Rzeczy No. 02: Kasia i Zosia Pilitowskie

Wazon, lampa, patera, krzesło – rzeczy, które nam towarzyszą, służą na co dzień. Te zaprojektowane dobrze dostają drugie, a nawet trzecie życie. Trwają. Polskie wzornictwo użytkowe wpisane w krajobraz mieszkań w latach 50., 60. i 70. pojawia się w naszych domach i dziś.

Te ikoniczne projekty, formy i kolory skłoniły twórców marki Pan tu nie stał do współczesnej reinterpretacji, tak powstała kolekcja ubrań „Rzeczy”. Ubrania zostały zaprojektowane przez Paulinę Połoz i pokryte grafikami Oli Niepsuj. Wszystko jak zwykle szyte w Łodzi, w której tradycje włókiennicze sięgają lat 20. XIX w.

To drugi materiał, który przygotowaliśmy wspólnie z tej okazji – Pan tu nie stał & Hygge.

Tym razem jesteśmy w Krakowie, a dokładnie na Kazimierzu. Odwiedzamy Kasię i Zosię Pilitowskie, mamę i córkę, które od lat tworzą zgrany duet. Kasia od ponad dziewięciu lat razem z partnerem Bartem Suderem prowadzi miejsce Hummus Amamamusi, współtworzy też festiwale kulinarne. A w 2017 roku razem z Zosią stworzyły bar śniadaniowy Ranny Ptaszek. Wspólnie napisały też dwie książki kulinarne: Jajko oraz Ziemniak. 

Kasiu, jesteśmy w twoim mieszkaniu, ale jest tu także pokój Zosi. Zosiu, kiedy tu mieszkałaś?

Zosia: Ten dom nazywam swoim domem rodzinnym, choć mieszkałam w nim dopiero od 16 roku życia przez około pięć lat. Przenieśliśmy się tu z kamienicy przy ul. Pędzichów. Przez lata mój pokój nieco się zmienił, ale pierwotny klimat pozostał.

Ile lat temu była przeprowadzka, jak tu trafiliście?

Kasia: Minęło już 20 lat! Po 16 latach mieszkanie przy Starym Kleparzu zmieniliśmy na Kazimierz, gdzie zawsze chciałam mieszkać, bo przypomina mi francuskie dzielnice. Kamienica jest z 1918 roku. Mieszkanie jest duże i było zrujnowane. Głównie dlatego, iż była to kamienica z tzw. mienia pożydowskiego, z niemożności odszukania właścicieli została przejęta po wojnie przez państwo. Każde mieszkanie zajmowali lokatorzy z przydziału, nawet kilkanaście osób. Po kilkudziesięciu latach odnaleźli się potomkowie prawowitych właścicieli tej kamienicy, którzy zgodnie z prawem otrzymali budynek jako spadek i po prostu ją sprzedali. Byłam jedną z pierwszych osób, które kupiły tutaj mieszkanie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz tu weszłam, dosłownie nogi się pode mną ugięły i ogarnęło mnie ogromne wzruszenie. Pomyślałam sobie, że to jest mieszkanie moich marzeń. Wszystko było jak trzeba, idealny układ, przepiękne, ogromne skrzynkowe okna, secesyjna stolarka. Nie zachowały się jednak piece z epoki. Wiem, że były, bo moja sąsiadka jeszcze je miała – przepiękne, szkliwione, zielone z ornamentem, np. różanym czy tulipanowym. U nas natomiast zachowała się ta przepiękna stolarka drzwiowa i okienna. Postanowiłam ją odnowić i po prostu ściągnąć z niej wierzchnią warstwę, która była w różnych kolorach: od żółtego po brunatny. Udało się zachować dębowe parkiety. Na ściany nie kładliśmy gładzi. Lubię ich niedoskonałości.

Zamiłowanie do niedoskonałości i przedmiotów vintage macie we krwi. Ty, Kasiu, od małego chodziłaś na tagi staroci ze swoim tatą. Jakie przedmioty wybierasz?

K: Mój tata jest niepoprawnym zbieraczem i to on zaszczepił we mnie chęć przyglądania się przedmiotom, właśnie takim nie do końca pięknym, i dostrzegania w nich czegoś więcej. To po nim mam gen zbieracza. Bardzo przywiązuję się do przedmiotów. Te, które trafią do mojego domu, muszą mieć duszę, a niekoniecznie być w dobrym stanie, mogą być lekko obtłuczone, wadliwe, popękane. To trochę jak z ludźmi, nikt nie jest perfekcyjny, a ja nie wymagam, żeby przedmioty, które mają kilkadziesiąt lat, takie były. Jeżeli wybieram coś dla siebie, np. idę pod Halę Targową czy przeszukuję Internet, to najczęściej do zakupu skłaniają mnie przedmioty, które przypominają mi dzieciństwo i lata młodzieńcze. Bardzo lubię polskie wzornictwo lat 60., 70. Część mojej rodziny, która została wysiedlona ze Lwowa, musiała sobie poszukać nowego miejsca w życiu i przyjechali do środkowej Polski, na Mazowsze, gdzie osiedlili się w Kole. Większość kobiet znalazła pracę w kolskiej Fabryce Fajansu, która w 1974 roku została połączona z Włocławskimi Zakładami Ceramiki Stołowej. Stąd nazwa wyrobów „włocławki”, choć powinny nazywać się np. „kołoki”. Bardzo dużo mieliśmy tych pierwszych talerzy i misek, dosyć skromnie jeszcze malowanych: w kropki, paski, niewielkie kwiaty. Kiedy widzę takie naczynia, mocno się wzruszam. W mojej kuchni wisi wyjątkowy dla mnie, znaleziony go pod Halą Targową, talerz z napisem „600 lat Koła”, wyprodukowany w 1962 roku. Lubię sobie wyobrażać, że to któraś z moich cioci-babci go namalowała.

Jeśli w oko wpadnie mi coś nowego, nie zastanawiam się, gdzie to postawię. Raz coś chowam, raz coś wyciągam. Te zmiany dekoracji powodują, że nigdy się w moich wnętrzach nie nudzę. Bardzo lubię np. ceramikę z Mirostowic i z nieistniejącej już fabryki Emalia w Olkuszu. Mam miski, ale kiedy fabryka jeszcze istniała, zamówiłam od nich emaliowaną obustronnie wannę. Zwykłą, taką do zabudowy, z pięknym logo na froncie. Nie chciałam jej przykrywać kafelkami, jak to jest w zwyczaju, ale pokazać piękno tej surowej formy przewrotnie oblanej z zewnątrz białą emalią.

 

 

Czy jest tu coś, co było już w mieszkaniu, gdy tu trafiliście?

K: Nie, mieszkanie było całkowicie puste. Meble, które tutaj są – kredens, stół czy łóżko – to stare meble przedwojenne. Zostawili je pod opiekę rodziny na Pędzichowie uciekający z Krakowa Żydzi. Nie wrócili po nie. Krzesła kuchenne, na których siedzimy, to stare meble z Fabryki Mebli Giętych w Radomsku, mają jeszcze z tyłu zachowane napisy. Zostały wyrzucone na śmietnik przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Zabrałam, bo dla mnie są piękne w tym swoim zużyciu. Biblioteczka w gabinecie, choć z lat 60., jest całkiem nowym nabytkiem. Dwa lata temu jakaś pani napisała na Facebooku, że musi się wyprowadzić ze swojego mieszkania, a mieszka na czwartym piętrze i odda tę biblioteczkę tylko za to, że ktoś ją wyniesie.

Moje mieszkanie przechodziło swoje różne metamorfozy, chociażby ze względu na to, że kiedyś Zosia ze mną mieszkała. Ale niebieska ściana w kuchni malowana z wałka jest z nami od początku.

Jak wyglądał ten pokój wtedy, Zosiu?

Z: To było moje gniazdko. Cukierkowe i dziewczyńskie wnętrze. Przy wejściu stała pluszowa, biała kanapa, było też biurko. Stare łóżko, które mama przytaszczyła spod Hali Targowej i własnoręcznie odnowiła, stoi do dziś w tym samym miejscu. Okna zasłaniały różowe, ażurowe kotary, część rzeczy trzymałam w starych przedwojennych walizkach, a lampy z lat 60. były moją dumą, szczególnie metalowe Ufo. Sporo elementów było w różowym kolorze, który uwielbiałam i uwielbiam do dziś. Mama od zawsze kupowała mi dodatki vintage. Wszystkie ulubione bibeloty eksponowałam, robiąc tzw. wystawkę. Wyjątkowo lubiłam drewnianą figurkę konika bez ogona, którego mam do dziś. Koleżanki, które mnie odwiedzały lub przychodziły „na spanie”, zawsze podziwiały nasz dom pełen ciekawych przedmiotów. Mój pokój zdecydowanie różnił się od ich własnych.

Opowiedzcie o paru bliskich wam przedmiotach.

Z: Jest ich sporo. Dla mnie to np. ręcznie robione kapcie babouche, które wiele lat temu przywiozła mi z podróży do Maroka mama. Postanowiłam jednak, że nie będę ich nosić, bo są tak śliczne, że nie chciałabym, by się zniszczyły. Zazwyczaj wiszą na ścianie i cieszą oko. 

Ważny jest dla mnie plastikowy zegarek. Mój dziadek Edek jeździł niegdyś do pracy do Iraku. Z tych wypraw przywoził wszystkim nietuzinkowe prezenty, przedmioty niedostępne wtedy w Polsce. Jednego dnia dostałam od niego ten kolorowy zegarek z azjatyckim chłopcem jedzącym lody. Stał na nakastliku przy moim łóżku, gdy byłam mała. Potem stał w łazience, żebym nie spóźniała się do szkoły, w końcu trafił do mojego mieszkania. Uwielbiam też kulę z padającym brokatem, którą kupiłam podczas wakacji u babci w Toronto, u pana, który sprzedawał kule z całego świata. Wybrałam tę, bo jest różowa. Przypomina mi beztroski, letni czas u babci Maryni. Kiedy wyjeżdżała na stałe do Kanady, swoje meble rozdała rodzinie. Do mnie trafiły dwie stare komódki, które uwielbiałam od dziecka. Fascynowało mnie to, że miały mnóstwo szufladek.

Lubię biżuterię. Jako jedyna w rodzinie noszę złote rzeczy. Na 30. urodziny dostałam od mamy przedwojenny pierścionek z trzema koralowymi oczkami, prezent od ukochanej teściowej na ślub. Wyjątkowy jest też ten, który dostałam od babci, nosiła go całe życie, a pewnego dnia podarowała go mnie. Zakładam go na specjalne okazje.

Mam już bardzo dużo ceramiki, naczyń, przedmiotów użytkowych, staram się, by ich liczba się nie zwiększała, więc robię sporą selekcję tego, co ma do mnie trafić. To, na co pozwalam sobie od czasu do czasu, to np. figurki. Ostatni zakup to szklany pingwin kupiony pod Halą Targową. Starymi przedmiotami obdarowujemy się też z mamą. Wiemy, co lubimy i co sprawi nam przyjemność. Ostatnio wyłowiłam dla niej talerzyk ze starym logo Orbisu, które uwielbia. Od jakiegoś czasu chodzę do pracowni ceramicznej i to, co wytwarzam, rozdaję znajomym. Do mamy trafiła niedawno mała paterka. Sporo przedmiotów z naszych domów, w tym tkaniny, koce, pledy, które też wyjątkowo lubimy i zbieramy, pojawiło się w stylizacjach potraw w naszej nowej książce Ziemniak.

Czy jest tu coś, co było już w mieszkaniu, gdy tu trafiliście?

K: Nie, mieszkanie było całkowicie puste. Meble, które tutaj są – kredens, stół czy łóżko – to stare meble przedwojenne. Zostawili je pod opiekę rodziny na Pędzichowie uciekający z Krakowa Żydzi. Nie wrócili po nie. Krzesła kuchenne, na których siedzimy, to stare meble z Fabryki Mebli Giętych w Radomsku, mają jeszcze z tyłu zachowane napisy. Zostały wyrzucone na śmietnik przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Zabrałam, bo dla mnie są piękne w tym swoim zużyciu. Biblioteczka w gabinecie, choć z lat 60., jest całkiem nowym nabytkiem. Dwa lata temu jakaś pani napisała na Facebooku, że musi się wyprowadzić ze swojego mieszkania, a mieszka na czwartym piętrze i odda tę biblioteczkę tylko za to, że ktoś ją wyniesie.

Moje mieszkanie przechodziło swoje różne metamorfozy, chociażby ze względu na to, że kiedyś Zosia ze mną mieszkała. Ale niebieska ściana w kuchni malowana z wałka jest z nami od początku.

Jak wyglądał ten pokój wtedy, Zosiu?

Z: To było moje gniazdko. Cukierkowe i dziewczyńskie wnętrze. Przy wejściu stała pluszowa, biała kanapa, było też biurko. Stare łóżko, które mama przytaszczyła spod Hali Targowej i własnoręcznie odnowiła, stoi do dziś w tym samym miejscu. Okna zasłaniały różowe, ażurowe kotary, część rzeczy trzymałam w starych przedwojennych walizkach, a lampy z lat 60. były moją dumą, szczególnie metalowe Ufo. Sporo elementów było w różowym kolorze, który uwielbiałam i uwielbiam do dziś. Mama od zawsze kupowała mi dodatki vintage. Wszystkie ulubione bibeloty eksponowałam, robiąc tzw. wystawkę. Wyjątkowo lubiłam drewnianą figurkę konika bez ogona, którego mam do dziś. Koleżanki, które mnie odwiedzały lub przychodziły „na spanie”, zawsze podziwiały nasz dom pełen ciekawych przedmiotów. Mój pokój zdecydowanie różnił się od ich własnych.

Opowiedzcie o paru bliskich wam przedmiotach.

Z: Jest ich sporo. Dla mnie to np. ręcznie robione kapcie babouche, które wiele lat temu przywiozła mi z podróży do Maroka mama. Postanowiłam jednak, że nie będę ich nosić, bo są tak śliczne, że nie chciałabym, by się zniszczyły. Zazwyczaj wiszą na ścianie i cieszą oko. 

Ważny jest dla mnie plastikowy zegarek. Mój dziadek Edek jeździł niegdyś do pracy do Iraku. Z tych wypraw przywoził wszystkim nietuzinkowe prezenty, przedmioty niedostępne wtedy w Polsce. Jednego dnia dostałam od niego ten kolorowy zegarek z azjatyckim chłopcem jedzącym lody. Stał na nakastliku przy moim łóżku, gdy byłam mała. Potem stał w łazience, żebym nie spóźniała się do szkoły, w końcu trafił do mojego mieszkania. Uwielbiam też kulę z padającym brokatem, którą kupiłam podczas wakacji u babci w Toronto, u pana, który sprzedawał kule z całego świata. Wybrałam tę, bo jest różowa. Przypomina mi beztroski, letni czas u babci Maryni. Kiedy wyjeżdżała na stałe do Kanady, swoje meble rozdała rodzinie. Do mnie trafiły dwie stare komódki, które uwielbiałam od dziecka. Fascynowało mnie to, że miały mnóstwo szufladek.

Lubię biżuterię. Jako jedyna w rodzinie noszę złote rzeczy. Na 30. urodziny dostałam od mamy przedwojenny pierścionek z trzema koralowymi oczkami, prezent od ukochanej teściowej na ślub. Wyjątkowy jest też ten, który dostałam od babci, nosiła go całe życie, a pewnego dnia podarowała go mnie. Zakładam go na specjalne okazje.

Mam już bardzo dużo ceramiki, naczyń, przedmiotów użytkowych, staram się, by ich liczba się nie zwiększała, więc robię sporą selekcję tego, co ma do mnie trafić. To, na co pozwalam sobie od czasu do czasu, to np. figurki. Ostatni zakup to szklany pingwin kupiony pod Halą Targową. Starymi przedmiotami obdarowujemy się też z mamą. Wiemy, co lubimy i co sprawi nam przyjemność. Ostatnio wyłowiłam dla niej talerzyk ze starym logo Orbisu, które uwielbia. Od jakiegoś czasu chodzę do pracowni ceramicznej i to, co wytwarzam, rozdaję znajomym. Do mamy trafiła niedawno mała paterka. Sporo przedmiotów z naszych domów, w tym tkaniny, koce, pledy, które też wyjątkowo lubimy i zbieramy, pojawiło się w stylizacjach potraw w naszej nowej książce Ziemniak.

K: Łapię się na tym, że lubię wszystkie przedmioty, bo każdy ma jakąś historię. Bardzo lubię wiszący na kuchennej ścianie malunek na szkle. To reklama z barku kina Sokół w Zakopanem. Udało mi się go kupić za jakąś symboliczną kwotę, ale też uratować od zniszczenia, ponieważ były to lata 90., kiedy wszystko było wymieniane na nowe. W przedpokoju wisi metalowy znak przedstawiający telefon, który niegdyś mocowano w przy budkach telefonicznych. Ostatni taki symbol jest jeszcze w Sukiennicach, w wejściu od strony ul. Sławkowskiej. Kiedy w latach 90. pracowałam w „Gazecie Wyborczej”, codziennie przechodziłam koło takiego znaku wiszącego na kamienicy Hawełki. Pewnego dnia zobaczyłam, że kamienica jest remontowana. Znak został już ściągnięty, ale nie wyrzucono go i tak trafił do mnie. Na kuchennym stole stoi nocna lampka z czasów PRL-u – Pingwin wyprodukowany w Zakładach Sprzętu Oświetleniowego ZAOS. Obecnie większość dostępnych egzemplarzy ma stłuczone klosze. Mnie udało się kupić kompletny, takie łowy bardzo mnie cieszą. 

Miałam okres, kiedy bardzo interesowałam się kilimami. Skąd pochodzą, jakie są charakterystyczne wzory, z czego były robione, w jaki sposób były barwione i jak je rozpoznawać. Mam parę kilimów przedwojennych, takie wisiały u mojej babci Felicji w mieszkaniu przy placu Kossaka, ale jest też parę z lat 60. W tym jeden z mojego dzieciństwa. Lubię je wieszać, kłaść na podłodze, oprócz tego, że ocieplają, przenoszą mnie do moich rodzinnych domów. Kiedyś bardzo często ludzie kupowali rzeczy w Cepelii, na prezenty, ale też rzeczy codziennego użytku. Tam właśnie moje mama kupowała kilimy i słomianki, które wieszała na ścianach. Koło kilimu, który leży w sypialni, powiesiłam fotografię z pierwszej komunii, na której jestem z moimi siostrami. Na niej jest dokładnie ten kilim, który jest teraz pod moim łóżkiem. Kiedy wypatrzyłam tę fotografię wśród sterty zdjęć u mojej mamy, to nie wierzyłam własnym oczom. Co za przypadek!

Czy twoja kolekcja się rozrasta?

K: Oj tak! Muszę powiedzieć, że nie potrafię się oprzeć. I kupuję, i szperam, ale też ludzie mnie obdarowują. Nie wiedzą, co zrobić ze starymi, odziedziczonymi przedmiotami, dają mi je, bo wiedzą, że będzie im u mnie dobrze. Często robię tak, że niektóre kupuję, bo bardzo mi się podobają, ale od razu zakładam, że je komuś dam. Sprawia mi ogromną przyjemność, kiedy osoby obdarowane mówią: „O, tak! Pamiętam, moja babcia/moja mama miała coś takiego!”. Zazwyczaj robię tak z prezentami bożonarodzeniowymi, które kupuję przez cały rok, a w grudniu po prostu wyciągam z kredensu.

Jaki jest twój ostatni zakup? 

K: Jeden z ostatnich to dziwaczny, szklany przedmiot. Przypomina kulę, jest nieco stożkowaty i wypełniony wodą z falującą w niej różą. Bardzo dekoracyjny i intrygujący.

Opowiedzcie jeszcze o przedmiotach w Rannym Ptaszku. 

K: Bardzo się ucieszyłam, że będę mieć kolejny bar, bo to znaczy, że będzie miejsce, do którego mogę oddać część moich zbiorów. Kiedy pojawia się nowa przestrzeń, to każdy nieposkromiony, niepohamowany zbieracz myśli sobie, że znów zrobi się miejsce na następne przedmioty! Projektując wnętrze, chciałam podkreślić śniadaniowy charakter baru, więc na miedzianym relingu wylądowała cała kolekcja filiżanek z różnych epok, uzupełniana od czasu do czasu nowymi nabytkami. Są też takie klasyki jak np. szklana kura czy kaczka z Ząbkowic. Właściwie oprócz talerzy, z których jedzą goście, nie ma tam przedmiotów nowych. Wszystkie są pojedyncze, unikatowe, wygrzebane gdzieś na aukcjach. Niestety niektóre z tych przedmiotów zostały rozbite lub ukradzione. Więc czasami buntuję się wewnętrznie i zarzekam się, że już nigdy więcej nie wstawię do Ptaszka nic swojego, ale kiedy widzę, że ludzie namiętnie robią im zdjęcia i że te przedmioty sprawiają im przyjemność, to stwierdzam, że warto.

Z: Z sufitu zwisa przepiękny żyrandol z lat 70. Mama przekonała pana z Bydgoszczy, żeby go przysłał. To musiało być absolutnie karkołomne zadanie. Ale dotarł w całości. I stanowi niezwykłą ozdobę tego miejsca. Właściwie wszystkie lampy, które są w Ptaszku, to modele z lat 60. czy 70. Jesteśmy dumne z naszego miedzianego baru wykonanego przez rzemieślnika, pana Jacka Nawrota, w zakładzie na Zabłociu.

K: Zarówno w Rannym Ptaszku, jak i w lokalu Hummus Amamamusi postanowiłyśmy mieć stare umywalki, ale nie takie, które będą tylko artefaktem czy ozdobą, ale będą spełniały funkcję użytkową. W Ptaszku obok umywalki zamontowałyśmy przedwojenną, ceramiczną mydelniczkę, mało kto zwraca na nią uwagę, a ja bardzo lubię jej kształt. Pan, który ją sprzedawał, w ogłoszeniu napisał, że pochodzi ona z kamienicy, w której mieszkali jego dziadkowie. Tym mnie podwójnie ujął.

Opowiedz jeszcze o książce, która zainspirowała cię do zdjęć do waszych książek. 

K: Mam, jak już powiedziałam, sentyment do dawnych lat i fascynowała mnie zawsze fotografia kulinarna z końca lat 60., początku 70. Była taka bardzo, powiedziałabym, teatralna, na pokaz. Kiedy patrzę na takie zdjęcia, przypominają mi się imprezy, które robili moi rodzice, albo na które chodziliśmy do naszych cioć czy wujków. To, co było na stole, wyglądało dokładnie tak jak na zdjęciach w starych książkach z przepisami. Pucharki z kolorową galaretką w formie sześcianów, obsypane rodzynkami i polane bitą śmietaną albo idealnie pokrojone plasterki sera żółtego kładzione w wachlarz czy słynne koreczki. Wszystko ułożone z takim pietyzmem, równiutko, zadawano sobie trud, żeby to wszystko wyglądało ładnie. Kiedy w ręce wpadła mi książka Kuchnia warszawska z 1963 roku, to mnie olśniło! I kiedy z Zosią siadałyśmy do pisania naszej pierwszej książki kulinarnej Jajko, to już wiedziałam, jakie zdjęcia do naszych przepisów zrobimy. Nudziły mnie książki kulinarne, gdzie na zdjęciach leżały pomięta, lniana szmatka, drewniana łyżka i perfekcyjnie wystylizowane jedzenie. Wszystko wydawało się takie samo. Kompozycje, które chciałam stworzyć, miały opowiedzieć jakąś historię. Już wcześniej zaczęłyśmy współpracę z Mateuszem Torbusem, który robił zdjęcia do Rannego Ptaszka i Humusiji. Mówiłam mu: „Widzisz, a teraz tak, tu przyjeżdżają jakieś panie i one siadają, piją z filiżanek, dzwoni telefon jednej z nich, i ona odpowiada: «Cześć! Słuchaj, możesz przyjść do mnie na obiad»”. Jeżeli na danym zdjęciu jest telefon czy cokolwiek innego, to wynikało to z jakiejś inscenizacji w mojej głowie. I okazało się, że ludzie mogą patrzeć na te zdjęcia i sobie coś tam wyobrażać, niekoniecznie to, co ja. Zdjęcia jedzenia w naszych książkach są po prostu zwyczajne, i to mimo niezwykłości przedmiotów, które zostały użyte. I kiedy ktoś pyta: „Ale dlaczego wokół patelni jest 20 korków do karafki?”, to nie potrafię odpowiedzieć!

Widzisz, my sobie pijemy teraz herbatkę, a każda filiżanka jest z innej parafii. Wcześniej w domu byliśmy uczeni, że ma się serwisy. Serwis do kawy, serwis obiadowy. A dobrze dostrzec piękno ukryte w takich przedmiotach, z których została już tylko jedna sztuka, i połączyć je z innymi. Lubimy mieć zdekompletowane przedmioty codziennego użytku. Bo w tej całej różnorodności tkwi właśnie piękno. Np. jak widzisz, wszystkie dzbanki na stole mają pokrywki, ale jeden nie ma. Trudno. Dla mnie jest piękny. Wszystkie dzbanki na tym stole są z Koła. Kiedy zobaczyłam je pod Halą Targową, to oczyma wyobraźni przeniosłam się na wczasy z moimi rodzicami, gdzie w fajansowych wazach podawano zupy mleczne, a w takich właśnie dzbankach – kawę Inkę.