Susie Hammer: Musiałam zbudować relację z Warszawą od nowa

W samym centrum Warszawy odwiedzamy Susie Hammer, a w zasadzie Zuzannę Młotek, i jej psa Rysia. Zuzia jest ilustratorką, tworzy też książki dla dzieci, jak np. Chodź na słówko (autorka) i serii o Misiu Tamisiu (ilustratorka).

Mieszkanie Zuzi, kolorowe jak jej ilustracje, znajduje się w jednym z budynków Ściany Wschodniej, czyli zespołu architektoniczno-urbanistycznego wzniesionego w latach 1962-1969. Całość obejmuje 23 budynki mieszkalne i handlowo-usługowe, w tym domy towarowe: Wars, Sawa, Junior i Sezam.

Przez 10 lat żyłaś w Hiszpanii. Do Polski wróciłaś niedawno.

Półtora roku temu, kiedy trwała już pandemia. Kiedy myślałam o naszym spotkaniu, zdałam sobie sprawę, że dokładnie co 10 lat następowała w moim życiu znaczna zmiana krajobrazu. Do 10 roku życia, czyli do czasu, kiedy to przyszła na świat moja siostra, mieszkaliśmy z rodzicami tutaj, przy Złotej. W samym sercu Śródmieścia. Później wyprowadziliśmy się na obrzeża Warszawy, jak to mawiała moja mama – do lasu. W tamtych czasach było tam jeszcze dziko, za płotem przechadzały się dziki, sarny, raz nawet przywędrował do nas łoś. W wieku 20 lat wyjechałam do Hiszpanii, gdzie spędziłam 10 lat, przez większość czasu mieszkałam w Madrycie, ostatnie dwa lata w Barcelonie. Do Warszawy wróciłam w wieku 30 lat, choć zupełnie tego nie planowałam. Gdyby ktoś mnie zapytał o powrót dwa-trzy lata temu, stanowczo bym zaprzeczyła.

Przyjechałam w odwiedziny i utknęłam. Pandemia zatrzymała mnie tutaj na kilka długich miesięcy. Zbieg okoliczności, po którym stwierdziłam, że może to ten moment, żeby wrócić. Poczułam, że bardzo tego potrzebuję i dość szybko podjęłam decyzję. Nie wiedziałam, na jak długo zostanę, nadal nie wiem. Mam 10 lat, żeby zastanowić się nad kolejnym przystankiem, jeżeli tak to u mnie działa! (śmiech) Może jakiś egzotyczny zakątek świata…

Moja przeprowadzka bardzo się przeciągła, odbywała się trochę przy okazji i z doskoku. Ktoś coś wysłał, przywiózł. Moje rzeczy jeszcze długo leżały w kartonach u znajomych w Barcelonie, właściwie parę dni temu przyjechały do mnie ostatnie, najcięższe paczki z książkami (to te najbardziej wyczekane!). Chociaż zdecydowałam się tutaj zostać, to jedną nogą cały czas byłam tam.

Kiedy ostatnia przesyłka wylądowała w przedpokoju, poczułam, że skończył się pewien etap. Zaczął się też nowy, bo z niecierpliwością czekam na klucze do pracowni, która mieści się w kamienicy przy rynku Nowego Miasta.

Wyjechałaś jeszcze przed studiami, a wróciłaś już jako dojrzała artystka. Jak to przeszłaś?

 Na pewno byłam inna, kiedy wyjeżdżałam, inne jest miasto po moim powrocie. Musiałam (i dalej to robię) zbudować relację z Warszawą od nowa, poznać to miasto i zamieszkać w nim jako dorosła osoba. Zmienił się nie tylko krajobraz, ale i ludzie nie są w tym samym miejscu. Wszystko poszło naprzód, a ja po powrocie czułam się, jak gdybym znowu miała 20 lat. Musiałam znaleźć swoje miejsce nie tylko prywatnie, ale i zawodowo, nawiązać nowe współprace. Zrobić swój nowy ogródek.

To był przedziwny czas również dlatego, że rodzinę od wielu lat miałam fizycznie bardzo daleko, nie widywaliśmy się zbyt często. Trochę zapomniałam, jak wyglądają codzienne relacje z rodzicami i siostrą. Musieliśmy to sobie przypomnieć, na nowo się dotrzeć. Dowiedziałam się, jak to miło dostać od mamy zupę w słoiku na wynos, wpaść na obiad w niedzielę. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi tego brakowało.

Nowością było też zamieszkanie w pojedynkę. Tak naprawdę nigdy wcześniej nie mieszkałam sama. Dość często się przeprowadzałam, ale zawsze miałam współlokatorów lub dzieliłam mieszkanie z chłopakiem. Dom kojarzył mi się z miejscem spotkań, był otwarty. Przyjaciele przyjeżdżali z wizytą, ktoś wpadał, zawsze coś się działo, był gwar i wspólne posiłki. Teraz mieszka ze mną Ryszard, który wypełnia przestrzeń pomimo małych rozmiarów.

Był więc powrót, nowe mieszkanie, do tego lockdown, mniej ludzi dookoła… no i okazało się, że kiedy kupuję bułki, potrafię 15 minut rozmawiać z panią w sklepie! Chyba nie jestem typem samotniczki.

Studiowałaś w Hiszpanii. Co dokładnie?

Tak! Studiowałam ilustrację i projektowanie graficzne. Początkowo mój wyjazd miał być okazją na poznanie świata, nie byłam zdecydowana, co chcę robić, studiować i na jak długo zostanę. Miałam sporo pomysłów. Zaczęłam od iberystyki, potem przeniosłam się na historię sztuki. Po paru latach poszukiwań stwierdziłam, że muszę przestać się oszukiwać, że najbardziej lubię rysować – to coś, co sprawia mi radość. Wtedy odważyłam się pójść na studia artystyczne.

Kiedy udało ci się stanąć na nogi? To znaczy – od kiedy byłaś w stanie utrzymać się z ilustracji?

W tej kwestii miałam bardzo dużo szczęścia. Mniej więcej rok po studiach zaczęłam żyć praktycznie z samej ilustracji i innych działań okołoplastycznych. Mogłam odstawić inne prace, przede wszystkim tę w gastronomii, którą wykonywałam przez całe studia. Przez moment pracowałam też w szkole jako pani od plastyki. Później (z polecenia pani profesor, z którą robiłam pracę dyplomową) trafiłam do dużego wydawnictwa edukacyjnego Santillana i zaczęłam ilustrować podręczniki. To była moja pierwsza „poważna” rysownicza praca. Tam nauczyłam się fachu. Tego, jak działa wydawnictwo, czym są deadline’y i praca w zespole. Choć nigdy nie byłam pewna, czy będę mogła żyć jedynie z rysowania, przez kolejne lata nowe projekty pojawiały się regularnie.

Opowiedz o paru ciekawych współpracach.

Najfajniejsze w tej pracy jest to, że każde zlecenie jest inne. Inna bajka, nowe wyzwanie. Można zahaczyć o wiele zupełnie różnych dziedzin.

Np. ostatnio zrobiłam książkę o mandalach. Z początku bardzo zdziwiła mnie ta propozycja, bo moja estetyka jest dość daleka od skomplikowanego i rytmicznego wzoru mandali. Nie wiedziałam, jak do tego podejść. Operuję barwną, prostą plamą, a miałam stworzyć linearny rysunek z licznymi detalami. Była to łamigłówka, a rezultat nieoczywisty. Myślę, że udało mi się znaleźć wspólny mianownik.

Najbardziej nietypowe było dla mnie zaprojektowanie sali do zabaw dla dzieci w Centrum Sztuki Współczesnej (Centro Párraga) w Murcji. Stworzyłam przestrzeń do wolnej zabawy, gdzie można biegać, krzyczeć, szaleć. Wszystko opierało się na kilku geometrycznych podziałach i kształtach, nie było wyznaczonych reguł gry i ścieżek. Zadanie było niezwykłe z racji swojej skali i wyjścia poza płaszczyznę kartki. Musiałam przetłumaczyć mój język płaskiej plamy na język przestrzennej instalacji, mogłam też wprowadzić ilustrację dziecięcą do instytucji, której na co dzień jest daleko od dziecięcych swawoli.

 

 

Przemiłym doświadczeniem była wspólna praca nad kilimem z dziewczynami z łódzkiej Tartarugi. Ja zaprojektowałam wzór, one go pięknie utkały. Zazwyczaj niezbyt lubię wieszać na ścianach własne prace, ale dla tej zrobiłam wyjątek. 

Słodkim wspomnieniem jest projekt opakowań dla Le chocolat des Français, dostałam wtedy w podziękowaniu 15 kg czekoladek. A to jest naprawdę dużo czekolady!

Najciekawsze współprace to dla mnie te, które uczą mnie czegoś nowego. Mogę spróbować innych technik i materiałów, z których każdy ma swoje ograniczenia, i muszę dostosować się formą, kolorem, zrobić coś dla siebie „niewygodnego”. Bardzo lubię te pozorne utrudnienia, bo wtedy pojawiają się nieoczywiste rozwiązania.

Robisz ilustracje dla klientów, a czy nadal tworzysz rzeczy tylko dla siebie?

Tak. To dla mnie bardzo ważne – robić własne rzeczy i znaleźć na to choć odrobinę czasu. Uważam, że to wtedy najbardziej się rozwijam, nie popadam w automatyzm. Nie robię tego, co chciałby zobaczyć klient, nie mam briefu, konkretnych wytycznych i ponaglających mejli. Eksperymentuję i po prostu dobrze się bawię. Te prace są bardziej moje i mam wrażenie, że bardziej przemawiają do odbiorców.

Mam kilka pomysłów, które chciałabym zrealizować i które odkładam na przyszłość. Jak już nie będę miała pilnych zleceń, zdarzy się wolniejszy moment, to zrobię ten najfajniejszy projekt, który mi się marzy! (śmiech) I tak odkładam te pomysły do szuflady. Kiedy pracujesz na freelansie (nie lubię tego słowa, brzmi obco), to trudno czasem znaleźć równowagę, nie zapędzić się, nie brać na zapas i znaleźć czas na własne projekty.

Jak pracujesz? Czy wyznaczasz sobie określone godziny? Pierwsze szkice powstają na komputerze czy na kartce?

Muszę trochę ze wstydem przyznać, że ostatnio rzadko szkicuję na kartce. Moja praca przeniosła się niemal całkowicie do komputera. Na pewno jest to wygodne, oszczędza sporo czasu i daje mobilność, ale taka praca traci urok. Trudniej o przypadek, fajną plamę czy piękną pomyłkę. Wszystko jest bardziej okiełznane, kontrolowane i powtarzalne. Chciałabym mieć więcej okazji do sięgnięcia po farby i rysowania kredkami.

Od kiedy wróciłam do pracy w domu i godziny pracy nie są wyznaczane przez wejście i wyjście z pracowni, granica między czasem wolnym a czasem pracy bardzo się zatarła. Sądzę, że tak dzieje się też wtedy, kiedy lubisz swoją pracę, a ja swoją bardzo lubię. Czasem po prostu się zasiedzisz. Wyznaczanie godzin pracy to coś, co zdecydowanie muszę wyćwiczyć.

Kiedy dużo pracujesz. Co pozwala ci odpocząć?

Długie spacery z psem. Miejskie odkrywanie nowych zakamarków, gubienie się. Można wtedy odkryć wiele ciekawych miejsc. Lubię też wycieczki do lasu, zieleń. W zeszłym roku zaczęłam chodzić na wyprawy ornitologiczne. Uwielbiam też oglądać roślinki, podglądać przyrodę. To jest coś, co pomaga mi wyciszyć głowę.

Wspominałaś, że kiedyś już mieszkałaś dokładnie w tym miejscu?

Tak, właśnie tu, w tym mieszkaniu. Urodziłam się w tym bloku i tutaj się wychowałam. Tu też wcześniej mieszkały moja mama i babcia, która przez lata była dozorczynią budynku. Wychowałam się w Śródmieściu. Od małego chodziłam na wszelkiego rodzaju zajęcia plastyczne do Pałacu Kultury. Pamiętam zakupy w starym Sezamie, bazar pod Pałacem, Halę Mirowską, sanki zimą w Saskim. W centrum Warszawy czuję się jak na swoim podwórku, znam wszystkie zakamarki, trzepaki, tajne przejścia i bazy.

Czy sporo rysowałaś, gdy byłaś mała?

Większość czasu spędzałam na rysowaniu i lepieniu z plasteliny. To była dla mnie najlepsza zabawa. Bardzo lubiłam rysować wszelkiego rodzaju rodziny, domki, struktury społeczne. Przekrój mrowiska, lasu, grzyba z krasnalami. Sprowadzałam rzeczy do miniaturowych rozmiarów, lepiłam malusieńkie zwierzaki z plasteliny. Wszystko to robiłam z niesamowitą dbałością o detal. Co zupełnie się nie przejawia w moich aktualnych pracach.

Czy to mieszkanie urządzałaś sama?

To mieszkanie mojej mamy, które było wynajmowane przez ponad 20 lat i w międzyczasie wyremontowane. Złożyło się tak, że kiedy przyjechałam, kończył się okres najmu, więc stwierdziłam, że może dobrze byłoby się zatrzymać właśnie tutaj. Większość mebli już tu była. Przemalowałam ściany i poustawiałam wszystko po swojemu. Moje są głównie dodatki i książki, dla mnie to one tworzą wnętrze (dostały nowy regał). Musiałam też zmieścić na tym małym metrażu miejsce do pracy – było to trochę jak gra w tetris.

Kiedy żyłam w Hiszpanii, przeprowadzałam się bardzo często, średnio raz na rok (naliczyłam ponad 10 różnych mieszkań). Nigdy nie miałam miejsca, w którym mogłam zrobić remont, urządzić po swojemu, przywiązać się. Wiedziałam, że wszystko jest bardzo tymczasowe, ale nie przeszkadzało mi to zupełnie. Świadomie wybrałam taki wędrowny tryb życia. Szybko się aklimatyzuję, a nowe przestrzenie przemieniam w swoje dzięki drobnym zabiegom. Zawsze starałam się mieć nie za dużo przedmiotów. Wiadomo, że rzeczy w jakiś niewytłumaczalny sposób zawsze przybywa, na szczęście łatwo przychodzi mi odklejanie się od nich, mogę je zostawić, oddać, puścić dalej. Jedynie książki wędrowały ze mną z jednego domu do drugiego w coraz to większych paczkach, z nimi trudno mi się żegnać. Mam cenną dla mnie kolekcję książek dla dzieci. We wnętrzach lubię rzeczy kolorowe, proste w formie i funkcjonalne. Takie, które mają duży ładunek wizualny.

Moje pamiątki i skarby to głównie grafiki i ilustracje. Prezenty, wymianki z innymi twórcami i własne nabytki. Są dla mnie ważne, po prostu muszę mieć wokół siebie obrazki. Raczej nie gromadzę bibelotów, ale mam sporo drobiazgów z podróży do Japonii, gdzie byłam niedługo przed przyjazdem do Polski. Porcelanowy pojemniczek na sos sojowy, który dzieci noszą ze sobą do szkoły wraz z drugim śniadaniem, podstawki pod pałeczki, miseczki, talerzyki, tradycyjne drewniane lalki Kokeshi. Wszystko to zdobyte na pchlim targu w Tokio.

Wróćmy jeszcze do książek, jaka była twoja ukochana w dzieciństwie?

Jedną z moich ulubionych książek była i jest Panama Janoscha. To opowiadanie o misiu i tygrysku, o ich wyprawie na koniec świata i o tym, że wszelkie trudy i radości lepiej i łatwiej dzielić z najlepszym przyjacielem. Przepiękny tekst i ilustracje. Ostatnio dostałam w prezencie od mamy reedycję tej książki, egzemplarz z dzieciństwa niestety zgubił się gdzieś po drodze. Bardzo lubiłam też Opowiadania z doliny MuminkówPippi Pończoszankę.

Miałam też książkę o 12 braciach i 12 siostrach, której autora niestety nie pamiętam. Uwielbiałam ją, czytałam do znudzenia, choć z perspektywy czasu wydaje mi się dość straszna.

Do książek tworzysz tylko ilustracje czy również teksty?

Czasem tworzę tekst i ilustracje, czasem ilustracje do tekstu innego autora, a czasem robię książeczki bez tekstu. Najczęstsza jest ta druga opcja, wydawnictwa zwracają się do mnie z tekstem lub koncepcją, nad którą potem wspólnie pracujemy.

Jaka była pierwsza zilustrowana przez ciebie książka?

To hiszpańskojęzyczna bajka El gato que no bajaba del sillón, o kocie, który nie schodził ze swojego wielkiego, żółtego fotela. Mieszkał w domu wraz ze swoją przyjaciółką żółwicą i straszną bestią znaną jedynie ze słyszenia. Żółwica wyposażona w twardą skorupę nie bała się niczego, codziennie odwiedzała kota i opowiadała historie z okolicy, ze świata poza fotelem. Kot na górze, żółwica na dole, przez lata żyli w takiej specyficznej relacji. Pewnego dnia żółwica nie przyszła z opowieściami. W oddali było za to słychać bestię. To moment zwrotny, kiedy kot musi zeskoczyć ze swojego bezpiecznego siedziska! To książka o przyjaźni i przełamywaniu strachu – zwłaszcza tego przed nieznanym.