Agata Kruk: Kończenie domu „nie na raz” jest fajne

Południowy wschód Londynu, przedmieścia, dom z 1900 roku. W środku brak jednak tapet w kwiaty, poduszek w kratkę i fotela w paski. Są za to len, przydymione kolory, deski na kuchennych ścianach. W tym miejscu od 2015 roku mieszka Agata. Dorastała na Pomorzu Zachodnim i w Szczecinie, a zaraz po studiach z ówczesnym chłopakiem (dziś już mężem) przeprowadziła się do Anglii.

Kiedy pierwszy raz odwiedziłaś Anglię?

Miałam 10 lat, mój tata przebywał wtedy na stypendium w Oksfordzie. Mieszkał na stancji u angielskiej rodziny – w wielkim, wiktoriańskim domu. Odwiedziłyśmy go z mamą i zostałyśmy na miesiąc. To były wczesne lata 90., w Polsce było szaro i biednie, a tu wszystko było inne, fascynujące. Uwielbiałam wizyty w sklepach z zabawkami, wtedy zobaczyłam, że pluszaki mogą być miękkie! U nas królowały twarde misie. Powiedziałam rodzicom, że będę tu kiedyś mieszkać. Mam zdjęcie, na którym wrzucam pensa do Tamizy, pamiętam, że wypowiadałam to właśnie życzenie. I tak się stało. Zaraz po dyplomie, czyli w 2005 roku, przyjechaliśmy tu z chłopakiem. Anglia dopiero otwierała się na Polaków. Stwierdziliśmy, że pobędziemy tu chwilę, a jeśli się nie uda, wrócimy do Polski. Zostaliśmy do dziś.

Pojechaliście zupełnie w ciemno?

Najpierw wybraliśmy się na targi pracy do Warszawy. Mój chłopak znalazł pracę jako ochroniarz na London Eye. Wyjechał miesiąc przede mną, ja byłam jeszcze przed obroną pracy magisterskiej. Początki były mocno depresyjne. Wynajmował zaniedbane mieszkanie z paroma innymi chłopakami z Polski. Kiedy dojechałam, mieszkałam kątem u niego i próbowałam znaleźć pracę. Szukałam trzy miesiące. To nie był łatwy czas – brak pieniędzy, niepewność, nowy język. W końcu zaczęłam pracę w sklepie w Muzeum Brytyjskiego. Pamiętam, że wystawiano wtedy rysunki Michała Anioła. W tym samym czasie zdecydowaliśmy się wynająć pokój w nieco lepszym mieszkaniu. Powoli, powoli wszystko zaczęło się układać.

W Polsce ukończyłaś filozofię, a kiedy już przywykłaś do życia w Londynie, zrobiłaś kurs z historii sztuki, która jest związana z twoją ścieżką zawodową. 

Od początku chciałam się dokształcać. Kiedy już było mnie na to stać, zdecydowałam się na roczny kurs historii sztuki i architektury na Uniwersytecie Londyńskim. Po jakimś czasie pracy w muzealnym sklepie dostałam propozycję przeniesienia do działu Picture Library. Zajmowałam się tam m.in. prawami autorskimi i licencjonowaniem zdjęć do publikacji. Miałam okazję bardziej poznać kolekcję, pracować z kuratorami, pomagać przy organizowaniu sesji zdjęciowych eksponatów do katalogów wystaw. Wsiąkłam w ten muzealny świat i postanowiłam w nim zostać. Później trafiłam do Royal Collection Trust, czyli do miejsca, w którym pracownicy opiekują się zbiorami sztuki brytyjskiej rodziny królewskiej. I tu zajmowałam się podobnymi rzeczami jak w poprzedniej pracy. To było fascynujące miejsce, ale po jakimś czasie zapragnęłam zmienić Rembrandta, van Dycka oraz zbroje Henryka VIII na coś bardziej na czasie. W tym roku dostałam pracę w jednej z bardziej znanych galerii sztuki współczesnej.

Po sześciu latach w Londynie zdecydowaliście się kupić dom.

Kiedy zrobiliśmy rozeznanie i okazało się, że miesięczna rata kredytu jest niższa niż opłata za wynajem, postanowiliśmy zaryzykować. Wiedzieliśmy, że chcemy w Anglii zostać na dłużej, może na zawsze. Mieliśmy jednak dylemat, czy kupić małe, jedno- lub dwupokojowe mieszkanie bliżej centrum, czy dom z ogródkiem, ale dużo dalej. Padło na to drugie. Jesteśmy z mężem domatorami, więc zdecydowaliśmy, że ważniejszy jest dla nas komfort mieszkania, a nie bliskość miasta. Niedaleko naszego domu jest stacja kolejowa i do centrum Londynu możemy dojechać w 30 minut. Gdy jest pogoda, jeżdżę do pracy rowerem. Plusem mieszkania dalej od centrum jest też fakt, że szybko możemy wyjechać z miasta i w niecałą godzinę być np. nad morzem.

W jakim stanie było wnętrze?

Dom był niemal zupełnie pusty i do generalnego remontu. Nieruchomości w Anglii zazwyczaj sprzedawane są z wyposażeniem, mi pasowało to, że w tym przypadku tak nie było, bo chciałam tu urządzić zdecydowanie inaczej, niż robi się to w typowym angielskim domu. Chciałam, żeby było oryginalnie i po mojemu, a nie jak z broszury dewelopera czy agenta nieruchomości. Och, jakże byłam naiwna. Nie zdawałam sobie sprawy, ile nerwów, pracy i czasu to pochłonie! Ale miałam taką romantyczną wizję, by kupić stary dom i go wyremontować. Nowe mieszkania i domy mnie nie pociągają, mam wrażenie, że czegoś im brakuje… Może duszy? Nasz dom został zbudowany ok. 1900 roku. Wiemy trochę na temat jego historii, ponieważ poprzedni właściciele przekazali nam teczkę z całą dokumentacją wcześniejszych sprzedaży i remontów.

Nasz remont zaczęliśmy od kuchni, której praktycznie nie było. Zastaliśmy pomieszczenie ze starym zlewem, rozpadającą się szafką, odpadającymi kafelkami i poobijanym tynkiem. Wymieniliśmy też podłogę na parterze, na oryginalne deski położyliśmy nową, drewnianą podłogę, by w ten sposób ocieplić dom. Stare angielskie domy często nie mają piwnic ani nawet porządnych fundamentów. U nas zaraz pod oryginalnymi deskami jest ziemia. Na piętrze zerwaliśmy brzydką wykładzinę, pod którą znaleźliśmy deski w całkiem dobrym stanie.

Pierwsze prace były tylko po to, by móc się wprowadzić, co zrobiliśmy po miesiącu. Z resztą prac się nie spieszyliśmy. Kiedy mieliśmy trochę funduszy i czasu, remontowaliśmy dalej. Sporo robiliśmy sami – malowaliśmy ściany, podłogi, schody. Ostatnim pomieszczeniem, które zostało odnowione, była łazienka. Nie chciałam iść na kompromisy i na remont zdecydowaliśmy się dopiero wtedy, gdy budżet pozwolił na zrealizowanie moich pomysłów, jak np. marmurowe kafle na podłodze.

Na jakim wnętrzu ci zależało?

To było pierwsze mieszkanie, które urządzałam samodzielnie. W 2012 roku, kiedy kupiliśmy dom, miałam zupełnie inny gust. Początkowo przechodziłam fascynację angielskim stylem country, myślałam o tradycyjnych wzorzystych tkaninach, ale okazało się, że nie czuję się w takich pomieszczeniach najlepiej. Przytłaczały mnie wzory i kolory. Z czasem powstało stonowane wnętrze z niewielką liczbą przedmiotów i ozdób. Myślę, że kończenie domu „nie na raz” jest fajne, bo po pewnym czasie zauważasz, co ci pasuje, a co nie. Kiedy gdzieś pomieszkasz, zobaczysz, że coś w dany sposób może być bardziej funkcjonalne. Dlatego nie narzekam, że nasz remont trwał niemal pięć lat, bo dzięki temu żyjemy we wnętrzu, które odpowiada naszym potrzebom.

Wróćmy do Londynu, czy czegoś ci w tym mieście brakuje?

Przez długi czas tęskniłam za małymi warzywniakami. Warzywa kupowane w supermarketach i pakowane w plastik tylko z wyglądu przypominały te, które znałam z Polski – tutaj wszystko wydawało się nie mieć smaku. Na szczęście wraz z modą na ekologiczne jedzenie w wielu dzielnicach zaczęły pojawiać się tzw. farmer‘s market, gdzie można kupić lokalne produkty. Czasem brakuje mi też dzikiej przyrody i jezior. Tu wszystko jest bardzo uporządkowane i zagospodarowane. Są wytyczone szlaki, większość terenów zielonych jest własnością prywatną i nie można się po prostu zgubić w lesie czy iść przez pola tam, gdzie nas oczy poniosą.

Które miejsca w mieście wyjątkowo lubisz?

Wcześniej mieszkaliśmy we wschodniej części miasta. To tradycyjnie, robotnicze dzielnice, biedniejsze niż zachodni Londyn i pełne imigrantów z całego świata. Od wielu lat jednak wschodni Londyn jest także mekką młodzieży, ludzi z branży kreatywnej i artystów. I właśnie ten Londyn uwielbiam za multikulturowość, różnorodność i luźną atmosferę. Tam widać prawdziwe londyńskie życie. Sklep afrykański czy pakistański znajduje się zaraz obok studia znanego fotografa lub pracowni malarskiej. Np. na Brick Lane są sklepy z ubraniami vintage, kręgielnia, sklep z płytami, ale także restauracje serwujące indyjskie jedzenie, targ z chińską odzieżą, dywanami i straganami z warzywami.

Lubię też londyńskie parki i to, że żyją – ludzie zabierają ze sobą jedzenie, robią pikniki. Uwielbiam spędzać czas w pubach, ale to jest coś, czego polubienie zabrało mi trochę czasu. Na początku nie lubiłam tamtejszego jedzenia. Teraz uważam, że cała kultura pubowa to jedna z fajniejszych rzeczy w Anglii! Każdej niedzieli organizuje się w nich tzw. Sunday roast. Je się wtedy tradycyjne potrawy jak pieczone mięsa, tradycyjne pies (czyli mięso i warzywa zapiekane pod warstwą ciasta), fish and chips lub, w bardziej współczesnej wersji, burgery oraz dania bezmięsne i popija piwem. To cały rytuał, spotkanie ze znajomymi, rozmowy. Od kiedy nie jem mięsa, chodzimy do takich pubów, które mają opcję wege – a takich miejsc w Londynie ciągle przybywa. Super, że można kultywować tradycję niedzielnych obiadów w pubie, nawet jeśli nie je się tradycyjnych mięsnych potraw.

A jak wygląda twój przepis na wolny, przyjemny dzień?

Lubię sama pojechać do centrum miasta, usiąść w kawiarni, poczytać książkę, popatrzeć na ludzi. Później pójść na wystawę, czasem nawet dwie. W czasie pandemii zaczęłam dużo jeździć rowerem i dzięki temu odkrywam miasto na nowo; poznaję rowerowe trasy i zakamarki, w których nigdy przedtem nie byłam. Kiedy mam przesyt miasta, a weekend ma być ciepły, wyjeżdżamy z mężem za Londyn. Szukamy jakiejś atrakcji (np. zamku, ogrodu) albo jedziemy nad morze. Wokół Londynu jest mnóstwo takich miejsc, więc nie sposób się nudzić.

Ulubione miejsca Agaty w Londynie

 

Galerie i muzea

  • White Cube – nie można pominąć, jeśli chce się być na bieżąco ze sztuką współczesną.
  • The Wallace Collection – malarstwo, rzeźby i meble głównie z XVIII wieku, a wszystko to w pięknym budynku. Plusem jest kawiarnia na zadaszonym dziedzińcu. Niedoceniana i mało znana kolekcja, nie ma tu takich tłumów jak w innych muzeach, a zbiory są równie ciekawe.
  •  Hayward Gallery – galeria w brutalistycznym kompleksie Southbank nad Tamizą. Tutaj zawsze można zobaczyć dobrą sztukę.

 

Restauracje, kawiarnie, puby

  • 40 Maltby Street – sklep z naturalnymi winami oraz kameralna restauracja serwująca proste, ale zawsze pyszne jedzenie. Zaopatruję się tutaj w wina, ale zjeść też czasem lubię.
  • The Ned – luksusowy hotel w budynku, w którym mieścił się kiedyś bank. Cały parter zajmują restauracje i bary. W piwnicy jest klub tylko dla członków, ale można rzucić okiem na ogromny sejf, który został przerobiony na klubową salę.
  • Elliot’s – bardzo fajna, niezobowiązująca restauracja z dobrym jedzeniem. 
  • Crate Brewery – piwo rzemieślnicze i jedna z najlepszych pizz w mieście, czego chcieć więcej? Lokal mieści się nad kanałem, więc latem przyjemnie posiedzieć na zewnątrz i patrzeć na przepływające barki.
  • Campania – Włochy we wschodnim Londynie. Restauracja mieści się w przeuroczym zaułku, można poczuć się jak w wiosce. Świetny klimat, pyszne jedzenie. Uwaga: tutaj jest zawsze tłoczno i często na stolik trzeba czekać!
  • Gordon’s Wine Bar – najstarsza winiarnia w Londynie. Mieści się w nieciekawej uliczce nieopodal stacji metra Embankment, ale wystarczy wejść do środka, by poczuć się jak w wiktoriańskiej Anglii – piwnica z niskim sufitem, jest ciemno i nieco duszno. Ale dla atmosfery i dla wina warto. Jest też duży ogródek na zewnątrz, zawsze pełen ludzi!
  • Oriole – speakeasy (w czasach prohibicji tak nazywano ukryte bary), z ulicy widać niepozorne drzwi i wpuszczającego pana. Schodami w dół do innego świata! Pluszowe wnętrze, przytłumione światło i ogromny bar, bo drinki to specjalność tego miejsca. Każdy drink zawróci wam w głowach, zarówno smakiem, jak i sposobem podania. Wieczorami jazz lub blues na żywo.
  • Discount Suit Company – kolejne speakeasy. Tym razem to maluteńka piwnica ukryta pod sklepem z garniturami. Jeśli nie wiesz, czego szukasz, to tego baru z pewnością nie znajdziesz. Trafiają tu tylko wtajemniczeni. Drinki są wspaniałe, a atmosfera tego miejsca to atrakcja sama w sobie.
  • Mildreds – wegańska/wegetariańska restauracja. W sumie to już mała sieć restauracji, bo są aż cztery. Jeszcze nigdy nie zjadłam tutaj nic niedobrego. 
  • Brasserie Zédel – trochę spelunkowo, ale klimat jak z lat 30. w Paryżu. Na górze restauracja, w piwnicy bar. Zaraz koło Piccadilly Circus.
  • Netil360 – bar na dachu we wschodnim Londynie, zaraz przy imprezowym parku London Fields. W sumie nic specjalnego, ot piwo i inne alkohole. Chyba mają też pizzę. Ale z dachu fajnie widać miasto, zawsze jest gwarnie i wesoło.

 

Inne ciekawe miejsca

  • Barbican – brutalistyczny kompleks, na który składają się teatr, galeria sztuki, restauracje, bary, a także tropikalny ogród. Można, a nawet trzeba, się zgubić i podziwiać fascynującą architekturę.
  • Brixton Market – klimatyczne knajpki pośród gwarnego targu. Bardzo multikulturowo.
  • Greenwich Park – moim zdaniem najładniejszy park w Londynie. Piękny widok na miasto, dużo trawy na pikniki, muzeum, górki i pagórki, jadalne kasztany, ogród różany, wiosną kwitnące wiśnie, jelenie, korty tenisowe, boisko do krykieta – tutaj nie można się nudzić.
  • Covent Garden – jeśli na zakupy, to tylko tutaj. Te same sklepy, które są na zadeptanej Oxford Street, ale klimat jest bardziej kameralny.
  • Coal Drop Yard – nowy kompleks powstały w wiktoriańskim kolejowym terminalu węglowym zaraz obok dworca King’s Cross. Ciekawa architektura, dużo sklepów, restauracji i barów. Całkiem fajnie.