalowane płytki, a górne szafki zostały ściągnięte i wymienione na półki, na których teraz mogę ustawiać porcelit. Klucze do mieszkania odebrałem w dniu, w którym ogłoszono, że wszystko zostanie zamknięte z powodu pandemii. W środku nocy jechaliśmy do marketu budowlanego po niezbędne wałki, farby i taśmy malarskie. Wszystko na hura, bo nie wiadomo było, kiedy znów będzie można coś kupić i co tak naprawdę wydarzy się kolejnego dnia. Zapamiętam to do końca życia.

Czy przeprowadziłeś się ze swoimi rzeczami, meblami?

Jestem jednoosobowym taborem cygańskim. Przez te 10 lat w Krakowie przeprowadzałem się z 10 razy i to zawsze były przeprowadzki z całym dobytkiem: szafą, kredensem i mnóstwem innych mebli. Mam nawet zaprzyjaźnioną firmę transportową, z której usług korzystam od lat. Jak się kiedyś okazało, jest to firma znana w środowisku zbieraczy, bo bierze niedużo. Niestety część mebli musiałem sprzedać. Np. stary kredens nie zmieścił się w kuchni.

Opowiedz o paru przedmiotach, które mają ciekawą historię.

W sypialni stoi drewniana wojskowa skrzynia. Wiele lat temu zobaczyłem ją na portalu ogłoszeniowym. Jednak gdy zadzwoniłem do sprzedawcy, okazało się, że się spóźniłem, bo mężczyzna sprzedał ją „miłej dziewczynie na Woli Duchackiej”. I tu akcja się zagęszcza! Okazało się, że ową miłą dziewczyną była moja przyjaciółka. Znamy się jeszcze z liceum, ale kontakt nam się zupełnie urwał. Gdy po latach okazało się, że mieszka w Krakowie, odwiedziłem ją. Wchodzę do mieszkania, patrzę – a tam właśnie stoi ta skrzynia. Gdy Kasia przeprowadzała się do stolicy, oddała mi ją. Totalnie się nie spodziewałem, że znajdę tu i skrzynię, i dawną znajomą. Najciekawsze jest to, że jej mieszkanie sąsiadowało z moim. Kasia mieszkała w tym bloku, na tym samym piętrze, dosłownie mieszkanie obok. Gdy kontakt się odnowił, bywałem w tym bloku co jakiś czas i bardzo mi się podobała jego specyfika. Gdy wszedłem do swojego mieszkania po raz pierwszy z agentem nieruchomości, od razu wiedziałem, że chcę tu żyć! Moja przyjaciółka mieszkała już wówczas w Warszawie. W emocjach zadzwoniłem do niej pochwalić się, że w innej czasoprzestrzeni bylibyśmy sąsiadami. A skrzynia najwidoczniej była mi pisana!

Jakie rzeczy we wnętrzach lubisz?

Mocno poszedłem w vintage. Ostatnio doszedłem do wniosku, że zgromadziłem meble, które bezpośrednio odnoszą się do tego, w jakim otoczeniu byłem wychowywany. Zazwyczaj dom rodzinny jest tym najbezpieczniejszym miejscem, z którego się wywodzimy, i ja chyba instynktownie chciałem odtworzyć u siebie tę atmosferę, to ciepło. Lubię dizajn z okresu PRL-u, bo to pamiętam z dzieciństwa, w tej estetyce wzrastałem i jest mi to bliskie. Nie jestem wierzący, nazwałbym siebie wręcz ateistą, ale w mieszkaniu mam kilka figur Matki Boskiej. Na ścianie wisi ogromny obraz Świętej Rodziny, który niosłem z przyjaciółmi przez pół miasta z krakowskiej Hali Targowej (którą zresztą uwielbiam i jestem tam niemal co tydzień). Myślę, że to sakralne upodobanie także wynika z tego, że podkarpackie domy, w których bywałem za młodu, aż kipiały od dewocjonaliów. Jako dziecko często przebywałem w bogato zdobionym kościele w rodzinnym Jedliczu. Projektował go zresztą Jan Sas Zubrzycki. Mieszkam teraz przy ulicy jego imienia. Przypadek?

Czy jest tu coś z twojego domu rodzinnego?

Mnóstwo rzeczy! Moim ukochanym przedmiotem jest monidło rodziców. Przeleżało większość czasu w pojemniku na pościel domowej wersalki. Później, kiedy rodzice się przeprowadzili, trafiło do garażu. Gdy zabierałem je do Krakowa, moja mama była wściekła! Mówiła: „To nie może wisieć nigdzie, ludzie nie mogą na to patrzeć! Miałam dużo ładniejszą sukienkę i w ogóle byłam dużo ładniejsza!”. Twórca obrazu spartolił robotę, ale i tak uważam, że jest świetny. Jeśli chodzi o inne przedmioty otrzymane od rodziców, to wymienić mogę dużą ilość szkła krośnieńskiego, ale i ząbkowickiego. Np. kury czy owocarki. Kolekcjonuję śmieszne PRL-owskie figurki. Większość z nich pochodzi jeszcze z czasów dzieciństwa. Mam w kolekcji porcelitowe Smerfy, Rumcajsa, Sindbada, koty, psy, sarenki itd. Bawiłem się tym, gdy byłem dzieckiem. Nie wszystko przetrwało. Mam na sumieniu utrącenie główki ćmielowskiemu kotkowi i rozbicie kilku szklanych ryb. Nikt wtedy nie postrzegał tych rzeczy jako cenne.

A co pojawiło się już w Krakowie?

Warto zaznaczyć, że duża część przedmiotów jest ze śmietnika. Ze względu na to, że mieszkam w dawnym domu starców, znajduję pod blokiem cuda! Np. dwie sztuki kwietnika ze szklanymi, kolorowymi kołami służącymi za podstawy do kwiatów. Jeden z nich własnoręcznie odnawiałem, drugi oddałem znajomej, z którą też zresztą miałaś okazję przeprowadzać rozmowę. Pozdrawiam Cię, Haniu! Większość doniczek z terakoty jest spod bloku. Znalazłem też obraz autorstwa Jerzego Tomaszka. Z piwnicy poprzedniego mieszkania mam wazon Panna Młoda. Właściciele chcieli go wyrzucić razem z innymi rzeczami, które tam zalegały. Ze zdziwieniem odkryłem ostatnio, że taki wazon sprzedawany jest w sieci nawet za trzy tysiące. Kolorystyka mojego egzemplarza jest dosyć rzadka.

Które rzeczy mają dla ciebie największe znaczenie?

Pamiątki rodzinne, których jest tu ogrom, i zdobycze gromadzone przez lata. Zacząłem się interesować PRL-em, kiedy jeszcze nie był modny. To pozwoliło mi kupować za półdarmo rzeczy, które były świetnej jakości i miały bardzo ciekawą formę. Ludzie nie byli jeszcze w tamtym okresie świadomi, że staną się cenne. Za stół Lewandowskiej zapłaciłem 100 zł. Krzesła projektu Hałasa, kultowy stolik pod radio, biblioteczka czy zegar Metron z lat 60. też kosztowały mnie grosze. Często powtarzam, że na świecie jest zbyt wiele pięknych przedmiotów, by nie posiadać choć części z nich. Gdy widzę coś interesującego, mówię sobie: „Grzech nie wziąć!”. Kupuję i nie żałuję, że wydałem oszczędności, w związku z czym kolejny rok będę w zimie chodził w tej samej kurtce.

Co lubisz porabiać w domu w wolnym czasie?

Bardzo dużo czytam, trochę piszę. Pracuję nad kolejną powieścią. Nałogowo słucham muzyki. Jestem psychofanem winyli. Dla zobrazowania tej sytuacji dopowiem, że moje mieszkanie ma 33 metry. Mieszczą się tu dwa pokoje i w każdym z nich jest gramofon! W jednym współczesny, w drugim retro – czerwona Unitra z igłą wymienioną na współczesną, by nie rysowała płyt. Ogrom czasu spędzam też w kinie. Potrafię w weekend iść na trzy filmy z rzędu. Inspiruje mnie szeroko rozumiana sztuka, choć brzmi to jak najgorszy banał. Powinienem zakończyć tę rozmowę jakoś inaczej, by być zapamiętanym przez czytelników. Choćby przekląć! Zostawię sobie jednak tę formę wyrazu na inną okoliczność, gdy dyktafon nie będzie włączony. To w sumie dobra odpowiedź na twoje pytanie – w wolnym czasie lubię wyrażać siebie. W każdym aspekcie.