Pytam siebie: „Co dalej?”

Areta Szpura:

Kiedy trafiamy na Saską Kępę, by odwiedzić Aretę Szpurę, nie mamy problemu ze znalezieniem właściwego budynku. Auto z kolorowymi kwiatami na masce stojące na parkingu jest wystarczającą podpowiedzią. W mieszkaniu oprócz Arety i kawy czekają też pies Faflunek i kot Popcorn.

Naszą bohaterkę trudno opisać tak, by nie powielać tego, co czytaliśmy o niej już wiele razy, ale jak mówi sama: „Warto dzielić się nawet czymś, co dla nas jest oczywiste, bo zawsze znajdą się ludzie, dla których to będzie coś zupełnie nowego”. Areta zbudowała popularną markę odzieżową Local Heroes, osiągnęła sukces i zdecydowała się z tego zrezygnować. Zajęła się propagowaniem sposobów na życie less waste, napisała poradnik Jak uratować świat? Czyli co dobrego możesz zrobić dla planety, a jednym z jej najbardziej znanych i mających wpływ na polską rzeczywistość działań jest akcja „Tu pijesz bez słomki”.

Z Warszawą Areta związana jest od urodzenia, przez lata przeprowadzala się sporo razy: „Wcześnie wyprowadziłam się z domu rodzinnego, pracowałam i chciałam mieszkać blisko centrum. Na początku dzieliłam pokój w mieszkaniu na rogu Jerozolimskich i Kruczej. Bardziej w centrum się nie dało. Potem dzieliłam parę mieszkań ze znajomymi, chwilę mieszkałam w Stanach, a po powrocie bardzo szybko zamieszkałam z moją dziewczyną. W końcu trafiłyśmy tu”.

Wychowałaś się w Warszawie, gdzie dokładnie?

W tej dzielnicy! To niesamowite, bo mieszkamy tu od pół roku i czuję, że zatoczyłam koło. Nie planowałam kupować mieszkania na Saskiej Kępie, w ogóle nie myślałam, że będzie mnie na nie stać, ale to inna sprawa. (śmiech) Po prostu trafiła się okazja życia. Z moją dziewczyną brałyśmy pod uwagę Żoliborz i Stare Bielany, ale pojawiło się właśnie to mieszkanie. Czuję, że wróciłam do korzeni, przy jednej ulicy mam swoje dawne przedszkole, podstawówkę i gimnazjum. Kiedy wychodzę na spacer z psem, co chwilę spotykam jakieś ciocie z dzieciństwa, koleżanki mojej mamy albo swoich znajomych z dawnych lat. Jest tu bardzo rodzinnie.

Dorastałaś w latach 90., jak wyglądał twój pokój w domu rodzinnym?

Non stop przechodził metamorfozy! Gdy byłam dzieciakiem, miałam dla siebie olbrzymi pokój pełen zabawek. Kiedy miałam 6 lat, na świecie pojawiła się moja siostra, więc dla dobra sprawy oddałam jej swoją przestrzeń i przejęłam pokój gościnny. Pomału przerabiałam go na swój – w roku 2000 był moment, gdy ściany pokrył fiolet, a w grę wchodziły tylko pomarańczowe dodatki. Miałam też taką współczesną meblościankę i kartony z akcesoriami na każdy sezon. (śmiech) W nich na swój czas czekały dekoracje halloweenowe, świąteczne, wiosenne, po prostu różne pierdółki. (śmiech) Lubiłam ciągłe zmiany, aranżowanie przestrzeni na nowo. No miałam taką fazę, tak samo jak przez pół życia miałam ją na bliźniaczki Olsen. Miałam plakat z nimi na całą ścianę i robiłam sobie taką specjalną wystawkę, gdzie układałam wszystkie przedmioty, na których były Mary-Kate i Ashley, np. opakowanie po paście do zębów, książki, kasety VHS. Jak już w coś wchodziłam, to na całość!

Bardzo szybko zaczęłaś pracować. Jak zrodziła się w tobie taka potrzeba i jaka to była praca?

Na początku to było statystowanie. Całe życie ciągnęło mnie do telewizji i do show-biznesu. Praca statysty była najprostszym sposobem, żeby być na planie, obserwować, a przy okazji coś zarobić. Pamiętam, że dniówka wynosiła 50 zł. To był dla mnie majątek! Co prawda nie wiadomo było, czy będzie się na planie godzinę czy 14 godzin. (śmiech) To był początek, a później dość szybko pochłonęła mnie moda. Zostałam blogerką, prosiłam siostrę, żeby robiła mi zdjęcia, co ona przeklina do tej pory. Później chciałam zobaczyć, jak wygląda świat mody od środka, to był ten czas, kiedy musiałam się zastanowić, na jakie pójdę studia i co będę zdawać na maturze. Zupełnie nie miałam pomysłu, więc stwierdziłam, że postawię na modę. Nie wiedziałam na ten temat nic, byłam zielona, nie znałam nikogo. Spróbowałam wbić się na staż. Udało się, trafiłam do magazynu Glamour. Weszłam w ten świat, zobaczyłam, jak to działa, że jest redakcja, są styliści, projektanci, showroomy – i to pochłonęło mnie na 10 lat.

Nie podążałaś standardową drogą, jak wtedy reagowali na to twoi rodzice?

Byli lekko przerażeni, gdy powiedziałam, że chcę zajmować się modą. Ale to chyba dlatego, że nie wiedzieli, co to znaczy. Ale kiedy zobaczyli, że próbuję, daję radę i sama się z tego utrzymuję, to byli wielkim wsparciem.

Po paru latach pojawiła się marka Local Heroes, którą założyłaś z przyjaciółką.

Pracowałam już w tej modzie, tak jak chciałam, i po 3-4 latach stylizowania i asystowania pojawiła się marka. Wszystko szybko poszło w dobrą stronę, więc zajęłam się tym na pełen etat. W międzyczasie poleciałam do Stanów, bo zawsze mnie tam ciągnęło. Najpierw towarzysko, potem na jakieś targi – cały czas szukałam pretekstów do wyjazdu. Był taki czas, mniej więcej pół roku po powstaniu marki, że poleciałam raz jeszcze i miałam ten luksus, że nie musiałam być na miejscu (w biurze), więc coraz bardziej odsuwałam zakup biletu powrotnego, aż w końcu stwierdziłam, że zostanę. Siedziałam tam ponad pół roku. To niby niedługo, ale był to ważny czas w moim życiu i bardzo dobrze go wspominam. Wiem, że gdyby nie ten wyjazd, to nie byłabym tym, kim jestem.

Marka była już wtedy na dobre rozwinięta.

Tak. Mieszkałam w Hollywood, więc te wszystkie gwiazdy, na których nam zależało, miałam po sąsiedzku. Poznawałam ludzi, robiłam dobry PR tam, gdzie chciałyśmy być.

Nie kusiło cię, żeby zostać w Stanach na stałe?

Na początku taki miałam plan. To było moje jedyne niespełnione marzenie, zawsze chciałam chodzić do takiej prawdziwej, amerykańskiej szkoły. Wcześniej prawie udało mi się przekonać rodziców, aby posłali mnie tam do jakiejś cioci, ale coś poszło nie tak. Dlatego ten pobyt był dla mnie ważny. Zamieszkałam tam, mogłam poznać ludzi, których wcześniej podziwiałam, budziłam się z widokiem na palmy, chodziłam w piżamie po Hollywood Boulevard, siedziałam na wzgórzach Hollywood – to było wszystko, o czym marzyłam. Przez pewien czas było fantastycznie, ale to doświadczenie pokazało mi też, że nie wszystko jest takie fajne, jak to się wydaje na zdjęciach i filmach. Z jednej strony jest super, bo zjeżdżają się tam ludzie z całego świata, ale przyjeżdżają po to, żeby zrobić karierę, więc ciężko jest mieć tam życie poza pracą. Trudno znaleźć prawdziwych przyjaciół i zawrzeć niebiznesowe znajomości. Aplikowałam o zieloną kartę i miałam zostać na stałe, ale wróciłam do Polski i przewartościowałam sobie wszystko. Kalifornia ma stałe miejsce w moim sercu, ale tutaj lepiej mi się żyje. Jestem stąd i czuję się związana z tym miejscem.

 

 

Nastąpił przełom i zdecydowałaś się skończyć z modą, to było 3 lata temu. Stało się coś znaczącego? A może to był proces?

To był proces, który ma sens, kiedy patrzę na niego z perspektywy czasu. Przez całe życie szłam tam, gdzie pchało mnie serce, więc kiedy nie czułam już silnego połączenia, to wiedziałam, że czas zmienić kierunek. Taki wewnętrzny GPS. To w Stanach zaczęłam otwierać się na sprawę dbania o planetę, tam wtedy zaczynało się o tym głośno mówić, w Polsce jeszcze nie bardzo. Zaczęło się od jedzenia, jogi, dbania o siebie. Wtedy w moje ręce wpadła książka o kosztach mody, o jej złych stronach. To była pierwsza rzecz, która bardzo otworzyła mi głowę, bo nie miałam pojęcia, w czym siedzę i do czego się przyczyniam. Zaczęłam zgłębiać temat i byłam coraz bardziej przerażona. Wróciłam do Polski i w pierwszym odruchu chciałam zmienić własną markę, tyle że nie byłam w niej sama, a reszta ekipy nie rozumiała tego i nie czuła takiej potrzeby. Wtedy uświadomiłam sobie, że to niekoniecznie jest miejsce, w którym chcę być. Proces odchodzenia od firmy trwał rok. To nie było łatwe ani dla głowy, ani w sensie formalnym, bo jednak byłam połową marki. Odeszłam, ale nie miałam pomysłu, co będę robiła dalej. Musiałam się uwolnić od starego, żeby zrobić miejsce na nowe. Przez 6 lat byłam tak bardzo związana z firmą, że miałam poczucie utraty własnej tożsamości. Ludzie tak mnie postrzegali – ja to firma, a firma to ja. To był fajny proces odnajdywania siebie na nowo, były wzloty i upadki, ale to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam w życiu. Wyszłam ze strefy komfortu i spróbowałam zbudować życie na nowo.

To chyba był czas, kiedy polskie marki zaczęły bardziej świadomie podchodzić do mody, a Polacy zaczęli rozumieć, że musi nastąpić zmiana?

To się idealnie spięło w czasie. Pamiętam podejście Polaków do plastiku i rzeczy zero waste na samym początku, kiedy zaczęłam się tym zajmować i pasjonować. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. Kiedy zaczęłam mówić o tym, by nie używać słomek do picia, słyszałam: „Puknij się w czoło! Nie masz innych problemów?”. Ale przez rok gadałam, męczyłam, działałam. I okazało się, że jedną akcją można zmienić przyzwyczajenia sporej części kraju. Dało mi to dużo wiary i pokazało, że można, że jeśli połączy siły z innymi ludźmi, to nie ma rzeczy niemożliwych. Kiedy przypomnę sobie, co wtedy działo się w sklepach, a co dzieje się dziś, to jest to niebo a ziemia. Wtedy mało prawdopodobne wydawało się, że wszyscy będziemy używać wielorazowych toreb na zakupy, że ludziom będzie się chciało przychodzić z własnymi pojemnikami. Pandemia to teraz przystopowała, ale nie uważam, że to proces, o którym zapomnimy.

Na co zwracać uwagę, gdy coś kupujemy?

Sądzę, że wszystko, co kupujemy, jest jakimś głosem na to, w jakim świecie chcemy żyć. Jeżeli możemy, to fajniej kupić coś z polskiej czy mniejszej firmy. Im mniejsza firma, tym więcej możemy się o niej dowiedzieć. Jeżeli nam się coś nie spodoba, to warto do tych marek pisać. W dobie social mediów nasze głosy nie zostaną zignorowane.

Jak mówisz, twoje odejście z firmy trochę trwało – miałaś jakiś moment przejściowy, kiedy nie robiłaś nic, bo potrzebowałaś odpoczynku?

Tak, od razu pojechałam do Nowego Jorku, bo to tam wymyśliłam firmę. To moje miejsce mocy. Jadę tam, kiedy potrzebuję oczyścić głowę. Codziennie wstaję, idę przed siebie bez żadnego planu i czekam, co do mnie przyjdzie. Tak też było tamtym razem. Wtedy w Stanach na dobre zaczął się nurt zero waste. Trafiłam na pop-up store, gdzie poznałam ludzi, produkty i ideę zero waste, którą zaczęłam dzielić się na Instagramie. Okazało się, że czegoś takiego brakowało w Polsce i że dla ludzi jest to świeże, fajne i ciekawe. Zrozumiałam, że ekologia nie oznacza już tylko jutowych worków, są też dizajnerskie produkty, które zostaną z nami na długo. Tak to widzę z perspektywy czasu, wtedy po prostu robiłam to, co zawsze, czyli dzieliłam się fajnymi rzeczami, które widzę dookoła.

Przez parę lat byłaś bardzo aktywna, napisałaś książkę, nadal chcesz zmieniać nawyki Polaków. Jak ostatnie miesiące zmieniły twoje życie?

Jestem mega wdzięczna za ten stop, który wszyscy dostali, bo chociaż wydawało mi się, że wiem, co to jest slow life, to okazało się, że nie do końca i że w dbaniu o planetę zapomniałam dbać o siebie. Kiedy wszystko stanęło, wyszło na to, że świat się nie skończył. Jeśli nie poszłam na kolejne spotkanie, warsztaty, wykład, panel dyskusyjny, to nic się nie stało. Okazało się, że tyle rzeczy można robić przez Internet. Że możesz coś zrobić, ale przy mniejszych nakładach energii i czasu. To dużo we mnie przewartościowało. Te rzeczy, które wcześniej wydawały się niemożliwe do zrobienia (np. zamknięcie centrów handlowych), stały się osiągalne. Możemy nie kupować, nie latać, nie jeździć. Teraz pytam siebie: „Co dalej?”. Przestałam już być jak chomik w kółku, bo trochę tak się czułam, gadając cały czas o tym samym. Mam wrażenie, że potrzebujemy nowych narzędzi, już nawet nie po to, żeby walczyć (staram się już nie używać tego słowa, bo nie chcę walczyć, ale po prostu działać!), tylko budować nową rzeczywistość, która jest nam potrzebna na wielu poziomach: ekologicznym, etycznym, społecznym, gospodarczym. Jesteśmy w świetnym momencie, żeby to zrobić, bo możemy od nowa coś zbudować, zwłaszcza że wiele wcześniejszych rzeczy nie zdało egzaminu. Takie momenty szoku są często super dla transformacji. Wcześniej byłam tak zafiksowana na potrzebie sprawczości indywidualnej, że zapomniałam o większej skali. Obecnie staram się myśleć, co zrobić, żeby to nie stanęło w miejscu, ale poszło level wyżej. Teraz zawodowo jestem myślicielem. (śmiech)

Co z rzeczy, które zrobiłaś, jest dla ciebie najważniejsze?

Dla mnie książka jest czymś takim, bo jest najbardziej konkretna. Robię wiele małych projektów, które ciężko zmierzyć w jakiś sposób, a książka jest namacalną rzeczą, która żyje własnym życiem. Rzeczy dla nas oczywiste, dla reszty nie muszą takie być. Każdy z nas jest zakręcony na własnym punkcie i skupiony na swoim życiu, więc na co dzień niekoniecznie myśli o ekologicznych nowinkach, dlatego warto dzielić się nawet najbardziej oczywistymi rzeczami. Zawsze znajdą się ludzie, dla których to będzie coś nowego – być może zmieni to ich życie, ich nawyki, a oni sami będą chcieli podać to dalej.

Czy któreś z codziennych nawyków, które zdecydowałaś się wyrobić ze względu na środowisko, były dla ciebie uciążliwe?

Dużo jest takich rzeczy, nawet taka jazda autem. Jeżdżę, jeśli potrzebuję coś szybko załatwić lub przewieźć, ale wiem, że tak czy siak muszę wrócić do jazdy komunikacją miejską. To trwa dłużej, ale jest dużo lepsze dla środowiska. Chodzenie z własnymi woreczkami. Te wszystkie rzeczy są w jakimś stopniu niewygodne. Łatwiej i przyjemniej jest wziąć sobie kawę w jednorazowym kubku, a nie chodzić ciągle z własnymi rzeczami jak na biwak. Ale to wszystko kwestia odpowiedzialności, bo czy naprawdę jest to taki wielki problem dla mnie, czy może warto poświęcić tę wygodę dla dobra siebie i innych?

Przejdźmy do tematu mieszkania. Jak je znalazłaś i co sprawiło, że się na nie zdecydowałaś?

W ogóle nie planowałam kupić mieszkania, to nigdy nie było moim marzeniem. Ale w końcu stwierdziłam, że to dobra inwestycja. Wtedy zaczęłyśmy szukać i nie mogłyśmy znaleźć nic, co spełniałoby wszystkie wymagania w miarę przystępnej cenie. Znalazłyśmy ogłoszenie w Internecie, mieszkanie było w masakrycznym stanie, ale miało to „coś” i zakochałyśmy się od pierwszego wejścia. W przeciągu 24 godzin podjęłyśmy decyzję i kupiłyśmy je. Podeszłam do tego jak do projektu – to jest przygoda, robimy to. Po pierwszym miesiącu przestałam się spinać, że mieszkanie powinno wyglądać w określony sposób. Stwierdziłam, że przecież nigdy nie będzie idealne, nie będzie jak z Pinteresta, bo okazało się, że wszystko to, co chciałam, kosztuje 5 razy więcej, niż zakładałam, i jest nieosiągalne. Albo że trzeba czekać pół roku, a my musiałyśmy mieć drzwi za 2 tygodnie. To była cenna lekcja.

Co trzeba było tu zrobić? Jak trafiły tu poszczególne meble?

Mieszkanie było dość zaniedbane. Nie musiałyśmy jednak burzyć ścian, zostawiłyśmy taki sam układ pomieszczeń. Podłogę odświeżyłyśmy, wyrównałyśmy i odmalowałyśmy ściany. Przy pierwszym mieszkaniu budżet jest zazwyczaj mniejszy, niż potrzeba, więc niemal wszystkie meble są z Olxa i po znajomości. Przez to, że nigdy nie marzyłam o mieszkaniu, nigdy nie założyłam sobie na Pintereście zakładki „dom”, więc to była pierwsza rzecz, którą zrobiłam. Po prostu usiadłam i zaczęłam przeglądać obrazki, zapisywać, co mi się podoba, a potem sprawdzać, czy to w ogóle jest osiągalne. Musiałam te oczekiwania zderzyć z rzeczywistością, tutaj dużą pomocą była moja mama, która jest najbardziej praktyczną osobą, jaką znam. Mówiła: „Nie, taki zlew będzie zły, a na takiej podłodze to zaraz będzie wszystko widać!”. Minimalizm nie jest moją mocną stroną, kocham Disneya, kocham tęczę. Większość rzeczy przyniosłyśmy ze starego mieszkania. Nie musiałyśmy wiele kupować, to na pewno. Płytki kuchenne są ze „śmieciarki”, ktoś po prostu oddawał płytki, a my je zgarnęłyśmy. Same pewnie wybrałybyśmy jakiś bezpieczniejszy kolor, ale już miałyśmy te i nie było gdzie ich użyć, więc zdecydowałyśmy się położyć je w kuchni.

Są jakieś przedmioty, które mają dla ciebie znaczenie sentymentalne?

Podkładki z kuchennego stołu jeździły z nami całe życie w kamperze na wakacjach, obraz, który namalowała dla mnie siostra, obrazek z Disneya jeszcze z dzieciństwa.

Jest miejsce w domu, gdzie najlepiej odpoczywasz?

Kanapa. Ale moim nowym, ulubionym miejscem jest hamak.