Sonia Dubois: Przyroda mnie uspokaja

W poznańskiej pracowni odwiedzamy Sonię Dubois, która jak sama o sobie mówi, jest ilustratorką i graficzką z architektonicznym zapleczem. Studiowała architekturę na ASP w Poznaniu, a po ukończeniu studiów w naturalny sposób poświęciła się rysowaniu. W swoich pracach łączy techniki analogowe i digitalowe. Ilustruje i tworzy linoryty w towarzystwie dwóch adoptowanych psów – Benia i Ivera.

Od kiedy mieszkasz w Poznaniu?

Do Poznania trafiłam na studia. Dlatego że była tu jedyna uczelnia artystyczna, na której można było studiować architekturę. Wcześniej mieszkałam w Szczecinie. Jestem mocno związana z rodziną, mamą i trzema siostrami. Urodziłam się pod Paryżem, potem mój tata mieszkał też w Marsylii, a kolejno w Szwecji, więc jeździłam tam wielokrotnie. Najbardziej przywiązana jestem chyba jednak do poznańskiego Łazarza. Tu mam pracownię, mieszkam niedaleko. Przez ostatnie lata stworzyła się tu ciekawa i różnorodna społeczność. A z czasem ściągnęłam tu siostry. Jedna jest bardzo dobrą tatuażystą, druga wyjechała niedawno do Kanady, ale przez chwilę wszystkie łącznie z mamą znów mieszkałyśmy w jednym mieście. 

Od kiedy pracujesz w tym miejscu?

Od roku. Wcześniej był tu fryzjer, co jakiś czas ktoś wchodzi do studia z zamiarem umówienia się na strzyżenie. Zanim tu trafiłam, pracowałam z domu. Pracownię z małą prasą studencką i trzema dłutami miałam w jednym z pokoi. Od roku działam na zrobionej na zamówienie, dużej prasie drukarskiej. To jest mój nowy nabytek. Wcześniej, kiedy potrzebowałam zrobić coś w większym formacie, musiałam korzystać z prasy znajomego w Zamku w Poznaniu. Człowiek, który mi tę prasę skonstruował, opowiadał, że woził do Paryża taką, która miała osiem metrów długości, więc wszystko jest możliwe. Moja wydrukuje matrycę o wymiarach 100×70 cm.

 

Jak pojawił się w twoim życiu linoryt?

Wszystko przyszło bardzo spontanicznie. Nad wieloma rzeczami się po prostu nie zastanawiam, one się dzieją. Po studiach pracowałam przez chwilę w zawodzie, ale jeszcze w trakcie studiów jako dodatkową pracownię wybrałam pracownię druku. Bo już wcześniej robiłam linoryty. Ale przede wszystkim dla siebie. W liceum plastycznym uczęszczałam do klasy o profilu snycerskim i dyplom pod koniec szkoły był wykonany w drewnie, więc wiedziałam, jak się trzyma dłuto. Wszystko się ładnie zazębiło. Na architekturze bardzo dużą wagę od początku przywiązywałam do jasnej, czytelnej idei i do tego, jak wizualnie przedstawić projekt. Bardzo się na tym się skupiałam. Lubiłam robić wizualizacje i ilustracje. Zaczęłam dostawać zlecenia na ilustrowane wizualizacje od zagranicznych biur architektonicznych. Tak rozwinęła się moja praca z komercyjną, cyfrową ilustracją, a równocześnie tworzyłam linoryty.

Technika druku wypukłego jest dla mnie pretekstem do robienia między innymi reliefów w papierze. Nie trzymam się mocno efektu, który daje sam linoryt. Wykorzystuję narzędzia do tworzenia linorytów na swój własny sposób. Lubię przypadkowość analogowego druku, tłok w papierze, łączenie warstw papieru. Ta technika daje wiele możliwości. Mogę używać farby albo mogę zrobić suchy tłok i osiągnąć efekt reliefu w papierze. Praca wygląda wtedy trochę jak opłatek.

 

Wykonujesz swoje projekty, ale czasem tworzysz też na zamówienie. Jaki projekt dobrze wspominasz?

Tak, tworzę też komercyjne projekty. Ale dalej w duchu linorytowych ilustracji, ta technika narzuciła mi ograniczenia, które stworzyły styl, w którym tworzę. To, co przychodzi mi na myśl jako pierwsze, to etykieta na wino producenta spod Lyonu (Oé vins), który produkuje wino z upraw bioróżnorodnych. Moi klienci często podkreślają, że do współpracy ze mną nakłonił ich nie tylko styl, w jakim tworzę, ale też moje idee, którymi dzielę się na Instagramie. Zależy mi na tym, aby współpracować z klientami, którym zależy na dobrostanie wszystkich stworzeń, nie tylko ludzkich.



Jak pracujesz? Jak powstaje projekt? 

Jeśli nie jest to komercyjny projekt, wszystko robię zazwyczaj bez wstępnego projektowania. Proces powstawania moich prac zahacza o kolaż, wycinanki, druk. Kształty matryc wycinam w linoleum nożyczkami i później rysuję na nim bezpośrednio wzór. Czasem od razu używam dłuta i spontanicznie rzeźbię linie w matrycy. W ramach prywatnych zamówień pracę zaczynam od szkicu, który po zaakceptowaniu przez klienta, zostaje przeze mnie dokładnie odwzorowany i wydrukowany.

 

W jakich ilościach powstają twoje prace?

Jeśli jest to prywatne zamówienie, to zawsze robię tylko jeden egzemplarz. Choć jest to technika, w której wzór można powtarzać w nieskończoność. Czasem są krótkie serie, na przykład dziesięć wydruków. Po drodze jest też sporo prób, mieszania farb, eksperymentowania z nakładaniem koloru na matrycę różnymi narzędziami.

 

W pracach używasz przede wszystkim odcieni niebieskiego.

Ultramaryny. Niebieski to mój ulubiony kolor. Dla mnie ten kolor to kwintesencja głębi

 

Kiedy najlepiej ci się pracuje?

Zawsze jest inaczej. Rutyna to dla mnie morderca kreatywności. Nie jestem też perfekcjonistką. W pracowni nie musi być super czysto. Czasem wstanę rano i stwierdzę, że chcę iść najpierw na dwugodzinny spacer z psami. A są takie dni, że wstaję rano i mówię „Dobra, muszę natychmiast pójść do pracowni” i spędzam tam cały dzień. Jedyny szablon, jaki mogę wyodrębnić, to potrzeby psów. Najczęściej jestem tu z nimi i jest wesoło. Iver pilnuje wejścia, Benek rozczula klientów. Pieski to jest ważny element mojego życia, koją duszę i nerwy. 

 

Cały czas nadal robisz wszystko własnoręcznie. 

Mam poczucie, że kiedy ktoś zacznie mi pomagać, straci to ducha autentyczności. Zawsze chciałam być na granicy dizajnu i rzemiosła. Warsztat mnie interesuje. Lubię też oglądać pracownie innych ludzi, którzy mają już duże doświadczenie i dużo przepracowali w życiu. Zawsze mówię, że jestem ilustratorką, bo ilustrator dla mnie to nie tylko artysta, ale i rzemieślnik. Lubię tak o tym myśleć.

 

W swoich pracach często wykorzystujesz motywy przyrodnicze.

Te motywy przeplatają się w dużej mierze z kobiecością. Czuję się mocno związana z przyrodą, bardzo mnie inspiruje. Chodzę do lasu, na spacery z psami do parków. Czasem, gdy widzę na przykład słońce wpadające między liście, to mam niemal euforyczne stany. Wiem, to brzmi bardzo oklepanie, ale taka jest prawda. Przyroda mnie uspokaja. Uważam, że dbanie o nią jest najważniejszą rzeczą na świecie. W tym całym chaosie to jest jedyny ratunek. Często, gdy ktoś mnie pytał, jaki jest przekaz moich prac, bo sztuka często jakiś ma, to zastanawiałam się, jak jest w moim przypadku. Ja nie lubię rozmawiać o mojej sztuce. Moje prace to hołd w stronę polskiego lasu i łąki, do drzewa i jego mieszkańców, do wszystkich form i istot żywych. Forma, kolor, przyroda i praca ręczna, praca zrobiona zmęczonymi dłońmi.

Dostałam kiedyś piękną i długą wiadomość od klientki z Francji, która kupiła pracę przedstawiającą białe drzewo. Relief i rysunek były widoczny tylko przy odpowiednim świetle, kiedy zaświeciło słońce albo zapaliło się lampkę. Napisała, że w zależności od pory dnia odbiór tej ilustracji się zmienia. I ona znajdowała w tym spokój i wzruszenie. Ja sama lubię efekt niespodzianki w tych reliefach, to, że światło odgrywa rolę, jest potrzebne, by coś zobaczyć. Dzięki tej wiadomości wiem, że udało mi się wywołać u kogoś to, co czuję, gdy widzę, jak światło wpada między liście drzew.