Jak wielkie znaczenie może mieć podróż na postrzeganie świata i ludzi? Pewnie nikomu nie trzeba tego tłumaczyć. Jednak, czy można odnaleźć spokój wewnętrzny i umiejętność cieszenia się z codziennych, małych chwil wszędzie, nawet jeżeli nie do końca wpływa na to przytulne otoczenie i przestrzeń wokół? Zdecydowanie tak! Hygge to przecież nastrój, który możemy nauczyć się stwarzać lub doceniać. My odnaleźliśmy swoje znaczenie tego słowa daleko od granic Europy, kiedy jeszcze nawet nie byliśmy tego całkowicie świadomi, bo za każdym razem, to dopiero powrót z podróży i czas, pokazują nam jak wielki miała ona na nas wpływ. Pierwszym przystankiem na mapie naszych wypraw jest Tajwan, wraz z jego wyjątkową naturą, smakami i życzliwymi mieszkańcami, którzy zdają się dopiero przyzwyczajać do tego, że ich kraj staje się atrakcyjny turystycznie.
Tę podróż odbyliśmy z Konradem, z którym do tej pory organizowaliśmy raczej architektoniczne wyprawy. Podczas, gdy ja w swoim notatniku spisywałam otaczającą nas rzeczywistość, on ją fotografował. Wszystkim, co wypracowaliśmy, będziemy się z Wami tutaj regularnie dzielić, pokazując inspirujące miejsca i ludzi.
Mieliśmy niewiele czasu, aby wyrobić sobie obraz całego Tajwanu, więc zdecydowaliśmy się na kilkugodzinną podróż pociągiem z południa na północ kraju, dojeżdżając do stolicy – Tajpej. Ostatni dzień roku 2016, spędziliśmy więc, podziwiając błyskawicznie zmieniające się za oknem krajobrazy. Na Tajwan przyciągnęły nas właśnie one – przepiękne widoki, które oglądaliśmy wcześniej w albumach i na podróżniczych filmach. Kraj jest malowniczą wyspą, bogatą w parki narodowe i niepopularne jeszcze wśród turystów rejony: góry, dzikie źródła termalne, czy niesamowite wybrzeża rodem z ‘Odysei Kosmicznej’. Prawie każdy ze spotkanych po drodze mieszkańców Tajwanu, z nieskrywanym zdziwieniem zadawał nam to samo pytanie: ‘Dlaczego przyjechaliście właśnie tutaj, przecież to kraj jak każdy inny?’. Myślę, że to właśnie urzekło nas na tej wyspie najbardziej – skromność i otwartość Tajwańczyków na tle zapierającej dech w piersiach, przyrody, niedocenianej przez tubylców i nieodkrytej jeszcze do końca przez przyjezdnych.
Samo Tajpej jest miastem o kolonialnych korzeniach, można więc odnaleźć tam interesującą mieszankę wpływów różnych kultur, gdzie głośne ulice z doskonałym street foodem, łączą się z klimatycznymi, utopionymi w zieleni, kawiarniami, znanymi z europejskich stolic. Dla nas, to miasto, stało się jednak bazą wypadową do poszukiwania ukrytych w okolicznych górach, termalnych źródeł. Tych dzikich i nie zamienionych jeszcze w wielkie hotelowe resorty ze sztucznymi basenami i drogimi zabiegami spa w ofercie.
Już po niecałej godzinie drogi z zatłoczonego Tajpej, zza szyby małego, podmiejskiego autobusu, mogliśmy obserwować piętrzące się, zielone góry z malowniczymi willami na zboczach. Ponad wszystkim unosiła się gęsta mgła, odkrywająca gdzieniegdzie, pomarańczowe jak korty tenisowe, skały. Widocznie tak bardzo brakowało nam już takich widoków, że przez pomyłkę wysiedliśmy o kilka kilometrów za wcześnie. W takim krajobrazie, w ogóle nas to nie zmartwiło. Postanowiliśmy przespacerować się w poszukiwaniu dzikich źródeł Bayan, o których mieliśmy wcześniej jedynie szczątkowe informacje. Wiedzieliśmy, że są gdzieś w górach (mniej więcej w okolicy, w której właśnie się znaleźliśmy) oraz, że dość trudno je odnaleźć, a ponadto obowiązuje zakaz wstępu w ich rejon. Najważniejsze jednak było to, że ukryte w lesie Yangmingshan gorące baseny to niezwykłe, naturalne miejsce, które warto odwiedzić zanim zostanie zagospodarowane komercyjnie. Ta ostatnia opinia wystarczyła nam, żeby rozpocząć poszukiwania.
Rzeczywiście, oznakowanie na trasie i wszyscy napotkani ludzie, bez wahania wskazywali to samo miejsce- wzgórze z hotelami i spa, gdzie jedynie trawniki na wejściu mogły sprawiać wrażenie jakiejkolwiek naturalności. Błądziliśmy więc dalej. W takim miejscu, wiązało się to jedynie z ryzykiem oddychania świeżym powietrzem na tle gór i zieleni. Ostatecznie byliśmy w stanie znieść tą katorgę z nadzieją, że już zawsze będziemy gubić się tylko w takich miejscach. Wędrując dalej, dostrzegliśmy wreszcie strumień. To było to! Skoro szukamy źródeł i wodospadów, to wspinaczka w kierunku przeciwnym do nurtu, może być jedyną, słuszną drogą. Okazało się, że mieliśmy rację.
Już po chwili spotkaliśmy starszych Tajwańczyków, którzy w klapkach i ręcznikach pokonywali mniejsze i większe skałki, wędrując w górę rzeki. Niestety nasz chiński stał mniej więcej na tym samym poziomie, co ich angielski, więc nieporadnie gestykulując, dowiedzieliśmy się jedynie, że zmierzamy w dobrym kierunku.
Po dotarciu na miejsce okazało się, że faktycznie- wstęp jest zabroniony. Bardzo surowo. Blokowała go „aż” atrapa bramy z czerwoną tabliczką informującą o zagrożeniu i zakazie wejścia. „Ogrodzenie”, dwa metry dalej, bez większego wysiłku można było po prostu obejść. Postanowiliśmy, więc przymknąć oko na to przewinienie i po przekroczeniu bramy naszym oczom ukazał się istny raj na ziemi.
Błękitna, parująca woda, wodospady, skały, a wszystko zatopione w gęstej zieleni i… tłumie ludzi. Okazało się, że to miejsce nie było aż tak dzikie, jak nam się wydawało, bo stało się jedną z ulubionych weekendowych rozrywek okolicznych mieszkańców.
Nie spotkaliśmy tam jednak wielu turystów, raczej relaksujące się rodziny z dziećmi i grupki przyjaciół, nakładające sobie wzajemnie na twarze i ramiona naturalne maseczki w postaci gęstego, szaroniebieskiego błota wydobytego spod gorącego jak wrzątek wodospadu. Spływająca z jego nurtem, gorąca woda, mieszała się w basenach poniżej z tą lodowatą, płynącą z drugiej kaskady, wytwarzając razem idealną temperaturę do przyjemnej kąpieli. Te dwa wodospady pracowały zupełnie jak kurki z zimną i gorącą wodą, aż trudno uwierzyć, że tak perfekcyjnie zaplanowane miejsce może być w pełni naturalne.
Na miejscu spotkaliśmy Weronikę, która jako pierwsza wspomniała nam o tajemniczych źródłach i w swoim stylu zarządziła, że nie ma mowy o powrocie autobusem. Skoro większość z ludzi, pławiących się tu teraz z nami, za chwilę ruszy własnymi samochodami z powrotem do stolicy, to wracamy stopem. Wyrwała mi notatnik i na ostatniej stronie flamastrem napisała olbrzymie ‘TAIPEI’. Miała rację. Nie czekaliśmy dłużej niż kilkanaście minut, gdy zatrzymał się duży, rodzinny samochód. Wsiedliśmy bez wahania, a podróż upłynęła nam na rozmowie o życiu w Tajpej z miłym tajwańskim małżeństwem.
Dotarliśmy na miejsce i przedzierając się przez nocne markety oraz gwar ulic, wróciliśmy do hostelu. Zmęczeni, ale gotowi na kolejne wrażenia, które gwarantuje ta wyspa. Wszystko opowiemy!
Tekst: Karolina Krzysiak, Zdjęcia: Konrad Jurek.