Olga Drenda i Andrzej Klimek

Dolny Mokotów, upalny dzień i kolejne Odwiedziny. Wpadamy do Olgi Drendy i Andrzeja Klimka. Mieszkanie mieści się w bloku z lat 60. Klasyczne dwa pokoje z kuchnią, po których przechadzają się koty Żożoba i Kremówka. Jak mówią gospodarze, przestrzeń wypełniona jest „przedmiotami, które są tu dzięki szczęśliwym trafom i okazjom z targów staroci albo ogłoszeń”.

Olga to pisarka, eseistka i tłumaczka. W 2012 roku na Tumblrze założyła stronę Duchologia, którą rok później przeniosła na Facebooka. Sama te treści opisuje jako: „Duchy zza stylonowej kotary, konfekcja, galanteria, 1001 drobiazgów”.

Autorstwa Olgi są m.in. książki Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji oraz Wyroby. Pomysłowość wokół nas. Obecnie pracuje nad kolejną pozycją.

Andrzej ma doktorat z architektury i choć nie pracuje w zawodzie, to jednak nie usunął go całkiem ze swojego życia, dlatego fotografuje architekturę z czasów PRL-u.

Od kiedy tu mieszkacie?

Andrzej: Od początku pandemii, ale z przerwami na Gdańsk.

To niedługo.

A: Ja tu mieszkam od początku 2018 roku, ale z Olgą od niedawna, przy czym do końca września dzieliliśmy czas między Warszawę i Gdańsk, z przewagą tego drugiego, bo tam właśnie Olga przez pewien czas mieszkała.

Jak się poznaliście?

A: To bardzo ciekawe, bo znaliśmy się jeszcze z pierwszej polskiej blogosfery, czyli mniej więcej od 2004 roku.

Czyli oboje prowadziliście blogi.

A: Tak. U mnie było to coś w rodzaju dziennika. Jak to we wczesnym Internecie: dziennik pisany na żywo, z minimalną redakcją, trochę jak dzisiejszy Twitter, tyle że na szczęście bez kłótni o politykę.

Olga: Przed social mediami blogi miały też funkcję społeczną. Wtedy Internet był mniejszy, a to też ma znaczenie. Bardzo łatwo było poznać ludzi, którzy w blogosferze zajmowali się podobnymi rzeczami.

Spotkaliście się wtedy na żywo?

O: Spotkaliśmy się raz!

A: W 2013 roku, więc już w nowej dekadzie.

O: Po prostu byliśmy internetowymi znajomymi. Przez wiele lat utrzymywaliśmy kontakt w ten sposób. W coś poważniejszego przekształciło się to dużo później. Nie wiem, czy to jest typowa historia. Może trochę filmowa. Małgosia Halber mówi, że to jak z komedii – kiedy bohaterka orientuje się, że Jeff, z którym codziennie dojeżdża metrem do pracy, to właśnie TEN gość.

Ty, Olga, studiowałaś w Krakowie i już wtedy zaczęłaś pisać teksty. Prowadziłaś blogi Krulik, a potem Schludny. Czego dotyczyły?

O: Były bardzo specyficzne dla swoich czasów, tzn. była to trochę zabawa słowem, literaturą. Pisanie o codzienności, o bieżących zajawkach, ale w eksperymentalny sposób. Bardzo ciekawił mnie też język Internetu i to, co można było wtedy z nim zrobić – nie trzeba było jakoś specjalnie przestrzegać reguł ortografii, można było dokonywać brutalnych eksperymentów na polskiej gramatyce. Pamiętam, że bardzo podobała mi się swoboda, którą ten internetowy format zapewniał.

To było jeszcze przed Facebookiem.

O: Tak! Dużo, dużo wcześniej – 2004 rok. To były moje początki. Bloga w pewnym momencie odkrył Paweł Dunin-Wąsowicz z „Lampy” i zaprosił mnie do współpracy.

Pracowałaś wtedy jako copywriterka w agencji reklamowej.

O: Tak. Przede wszystkim zajmowałam się adaptacją międzynarodowych kampanii na polski i polskich treści na angielski. Faktycznie interesowała mnie wtedy reklama i myślałam o tym, by zajmować się nią zawodowo. Raczej nie wiązałam swojej przyszłości z literaturą, to się stało trochę przypadkiem, bo w pewnym momencie takich zleceń zaczęło pojawiać się więcej i musiałam wybrać. Ze względów zdrowotnych byłam zmuszona też podjąć znaczącą decyzję dla reszty mojego życia. Nie mogłam wtedy pracować w trybie etatowym, musiałam znaleźć jakąś drogę, więc zaczęłam pracę na własną rękę. I tak już zostało.

Wychowałaś się w Mikołowie. Jak wyglądało wtedy to miasto?

O: Nie tylko w Mikołowie. Pierwsze 10 lat życia spędziłam jakieś pięć kilometrów dalej, w katowickiej Ligocie. Kiedy byłam bardzo mała, mieszkałam z rodzicami w bloku, który później stał się sławny, bo zagrał w serialu Rojst. Nadal wygląda jak w 1984 roku! To 10-piętrowy budynek na wzgórzu nad rzeczką. Moje okolice były bardzo zielone, nadal zresztą są. To teren tzw. leśnego pasa ochronnego Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, za który odpowiadał również mój dziadek. Piotrowice, Panewniki, Jamna to do niedawna były mocno rolnicze tereny, dopiero niedawno zmieniły się w przedmieścia. My też mieszkaliśmy właściwie w małym gospodarstwie. Mieliśmy duży ogród, własne warzywa i kury. Przemysłowy, familokowy Śląsk również dla mnie był odległą planetą. Niespecjalnie zaznałam osiedlowego życia, bo większość czasu spędzałam w leśniczówce u babci i dziadka, gdzie koniec końców zamieszkała cała moja rodzina.

Czyli zostałaś na Śląsku.

O: Później mój dziadek zbudował dom, który był oddalony o kilka kilometrów, ale znalazł się już w granicach Mikołowa. Tak właściwie cały mój heimat to ten nieduży obszar na południe od Katowic. A ponieważ i leśniczówka, i ten dom były na końcu wszystkiego, żyłam w pewnej izolacji od świata. Znajomi mieszkali daleko, więc dużo czasu spędzałam na podwórku – sama albo z siostrą jako towarzyszką zabaw.

Jak wyglądał twój pokój, kiedy dorastałaś?

O: W leśniczówce mieszkałyśmy z siostrą trochę wszędzie i nigdzie, bo nasza obecność tam była lotna. A później w mikołowskim domu miałyśmy swój pokój. Zależało nam, żeby mieszkać razem. To, co rzucało się w oczy najbardziej i co też świadczy o czasie, w którym dorastałam (czyli o początku lat 90.), to wnętrze w całości z sosny. Meble, sufit i podłoga były nią wyłożone. Kicia dużo rysowała, więc miała biurko i sztalugi, ja potrzebowałam miejsca na kolekcję kaset.

 

 

W 2016 roku ukazała się Duchologia polska. Czy myślisz, że twoja fascynacja tym tematem wzięła się trochę z dorastania na Śląsku?

Duchologia wzięła się trochę z czegoś innego. Studiowałam w Krakowie etnologię i antropologię kultury. Miałam zajęcia z profesorem Dariuszem Czają, który zajmował się wtedy badaniem pamięci. Mnie interesowało to, w jaki sposób dziecięca pamięć przetwarza wydarzenia ze świata zewnętrznego. Prowadziłam badania terenowe na ten temat, a konkretniej na temat tego, jak okres transformacji zapisał się we wspomnieniach moich rówieśników. Bardzo zaciekawił mnie fakt, że wiele z tych wspomnień było zapośredniczonych w telewizji, czasem w kasetach video. Często też neutralne rzeczy, jak czołówka wiadomości, wydawały się tym ludziom straszne, bali się np. niektórych polityków. Niedługo później dowiedziałam się o koncepcji hauntology, wywodzącej się z filozofii, ale bardzo wpływowej w kontekście kultury popularnej. W dużym uproszczeniu można pomyśleć o tym jak o wspomnieniu, w którym czai się niepokój jak wtedy, gdy patrzysz na pogodną scenę na zdjęciu, o którym wiesz, że zostało zrobione w okolicach katastrofy w Czarnobylu.

Jak pracujesz? Gdzie piszesz?

O: Pracuję głównie z domu, choć teraz przy okazji odmrożenia sektora kultury pomału wracają spotkania na żywo, z czego bardzo się cieszę. To rzecz, która zmieniła się najbardziej podczas pandemii, jeżeli chodzi o charakter mojej pracy. Na szczęście pod względem zawodowym nie musiałam wymyślać sobie jakiegoś planu awaryjnego. W tej chwili prowadzę na Uniwersytecie Gdańskim gościnne warsztaty antropologiczne o badaniu codzienności, ale zajmuję się przede wszystkim pisaniem. Wtedy często siedzę na kanapie albo w fotelu. Mam też biurko, ale nie jestem bardzo biurkową osobą.

A: No właśnie! Przez pandemię zmieniło się coś jeszcze. Często mówiłaś, że marzysz o pracy w kawiarni, ale ich zamknięcie sprawiło, że musiałaś się tego oduczyć.

O: Tak, czasami zmiana miejsca mi pomaga, to może być kawiarnia, ale też czytelnia w bibliotece. To drugie miejsce lubię przede wszystkim za to, że tam jest wymuszona cisza i zupełnie nic nie rozprasza.

Czy w pracy towarzyszą ci jakieś rytuały?

O: Nie. W ogóle w życiu nie mam żadnych rytuałów ani nawyków. Miałam zły nawyk – siedziałam do późna przy komputerze. Mam nadzieję, że udało mi się zmienić to na lepsze. Siedzenie przed monitorem do późna, a potem jakaś senność i znużenie przez większość dnia, zupełnie piwniczakowy tryb życia! Oduczyłam się tego. Pracowałam tak, bo dookoła była wtedy cisza, ale sądzę, że w tej chwili umiem już sobie wygospodarować ciszę w ciągu dnia.

Czy teraz także pracujesz nad książką?

O: Tak. Dużo pisałam ręcznie, więc obecnie wszystko przepisuję.

O! Zawsze tak to wygląda?

O: Nie zawsze, ale odkryłam, że to pomagało mi się ostatnio skupić. Niestety bardzo łatwo się rozpraszam. W czasie pandemii spadła liczba bodźców, więc myślałam, że problemy z koncentracją mnie nie dotkną, bo przecież pracuję z domu od lat, ale okazało się, że nawet i mnie dopadło. Wiem, że to było powszechne.

Kiedy piszę, to idzie mi albo bardzo dobrze, albo do kitu. Dzięki zapisywaniu na papierze nie uciekały mi pomysły. Niestety w trakcie przepisywania zaczynam się zastanawiać, czy to faktycznie jest dobre, a myślę, że impulsywne działanie było moim kluczem do sukcesu. Udaje mi się wtedy napisać dużo za jednym zamachem.

Pogadajmy o mieszkaniu. Czy wszystkie te rzeczy już tu były, kiedy zamieszkaliście razem?

A: Wyposażenie w większości jest Olgi. Im drobniejsze i im bardziej charakterystyczne przedmioty, tym większa szansa, że są jej.

Meble też?

A: Też.

O: Kombinowaliśmy je razem właściwie, pochodzą z różnych źródeł. Mieszkanie było troszeczkę na etapie under construction.

A: Jak tutaj zamieszkałem, to miałem takie meble, które miały pomieścić coś pomiędzy wyposażeniem a majątkiem jednej osoby, a dla dwóch osób trzeba było już coś dokupić. Wynajdywaniem sprzętów zajmowała się głównie Olga.

To co wynalazłaś i gdzie?

O: Regał „Drzewotechnika” kupiliśmy od naszej sąsiadki. Poznałam ją, kiedy szukałam kluczyka do innego mebla regału z szafkami. To rzecz wyprodukowana w Bydgoszczy, a przywieziona z Zelowa, kupiona z ogłoszenia za koszt transportu. Pamiętam, że pan, który przywiózł ten regał, miał śmieszną ksywkę i prowadził swój warsztat, miałam z nim nawet jakąś rozmowę o majsterkowaniu. Tylko potem okazało się, że zgubiłam gdzieś kluczyk do jednej z szafek i zapytałam na grupie osiedlowej, czy ktoś właśnie takiego nie ma. No i okazało się, że miała go nasza sąsiadka.

A: Trzy krzesła przy stole to typ 200-125 Kłodzko. Przyjechały z Gdańska. Znalezione na śmietniku i później odnowione.

O: Stół przywiozłam z Mikołowa. Kupiłam go sobie kiedyś do pracy, ale teraz raczej przy nim jemy.

A: Jest jeszcze gazetnik, który wziąłem za zgodą rodziców z działki.

O: Te superowe fotele też są chyba z działki.

A: Tak. Działka to bardzo dobre miejsce, bo tam właśnie wyposażenie z lat 70. może spokojnie przezimować i doczekać drugiej młodości.

A sofa?

O: To jest sofa Kontiki, która była moim wielkim marzeniem. Kiedyś udało mi się kupić fotel z tego zestawu. Zresztą to są meble, o których piszę też w Duchologii. To model Ikei produkowany w Polsce w latach 80., mała część trafiała na tzw. eksport wewnętrzny, czyli jacyś szczęściarze, którzy wiedzieli, kiedy jest dostawa, i wystali się wystarczająco w kolejce, mogli je sobie kupić. Całkiem niedawno udało mi się znaleźć ogłoszenie. Od czasu do czasu można je znaleźć na Olx-ie, ludzie zazwyczaj używają ich jako mebli ogrodowych, rzadko stawiają w domu.

Jak już coś ma trafić do mieszkania, to jakie to powinno być?

O: Mam swoje ulubione style. Lubię wystrój mieszkań późnego PRL-u, drewniane, nieskomplikowane konstrukcje. Ale i klimat połowy lat 70. Kalifornijskie wnętrza z narzutami, ciepłe światło, intensywne barwy. Lubię mocne kolory i nie jestem minimalistką. A no i przyznaję, podoba mi się też dizajn NRD-owski. W zeszłym roku zainteresowałam się polskim szkłem. Nie jestem i nigdy nie będę specem, ale mamy tu trochę szkła i ceramiki. To nie jest żadne profesjonalne kolekcjonerstwo, przedmiot może być nawet trochę obtłuczony, byle pasował do wnętrza. Lubię też koty i króliki w różnych postaciach.

Co trafiło do was ostatnio?

O: Plakaty.

A: Aha! I wazon Horbowego wynieśliśmy od rodziców, jak się okazało, że jest Horbowego.

O: Cenię czechosłowacki dizajn, tylko że to dość drogie rzeczy. Akurat to, że mam tu lampę Napako, to szczęśliwy traf, znalazłam u pana z Łodzi, który sprzedał ją tanio.

Na regale widzę coś, czego nie znam.

O: A to jest lista zakupów z PRL-u, taka do przesuwania. Kupiłam na starociach w Mikołowie.

A: Zanim Olga to przywiozła, to ja widziałem coś takiego 30 lat wcześniej u siebie w domu. Moja mama miała, ale nie używała.

O: To jest hit. Z ciekawych znalezisk jest jeszcze szyld „Dom książki”. Byliśmy na spacerze po okolicy ponad rok temu i weszliśmy do księgarni, gdzie była akurat wielka wyprzedaż przed generalnym remontem. Zwróciliśmy uwagę na zakurzony, wiszący w sieni szyld przysłonięty innym szyldem. Zapytaliśmy, czy możemy go odkupić. Sprzedawczyni stwierdziła, że skoro będzie remont, to może nam go dać. Przewieźliśmy go tramwajem do domu.

Jak lubicie odpoczywać?

O: W domu przytulamy koty. Ale chyba mogę powiedzieć w naszym wspólnym imieniu, że nasz ulubiony sposób spędzania czasu to wycieczki. Lokalne albo większe z miasta do miasta. Przemieszczanie się i robienie zdjęć.

Wasze ostatnie odkrycie?

A: Spędziliśmy ostatnio kilka dni przy wschodniej granicy kraju i praktycznie każde tamtejsze miasteczko pełne jest reliktów minionych epok. Spośród nich wszystkich naszym prawdziwym odkryciem jest Hrubieszów, z bardzo odważną architekturą z lat 70., której nie spodziewaliśmy się spotkać w tak małym mieście.

A co polecacie zobaczyć w Warszawie?

O: Bardzo lubię Węgierską Ekspozyturę Handlową przy ul. Szwoleżerów. Wiem, że niebawem ma tam być remont, więc trzeba się spieszyć, bo to super przestrzeń z lat 70., naprawdę bardzo schludna. Okolica, w której mieszkamy, też jest ciekawa, bo jest tutaj dużo brutalizmów. Obok jest słynny, opuszczony budynek należący do Ambasady Rosji, ale jest też dość kosmiczna bryła dawnej księgarni Uniwersus, która kojarzy mi się z wielkim robotem. Bardzo fajnie wspominam też wycieczkę na Kabaty, bo tam jest dużo architektury lat 90., takiej zwariowanej i kolorowej, trochę wrocławskiej w klimacie.