Rodzinna historia: Węgiełek i S-ka

„Moja rodzina jest związana z Warszawą od paru pokoleń. Kocham to miasto nieujarzmione, waleczne, sercem jestem warszawianką. Od 10 lat dzielę życie między dwa miejsca, stolicę i Kazimierz nad Wisłą” – mówi Kasia Węgiełek, wnuczka Marka Władysława Węgiełka, który w 1912 roku założył firmę spedycyjno-przeprowadzkową Węgiełek i S-ka. Historię tej firmy i rodziny poznałam, gdy pisałam o kamienicy przy Ogrodowej przy okazji tworzenia książki Dizajn miejsc codziennych. Budynek został zaprojektowany dla Władysława Węgiełka przez Stanisława Józefa Barylskiego i postawiony w 1937 roku. W 2015 roku nowy inwestor rozpoczął rewitalizację kamienicy.

Kasiu, opowiedz, jak dziadek trafił do Warszawy.

Dziadek Władysław (bo to imię wolał) do lat młodzieńczych żył w Warce. Jednak było tam dla niego za ciasno, dusił się w małym miasteczku. Razem z babcią, z którą znali się od dzieciństwa, przenieśli się do Warszawy. Za sobą pociągnął też część rodziny, która chciała wyemigrować. Dziadek planował ich zatrudnić w swoim przedsiębiorstwie, uważał, że pracę powinien dać przede wszystkim rodzinie. Trzeba było być odważnym, by wyjechać do stolicy i mieć pewność, że się uda. No i udało się.

Dziadek był człowiekiem z wizją, myślał perspektywicznie. Postanowił służyć ludności Warszawy, robić przeprowadzki, ale nawiązywał też kontakty międzynarodowe. Firma rozwijała się prężnie. Odpowiadała m.in. za przeprowadzki Muzeum Narodowego czy Banku Gospodarstwa Krajowego. Tuż przed wojną kupił dwa domy w Gdańsku, gdzie miała powstać filia firmy. Wkrótce wszystko legło w gruzach, a domy zostały zburzone. Po czasie dostał rekompensatę, za którą mógł kupić zaledwie koce do owijania mebli w transporcie. 

Jaka jest historia kamienicy przy Ogrodowej?

Początkowo dziadek wynajmował z rodziną mieszkanie przy Nowogrodzkiej, później przenieśli się na Marszałkowską. Potem planował wybudować willę dla siebie, żony i synów przy najmodniejszej wówczas ul. Filtrowej, ale ostatecznie górę wzięła praktyczna strona życia i dbałość zarówno o wszystkich członków nawet najdalszej rodziny, jak i pracowników. Dziadek nie wyobrażał sobie, że musieliby codziennie dojeżdżać z daleka. Budowa kamienicy nieopodal magazynów i stajni spółki rozpoczęła się w 1937 roku. W 1939 roku rodzina wprowadziła się do trzech mieszkań na pierwszym piętrze, od frontu kamienicy.

Niestety nazwisko dziadka znalazło się na liście akcji pacyfikacyjnej (tzw. Akcji AB) obejmującej przedstawicieli polskich elit politycznych i intelektualnych Warszawy oraz okolic. W 1940 roku w jednym z mieszkań dziadek, jego żona oraz syn zostali aresztowani. Pozostawiono jedynie Tadzia, najmłodszego z braci, który miał wówczas ok.12 lat. Mój tata Władysław, Bogu dzięki, spóźnił się tego ranka na śniadanie. Jako najstarszy syn miał już swoje mieszkanie na tym samym piętrze, o czym gestapo nie wiedziało. To go właśnie uratowało. Dziadek zginął w obozie w Mauthausen, babcia Kazimiera została rozstrzelana w Palmirach, a Jerzy nie przeżył Dachau.

W czasie wojny magazyny i biura firmy zostały spalone, wybuchł też pożar w budynku przy Ogrodowej, jednak odpowiednie zabezpieczenia sprawiły, że mury przetrwały w nie najgorszym stanie. Po wojnie kamienica została przejęta dekretem Bieruta, więc moi rodzice mogli co najwyżej zamieszkać tam na zasadzie kwaterunku. Po wielu bojach odzyskaliśmy kamienicę w latach 90. – w opłakanym stanie na skutek wieloletnich zaniedbań.

Co stało się z firmą po wojnie?

Tata podjął się reaktywacji firmy, po której nie pozostało niemal nic. W 1949 roku został zmuszony do jej zamknięcia. Urząd skarbowy czasów PRL-u nałożył na niego potwornie wysoki domiar, czyli podatek uznaniowy, który był narzędziem władz pozwalającym na wymuszanie wysokich opłat od prywatnych przedsiębiorców. Tata musiał odpokutować za to, że jego ojciec miał firmę. Na trzy miesiące trafił też do więzienia. Przez kolejne osiem lat pracował w PKS-ie. Mimo że za życia dziadka zdobył doświadczenie w firmie, nie mógł wyjść z inicjatywą, wykazać się. Czekał na odwilż. Po raz kolejny reaktywował firmę, która mogła wtedy dysponować tylko jednym wozem.

W drugiej połowie lat 80. zaczęłam pomagać ojcu, by po jego śmierci w 1989 roku przejąć przedsiębiorstwo. Przez kolejne lata zajmowałam się najpierw tym, czym mój ojciec, czyli głównie przeprowadzkami dla mieszkańców Warszawy, a później tym, czym przed wojną mój dziadek, czyli transportem dzieł sztuki na terenie Europy.

Do dziś, kiedy wchodzę do jakiegoś pomieszczenia, doskonale wiem, ile trzeba przygotować materiałów opakunkowych, wszystko widzę jak ojciec, czyli w bryłach, wiem, do jakiego rodzaju ciężarówki wszystko się zmieści i ile zajmie przeprowadzka.

Od dłuższego czasu zajmujesz się jednak czymś innym.

Niestety na początku lat dwutysięcznych w dramatycznych dla mojej rodziny okolicznościach firma przeszła w obce ręce. Nie udało się jej odzyskać. Jednak Węgiełkowie znani są z tego, że nigdy się nie poddają (jak to nasze miasto!). Przyjmuję życie takie, jakie jest, widocznie ten zwrot musiał nastąpić. Firma nadal funkcjonuje pod tym samym nazwiskiem, jednak zajmuje się czymś zupełnie innym.

Od 2002 roku prowadzę w Kazimierzu Dolnym pensjonat Skrzydło Anioła w ponad 100-letnim domu otoczonym sadem jabłoniowym. Na tym samym terenie powstał projekt domków na drzewie Węgiełek Treehouse. Moje życie przeniosło się więc do Kazimierza, tam jest moja praca. Podobnie jak ojciec i dziadek uważam, że człowiek jest najszczęśliwszy, kiedy pracuje i może się rozwijać. W wolnych chwilach maluję, robię zdjęcia, piszę wiersze – jak ojciec, który, jak się okazało, przez wiele lat robił to do szuflady.

Dziś budynek przy Ogrodowej 62 jest odnowiony, wisi na nim tablica upamiętniająca rodzinę Węgiełków. Zaprojektowana i wykonana w najstarszej obecnie warszawskiej firmie Bracia Łopieńscy przez kuzynkę Kasi – Annę Łopieńską.