Agata Królak: Nie mam problemu z żegnaniem się z rzeczami

Agata Królak

Nie mam problemu z żegnaniem się z rzeczami

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Joanna Stachowiak
Data: 20.12.2021

Jesteśmy w Gdańsku, w mieszkaniu Agaty Królak, która żyje z mężem Jackiem i córką Julką. Agata ukończyła grafikę na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Od lat zajmuje się ilustracją zarówno do tekstów cudzych, jak i tych swojego autorstwa. Wydała m.in. Myśli Teo oraz Masło Śpi – ilustrowane książki dla dzieci. Tworzy także plakaty, a od niedawna ceramikę. To, co wychodzi spod jej rąk, estetyką nawiązuje do dziecięcych rysunków, jest nasycone barwami i puszcza oko do odbiorcy. Jak sama mówi: „Wszystko, co robię, wynika z umiłowania naiwnej zabawy formą i kolorem, a także z chęci opowiadania historii za pomocą abstrakcyjnego i symbolicznego obrazu. Staram się utrzymywać postawę amatora, która pozwala mi ciągle być w ruchu i odżywia moją kreatywność. Inspiruje mnie świat przyrody i świat dziecka – ten specyficzny rodzaj percepcji i twórczości, z której wyrastamy”.

Jej mieszkanie, choć pełne koloru i na pierwszy rzut oka odbiegające od tego, co myślimy, słysząc sformułowanie „minimalistyczne wnętrze”, jest wypełnione tylko tym, co potrzebne.

Życie spędziłaś w Gdańsku, tu dorastałaś i studiowałaś. To był świadomy wybór?

Miałam małą przerwę na Nowy Jork. Wyjechałam zaraz po studiach, najpierw na miesiąc, potem na dwa. Trzeci raz miał być już na stałe. Ale w tym samym czasie zaczęłam spotykać się z moim obecnym mężem i plany się pozmieniały. Ostatecznie pojechałam tam tylko na staż do studia kreatywnego Design Language na Brooklynie. Po niespełna miesiącu zrezygnowałam, żeby tworzyć książkę dla polskiego wydawnictwa i łazić po mieście. Życie tam okazało się dla mnie zbyt intensywne. Polubiłam Nowy Jork, ale trudno byłoby mi tam zostać na zawsze. To po części kwestia mojego charakteru, jestem introwertyczką, nie najlepiej znoszę zmiany, lubię domowe życie. W Gdańsku czułam się dobrze, bezpiecznie, miałam przyjaciół. Moja siostra jest moim przeciwieństwem. Studiowała za granicą i dużo podróżowała, wtedy jeszcze głównie autostopem, a mnie namawiała na wyjazdy na Erasmusa. Mam wrażenie, że nie zrobiłam tego trochę z przekory!

Czy twoi rodzice też zajmują się sztuką?

Oboje są lekarzami. Choć mama rysowała, lubiła rękodzielnicze prace, a tata uwielbiał sztukę, od małego ciągał mnie po muzeach, pokazywał albumy. Wszelkie działania kreatywne były dla mnie bardzo pociągające. Od dziecka lubiłam rysować, malować. Z mamą często spędzałyśmy czas w ten sposób, że opowiadałam jej historie, które ona spisywała, a później ja jeszcze wykonywałam do nich ilustracje. Wybór ASP był naturalną drogą. Wybrałam grafikę, bo wydawała mi się najbardziej pragmatyczna.

W pandemii zaczęłaś tworzyć ceramikę.

Od dawna o tym marzyłam, ale bałam się, że jest to zbyt trudne. Od pewnego czasu zaczęłam tworzyć formy przestrzenne, instalacje, a ceramika była cały czas z tyłu głowy. To m.in. siostra powiedziała mi, że powinnam się za to w końcu zabrać. Tym razem posłuchałam! Jej koleżanka studiowała ceramikę. Zrobiła mi dwugodzinny kurs. Później zaczęłam eksperymentować sama w domu i podszkoliłam się w pracowni ceramicznej. Oglądałam filmy w Internecie, szukałam swoich metod. I to chwyciło. Nadal pracuję w domu, a gotowe przedmioty wypalam w piecu w sklepie dla ceramików.

W domu pracowałaś już przed pandemią?

Tak, przede wszystkim z domu i to bardzo mi odpowiada. Jestem domatorem. Jeden z trzech pokoi w naszym mieszkaniu jest biurem moim i męża. Jacek ma swoją połowę, a raczej jedną trzecią, a ja pozostałą przestrzeń i wciąż niestety moje stanowisko pracy się rozrasta. W tej przestrzeni ważne są dla mnie inspiracja (albumy, książki, magazyny, dużo wiszących rzeczy na ścianie) i organizacja – wszystko posegregowane i na swoim miejscu, chociaż wiadomo, tego nie tak łatwo się trzymać. Do pracy mam dwa stoły. Jeden do brudnej roboty, czyli do ceramiki, drugi na komputer i do rysowania. Najważniejsze jest to, że pracuję przy oknie z widokiem na zieleń, więc oczy mogą odpocząć. 

Od kiedy tu mieszkacie?

Od około siedmiu lat. Zdecydowaliśmy się na dzielnicę Morena, bo wcześniej wynajmowaliśmy tu mieszkanie. To zwykły blok, ale za oknami mamy zieleń, staw, kumkające żaby. Mieszkanie jest jasne, ma dobry układ. Gdy je znaleźliśmy, było puste. W sumie do dziś przechodzi co jakiś czas małe metamorfozy.

Jaki był plan na wnętrze?

Jeden pokój musieliśmy zostawić do pracy, jeden dla dziecka, które za jakiś czas miało się pojawić. Zależało mi na tym, by było dużo wolnej przestrzeni. Z jednej strony uwielbiam oglądać meble, dizajnerskie przedmioty i często szukałam czegoś w Internecie, a z drugiej im dłużej tu żyjemy, tym większą mam ochotę minimalizować ich liczbę. Był moment, gdy pozbyliśmy się dużej części tego, co mamy, oddaliśmy komuś lub sprzedaliśmy. I było to bardzo oczyszczające doznanie.

Coś konkretnego cię do takich zmian zainspirowało?

Był to okres, kiedy czytałam Magię sprzątania Marie Kondo, oglądałam film Minimalizm: Dokument o rzeczach ważnych. Wkręciłam się też w mindfulness. Miałam poczucie, że mam w domu pełno rzeczy i po prostu z nich nie korzystam. Chciałam poczuć, że dom jest mój. Nie jest miejscem do przechowywania rzeczy, a miejscem do spędzania czasu na różne sposoby. Kiedy zaczęliśmy urządzać to mieszkanie, dużo było we mnie przekonań wyniesionych z domu – powinniśmy mieć to i to. Okazało się, że to się nie sprawdziło. Kiedy zaczynasz tworzyć swoją rodzinę, zauważasz, że funkcjonujecie nieco inaczej. Np. bardzo lubię niską zabudowę, a wielkie szafy stojące w naszej sypialni i pokoju córki sprawiały przytłaczające wrażenie. Okazało się, że po pozbyciu się nieużywanych ubrań stały się zbędne. Została tylko jedna, w przedpokoju – na buty i okrycia wierzchnie. Teraz w pokojach stoją niskie komody. Nie gromadzimy już tylu rzeczy, bo szuflady mają ograniczoną przestrzeń. Czyli kiedy minimalizuje się liczbę przedmiotów w domu, jednocześnie zmniejsza się liczba mebli potrzebnych do ich przechowywania.

Jakich rzeczy zdecydowałaś się pozbyć?

Myślałam o tym, które z przedmiotów w domu lubię i których używam często. Chciałam też ograniczyć ilość produkowanych przez nas śmieci. Co nie jest łatwe przy małym dziecku. Poleciało bardzo dużo ciuchów i dodatków, takich, które nie były noszone, a trzymane z sentymentu, bardzo dużo książek. A to dlatego, że był czas, kiedy kolekcjonowałam dziwadła z antykwariatu w stylu „działka to moje hobby”, „technologia robót dekarskich i blacharskich”, bardzo dużo gadżetów do przechowywania – gazetniki, kwietniki, pudła, skrzynki, koszyki. Te są największymi generatorami zbieractwa, bo rzeczy wpadają tam i przeważnie ich nie wyciągamy. Po książkach i pudłach poszły półki, regały, nadmiarowe koce, pościele, poduszki, ręczniki, obrusy oraz wszelkiego rodzaju akcesoria kuchenne. Ale też sporo bibelotów, zostały tylko te najukochańsze.

Opowiedz o tym, co macie w mieszaniu teraz.

Salon, kuchnia oraz sypialnia są wypełnione podstawowymi i potrzebnymi meblami. To przemalowany na czerwono stół, stojące przy nim krzesła pochodzące z Allegro, parę prostych mebli z Ikei – komódki, regały, półki na książki – surowe deski na metalowych wspornikach.

Zainspirowała mnie też Katy Bowman – ekspertka od ruchu, która rozwinęła koncepcję dynamic spacesmovement-rich home. Pokrótce chodzi w nich o to, by organizować i urządzać przestrzeń tak, by stymulować nasze ciało do możliwie jak największego spektrum ruchu (a nie tylko do siedzenia, stania i leżenia).

Dlatego do sufitu w salonie przymocowana jest drabina. Oboje z mężem się wspinamy, to rozwiązanie pomagało mi utrzymywać sprawność także w domu, kiedy urodziła się Julka i nie mogłam tak często wychodzić, by poćwiczyć. Na drabinie wiszą kółka gimnastyczne i hamak. Kiedy Julka była młodsza, zawieszona była tam też huśtawka.

Na ścianach zawisły obrazy, sitodruki od znajomych, kilim z moją ilustracją wykonany przez Tartarugę, pamiątki. Lubię rzeczy, które mnie cieszą, sprawiają, że się uśmiecham. Uwielbiam kolor. Kiedy pozbywałam się rzeczy, myślałam, że minimalistyczne mieszkanie musi być stonowane kolorystycznie. Ale te barwne elementy dobrze na mnie działają.

Czy coś nowego trafia do twojego domu od czasu do czasu?

Kupujemy zdecydowanie mniej. Mam poczucie, że mniej potrzebujemy. Ale i tak przedmioty się pojawiają, więc co jakiś czas pozbywam się tego, co się nagromadziło. Decyzję o kupnie czegoś podejmuję teraz dłużej. Lubię przedmioty mniej lub bardziej związane ze sztuką czy dizajnem oraz starocie. Staram się jednak, by to, co się u nas pojawia, pełniło konkretną funkcję. Ostatnio kupiłam starą puszkę, w której trzymam kawę. Jeśli coś pełni jedynie funkcję estetyczną, to zazwyczaj są to przedmioty do zawieszenia na ścianie, prezenty czy rzeczy zrobione przeze mnie (np. ceramika). Doceniam wartość estetyczną i to, jak wpływają na samopoczucie, ale nie mam problemu z żegnaniem się z rzeczami. Mąż mówi, że jestem wyrzucaczem, a kiedy wrzucam kolejne ogłoszenie pt. „Oddam/sprzedam”, znajomi pytają, czy mamy coś jeszcze w domu!