Zofia Rostworowska:
Próbuję łączyć dwa światy
Jesteśmy na krakowskim Salwatorze, niewielkim osiedlu willowym położonym na terenie dawnej wsi Zwierzyniec (do Krakowa włączonej w 1910 roku). Salwator uważany jest za symbol miasta ogrodu; zamieszkiwało go wiele wybitnych postaci. W jednej z willi mieszka architektka wnętrz Zofia Rostworowska z mężem Mateuszem i dwoma synami.
Jaka jest historia tego budynku?
Nasza kamienica została zaprojektowana przez Romana Bandurskiego. Powstała w 1910 roku. Jakiś czas później zakupił ją dramaturg i kompozytor Karol Hubert Rostworowski, który był pradziadkiem mojego męża, który wcześniej mieszkał przy ulicy św. Jana, przy samym rynku. Chorował na gruźlicę, lekarz zalecił mu wyprowadzić się z miasta na wieś, a Salwator był wtedy za wieś uważany. W tym domu dorastali jego synowie, a kolejno mój mąż. Razem zamieszkaliśmy tu po naszym ślubie, ponad 16 lat temu. Zajmujemy jedno z mieszkań w kamienicy, w jednej z części żyją też kuzyni męża. Ogród należy do wszystkich mieszkańców budynku.
Jak wyglądało wtedy to wnętrze?
Tak naprawdę trudno było mi cokolwiek ruszać, bo zawsze wszystko mi się tu podobało. Dom miał typowo krakowską estetykę. Dorastałam w Ekwadorze i to, co tu zastałam, było dla mnie wizualnie bardzo atrakcyjne. Małe metamorfozy brały się stąd, że chciałam dołożyć trochę swoich rzeczy, albo po dłuższym czasie potrzebowałam zmiany. Kiedy się tu przeprowadziłam, ściany w kuchni były dość ciemne, pomarańczowe. Potrzebowaliśmy nieco rozjaśnić tę przestrzeń, choć kolor był niezwykły, jedyny w swoim rodzaju. Jednak nasza część domu jest w przyziemiu i czułam ogromny głód światła. Choć wcześniej wspólnie z mężem zdecydowaliśmy, że w salonie użyjemy ciemnej zieleni, po czasie musieliśmy się z tego wycofać. To była walka o światło versus chęć życia z nasyconymi kolorami.
Stół, który mamy dziś w kuchni, wcześniej wiele lat stał w piwnicy. Został przyniesiony, by tymczasowo zastąpić inny, który trafił do renowacji, ale udało mi się przeforsować, by został na stałe. Niemal cała reszta wyposażenia tego pomieszczenia jest jeszcze z czasów, gdy żyli tu rodzice mojego męża. To na przykład półeczki na przyprawy z tarek do prania, drewniane meble, otwarte półki nad blatem wykonane przez mojego teścia. Może dziś zrobiłabym zamknięte szafki „żeby się nie kurzyło”, ale te elementy wydają mi się integralną częścią tej przestrzeni. W domu była już też duża część obrazów. Stryj męża przez wiele lat prowadził galerię sztuki przy krakowskim rynku. Obraz nad sofą w salonie przyjechał z Włoch. Wujek Mateusza był księdzem, ponoć miał fiksację na punkcie religijnych dzieł. Uczył się we Włoszech i choć nie miał zbyt wiele pieniędzy, za każdym razem, gdy przyjeżdżał do Polski, wracał z kilkoma kupionymi płótnami zwiniętymi w rulony. Moi teściowie też dużo podróżowali, sporo z bibelotów pochodzi z ich podróży, choć duża część przedmiotów to również nasze pamiątki z wyjazdów. To na przykład kolorowe drewniane papugi i tukany kupione na targu w Ekwadorze. Bardzo lubię swoją kolekcję małych przedmiotów trzymanych w starej drewnianej szufladzie drukarskiej. Dostałam ją od mojej sąsiadki Kasi Zimmerer, u której wypatrzyłam ten pomysł na ekspozycję. Takie same drobiazgi zbierała moja babcia w Ekwadorze. Miała dwie gablotki, w których sporo miejsca zajmowały kiczowate laleczki. Mam tu kilka takich, które były jeszcze w domu moich rodziców. Do tego zebrałam trochę minifigurek Matki Boskiej, malutkich porcelanowych filiżanek (dostałam je od moich ciotek, którym chyba wydaje się dość zabawne, że tak samo jak babcia zbieram tego typu rzeczy) czy starych zegarków kieszonkowych.
Jaki jest twój stosunek do przedmiotów?
Jestem sentymentalna i nie jestem minimalistką, choć zapewne bardzo bym chciała nią być. Lubię przedmioty, małe pamiątki, a problem jest taki, że mój mąż Mateusz też taki jest, więc musimy się bardzo pilnować. Te same tendencje zauważam u chłopców. Każdy z nich ma swoją gablotkę, w której eksponowane są między innymi kamienie.
Zawodowo zajmujesz się projektowaniem wnętrz. Jak pojawił się ten pomysł?
Do czasu studiów żyłam w Ekwadorze, mam więc pewnie nieco inne poczucie estetyki. Początkowo planowałam studiować malarstwo. Podczas nauki języka polskiego w Krakowie, rodzinnym mieście mojego taty, poszłam na kurs rysunku i zdecydowałam się zdawać na architekturę wnętrz. To była dość brawurowa decyzja. Nie wiedziałam, że obudzi we mnie tyle pytań. Musiałam zacząć operować w polskich wnętrzach, będąc wychowana w zupełnie innym świecie. Lubię pracować w zgodzie z zastaną przestrzenią. Mam poczucie, że w ten sposób ratujemy kamieniczne wnętrza. W Krakowie nadal jest sporo takich, które wymagają troski, a dzięki świadomości właścicieli mają szanse na odzyskanie blasku.
Ważne są dla mnie barwy i tekstury. W projektach zderzam wrażliwość europejską z południowoamerykańską. Od lat przewodnim motywem we mnie i w moim projektowaniu jest poczucie rozdarcia. To nauczyło mnie elastyczności. Nie mam swojego sztywnego stylu. To jest ciągłe żonglowanie i dialog z klientem i przestrzenią. Bardziej niż regułami, kieruję się emocjami.
W jakim domu dostałaś? Jak wyglądał dom rodzinny?
Rodzice też mieli tę przypadłość, że zbierali przedmioty i lubili otaczać się ładnymi rzeczami. Mieli piękną kolekcję indiańskich masek, których używano do tańca. Do tego były stroje zdobione lusterkami, laleczkami czy banknotami. Myślę, że stąd mam to zamiłowanie do drobnych przedmiotów. Mieszkaliśmy w Quito. W domu zawsze mieliśmy wielkie bukiety róż, za którymi – choć tata przez jakiś czas prowadził ich plantację – nie przepadam. Kiedy wyjeżdżaliśmy do domu na wieś pierwszym zadaniem mojej mamy, a później moim, było zebranie ogrodowych kwiatów na bukiety.
Moja babcia, która żyła w Ekwadorze, co roku tworzyła wielką bożonarodzeniową szopkę z górami, wodospadami, rzekami, pełną plastikowych figurek. Były tam flamingi, różowe słonie, kaczki różnej wielkości, jelonki bambi. Wtedy wydawało mi się to potwornie kiczowate. Co ciekawe, jak się później dowiedziałam, babcia Mateusza też miała kolekcję plastikowych zwierzątek.
Do Polski trafiłaś na studia. Czy szybko zapadła decyzja, by tu zostać?
Próbuję łączyć dwa światy, co nie zawsze jest łatwym ćwiczeniem. Jestem dość chaotycznym bytem. Mam wrażenie, że moje życie jest bardzo mocno podzielone na dwa rozdziały. Urodziłam się poza Polską, mówiłam po hiszpańsku, mieszkałam w kraju, gdzie było pełno słońca, uśmiechów, po prostu było inne pojęcie czasu i pór roku i nagle w wieku 18 lat przyjechałam tutaj i musiałam być samodzielna. Znalazłam się w Polsce w środku zimy, w zupełnie innej estetyce, a do tego wszystkiego musiałam posługiwać się zupełnie innym językiem, który nie pozwalał mi się płynnie wyrazić. Nie mówiono do mnie już Sofi, a Zosia albo Zośka, co przecież brzmi zupełnie inaczej. To było dla mnie jak rozdwojenie jaźni. Ale byłam bardzo zdeterminowana. Pierwszy rok był na tyle soczysty, jeżeli chodzi o ilość doświadczeń, że nie było to aż takie trudne. Wszystko było przygodą: i zima, i puchówka. Dopiero później, kiedy odwiedzałam Ekwador, trudno było mi wracać. To nie był łatwy proces. Dziś wiem, że nie zmieniłabym tego życia pod żadnym pozorem, ale długo zastanawiałam się, czy nie wracać. Dość długo poszukiwałam siebie i może nadal to robię. Próbuję to wszystko zlepić w jedno.