DESA Home Today: Michał Korchowiec

Kolekcja współczesnego dizajnu przygotowana przez wybitnych artystów i projektantów dla DESA Home Today powiększa się o kolejne obiekty. Tym razem to rzeźby świetlne Michała Korchowca, które zaczęły powstawać w trudne pandemiczne dni. Z zebranych kloszy i innych szklanych przedmiotów vintage pochodzących z różnych czasów – od lat 20. do lat 80. – Michał początkowo tworzył obiekty dla siebie, a później utworzył oficjalną kolekcję, która została nagrodzona na Łódź Design Festival 2022. Dla DESA Home Today zaś przygotował trzy unikatowe obiekty oraz jedną wersję kolorystyczną lampki 1.0. To przedmioty, wobec których trudno pozostać obojętnym. Piękne formy ze szklanych elementów rozbłyskują różnymi barwami, niejako ożywając, w ciągu dnia zmieniają swój charakter i przybierają nieoczekiwane kolory.

Michał Korchowiec to człowiek wielu talentów. Artysta wizualny, scenograf, reżyser. W 2012 roku ukończył Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Od czasu studiów tworzy wystawy, na których prezentuje malarstwo, video-art i instalacje, nagradzane scenografie teatralne, m.in. do przedstawień Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego Nie-boska komedia, Wiktora Rubina i Joli Janiczak Sprawa Gorgonowej czy Jacka Poniedziałka Kto się boi Virginii Woolf. Wyreżyserował i wyprodukował dokument Morgenrot, pracuje nad kolejnymi filmami.

Wszystko zaczęło się od malarstwa. Dlaczego?

Dlaczego malarstwo? Kiedy miałem 7 lat, została u mnie wykryta przewlekła choroba – wirusowe zapalenie wątroby. Dziś ludzie są na nie szczepieni, ale wtedy lekarka zaleciła „zdrowy, spokojny tryb życia” i zrezygnowanie z karate i nart, które lubiłem. To odcięło mnie społecznie od innych dzieci i wzbudziło potrzebę wyrażania siebie w samotności. W liceum malowanie i bycie „artystą” chroniło moją wrażliwość, ale było też oznaką buntu przed męskim pierwiastkiem, który był w mojej rodzinie bardzo silny w tamtym czasie. Dziś rzadko maluję, zajęły mnie inne sprawy, potrzebuję być w pewnym stanie, żeby malować, a przez to opowiadać o swoich przodkach. Przez wiele lat malowałem szare klisze – zdjęcia zapisane w mojej pamięci – portrety babci, dziadka, mamy, ojca, siostry i własne wizerunki, zapisy mojego czasu i mojej przeszłości. Moje malarstwo zawsze dotykało ciemnych miejsc życia.

 

Już na drugim roku studiów zacząłeś pracować jako scenograf. Jak do tego doszło?

Debiut w teatrze miałem w 2009 roku. To była dość niesamowita sytuacja. Miałem już na koncie jakieś wystawy i dzięki temu mój znajomy dramaturg zaprosił mnie do zrobienia pierwszego spektaklu. Pomyślałem, że zrobię instalację i ktoś mi jeszcze za to zapłaci! Niestety próby nie szły dobrze i zostaliśmy zwolnieni, jednak dyrektor teatru w Wałbrzychu, Sebastian Majewski, zadzwonił do mnie parę dni później i zaproponował pracę przy spektaklu Niech żyje wojna! na podstawie Czterech pancernych i psa. Zacząłem pracować z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim. Ten nasz pierwszy wspólny spektakl dostał nagrodę i tak szliśmy do przodu. To był fascynujący czas w moim życiu, czas pracy zespołowej i poczucia bycia w rodzinie. Robiliśmy po pięćsześć spektakli rocznie, spędzaliśmy ze sobą niemal każdą chwilę.

W 2016 roku zrobiłem film dokumentalny Morgenrot. Była to opowieść o mojej babci, która była Niemką i Mazurką, jednak ze strachu nigdy nie ujawniła swojej tożsamości, ale także o agresywnym dziadku polskim partyzancie, a pośrednio o mojej mamie i mnie, o dorastaniu w niewiedzy o źródle traumy. To było poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie umiemy rozmawiać z ludźmi, których kochamy. Film był pokazywany na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Rok po premierze moja mama miała wypadek, serce mi pękło. Jeszcze przez jakiś czas byłem w stanie pracować w teatrze, ale ostatecznie się wypaliłem. Wyjechałem do Tangeru. Mieszkałem tam przez rok w 150-letnim domu pomalowanym beżową farbą olejną, której nie mogłem znieść, więc całą ręcznie skułem i odkryłem oryginalną malaturę domu. Do Maroka jeżdżę od 18. roku życia. Podczas pierwszej wystawy w krakowskiej galerii Art Agenda Nova pokazałem pracę z ramką elektroniczną z napisem: „Tego dnia nasi rodzice się rozstali”. Było to video, na którym widać mnie i siostrę biegających po plaży i cieszących się. I to rzeczywiście był dzień, kiedy nasi rodzice powiedzieli nam, że się rozchodzą, na naszych pierwszych wspólnych wakacjach w Chorwacji. Chodzi mi o to, że zawsze mi się wydawało, że rodzina jest najbardziej cenzorską komórką społeczną. Kwestia rodziny jest w mojej sztuce bardzo ważna. Od kiedy skończyłem 18 lat, trochę uciekałem z tego domu.

 

 

Po Tangerze pojechałeś dalej?

Dostałem propozycję pracy przy spektaklu Magdy Szpecht Always coming home w Tokio. Tokio po Tangerze wydawało mi się podróżą dookoła świata, a zawsze marzyłem o okrążeniu kuli ziemskiej. Do Tokio poleciałem przez Nowy Jork i Los Angeles, a po premierze długo zostałem w Azji, skąd przez Grecję wróciłem do Polski. Próbowałem odzyskać siebie, poczuć grunt pod nogami i przynależność do świata. Podczas podróży nagrałem mnóstwo materiału video i poznałem niesamowite osoby w taki sposób, w jaki można poznawać jedynie w samotnej podróży. Z Tajpej pojechałem na Filipiny, było to dzień po wybuchu wulkanu Taal. Chciałem to zobaczyć, ale na miejscu poczułem się jak gap. Uwiedziony opowieścią o endemicznym ptaku (dzioborożcu czarnym), zdecydowałem, że odwiedzę najdalszy archipelag Filipin, Sulu. W Zamboandze – mieście, z którego wypływają promy – poznałem rodzinę, która zabroniła mi dalszej podróży i tym samym uratowała życie (archipelag Sulu ogarnięty jest wojną domową). Senior rodziny, były imam palący dwie paczki dziennie i uwielbiający jazdę na motorze, powiedział mi: „Już nie musisz być samotną wyspą”. Ale nie miał racji. Wróciłem do Polski na warszawską premierę spektaklu Always coming home w Teatrze Rozmaitości, która odbyła się tydzień przed lockdownem. I tak zostałem sam w moim wynajmowanym mikromieszkaniu na ostatnim piętrze – z wielkim tarasem i bezpośrednim wglądem do domów innych ludzi. Czułem się jak na obrazie uwiecznionym w pierwszych słowach książki Olivii Laing Miasto zwane samotnością. Byłem samotny i patrzyłem na życia innych, a żeby przeżyć wśród portretów moich przodków, zacząłem budować ze zbieranych latami szklanych kloszy świecące obiekty. Kolorowe światło uzdrawia, poczułem to już wiele lat wcześniej, kiedy przez całą zimę robiłem spektakl na Islandii i kupiłem sobie antydepresyjną, czerwoną żarówkę. Muszę przyznać, że wciąż nie umiem się z tej mojej bezludnej wyspy wydostać.

 

W ten sposób stworzyłeś unikaty, które można będzie kupić m.in. w DESA Home. 

Jestem już krok dalej, świadomie umiem je tworzyć, uzyskiwać stabilną formę i kolory. Moje obiekty składają się z unikatowych starych kloszy, szklanek, kieliszków. Znalezionych szklanych elementów z różnych światów, z różnych przestrzeni i czasów, z rzeczy, z których ludzie zrezygnowali, a które odzyskują swoje piękno, zmieniają funkcję i tworzą nowy obiekt. To odnajdywanie kolejnych elementów ma w sobie aspekt romantyczny. One są o miłości, o nadziei, o przyszłości ugruntowanej w racji do bycia. Dają dobro, wciągają jak odległe planety, można na nie patrzeć godzinami, rozpoznając kolejne gradienty kolorów. W tej nowej kolekcji tego właśnie szukałem, chciałem, żeby światło jednej żarówki przechodziło w tęczę.

Te kawałki niestety powoli się kończą, już brakuje mi podstawowego elementu, czyli szklanego filtru z lampy naftowej Jupiter, której produkcja zakończyła się w latach 70. 

 

Oprócz unikatów powstała seria lamp 1.0 produkowana współcześnie w polskiej hucie szkła. 

Tak, dzięki doświadczeniu zdobytemu podczas pracy nad obiektami unikatowymi zaprojektowałem lampkę 1.0. Jest to baza analogowego systemu, z czasem będzie można dokładać dodatkowe klosze. Na razie 1.0 składa się z trzech elementów: podstawy w trzech odcieniach cynobru, filtra i górnego klosza (kulki w odcieniach różu, zieleni i błękitu). 1.0 można używać z filtrem lub bez w zależności od humoru. Filtr powoduje, że kolor światła staje się intensywny, a lampka 1.0 zmienia się w „ognisko domowe”. 1.0 to moje pierwsze projektowe dziecko. Te świetlne obiekty mają antropomorficzny charakter, są dobrymi duchami. Dają poczucie bezpieczeństwa, można się nimi bawić i tworzyć futurystyczne pejzaże, dokładając kolejne elementy.

Mam do moich lampek stosunek emocjonalny, dlatego żeby uniknąć wiązania się z nimi, podjąłem decyzję, by nazywać je w okropny sposób numerami i oznaczeniami kolorów. One są dla ludzi, a przywilejem nowego właściciela jest ich nazwanie. Te trzy obiekty w DESIE są początkiem mojej nowej kolekcji, która jest wyrazem mojej aktualnej fascynacji światłem, zapisem kolejnego etapu.

Wkrótce pojawią się kolejne obiekty. Oprócz DESY współpracuję też z galerią Listval w Reykjavíku. Galeria mieści się w budynku opery Harpa. Moje obiekty stoją na parterze, w przeszklonym miejscu zaraz obok prac Shoplifter, artystki Hrafnhildur Arnardóttir, która parę lat temu reprezentowała Islandię na Biennale w Wenecji swoim tęczowym, futrzanym wnętrzem. Jestem z tego dumny.

 

Jakimi przedmiotami ty sam lubisz się otaczać?

Przedmioty, które mnie otaczają, dają mi poczucie bezpieczeństwa, a ich liczba powoduje, że mój wzrok jest stale zajęty. Uwielbiam rzeczy znalezione, skazane na mnie, rzeczy wyrzucone, które przerabiam na swoje. Jestem zbieraczem. Wszystkie miejsca w moim domu są małymi instalacjami. Nakładają się tu różne plany i opowieści. To tworzy mój emocjonalny stosunek z tymi przedmiotami. Czasem znajdę coś niesamowicie pięknego w second-handzie lub śmietniku, a czasem potrącę ciekawy kamień na ścieżce. Z jednej z podróży do Maroka, gdzie przez dwa miesiące żyłem w hotelu w zamian za sprzątanie pokoi, przywiozłem mnóstwo metodycznie wyszukanych na targu koralików. Na targ przyjeżdżali Malijczycy z worami wymieszanych z piaskiem różnobarwnych koralików. Godzinami szukałem turkusu, onyksu i koralu. To mnie relaksowało, a zdobycz nagradzała. W międzyczasie projektowałem przestrzeń do dużego spektaklu. 

Mam mnóstwo małych rzeczy, które mają dla mnie znaczenie. Wiem, dlaczego dany przedmiot u mnie jest. W tym mieszkaniu żyję od 10 lat, pomalowałem podłogi na czarno, ściany na biało i zacząłem zbierać przedmioty oraz rośliny. Na tarasie mam trawy, łąkowe samosiejki, które przywieźliśmy z mamą z Mazur z ziemią z działki mojej babci po kręceniu filmu.

Mam tu też ważną dla mnie książkę słownik niemiecko-francuski z końcówki XVIII w. znaleziony na strychu u babci. Jego obecność sprawiła, że w mojej głowie zaczęły się pojawiać pierwsze pytania o jej tożsamość. W gruncie rzeczy można powiedzieć, że nie ma tu nic, co ma obiektywną wartość, ale wszystkie te przedmioty są dla mnie bezcenne.

 

Czy masz w planach kolejną scenografię?

W pewnym momencie teatr bardzo mnie zmęczył. Obraziłem się za emocjonalne wykończenie. Praca w teatrze nie polega na tym, że idziesz i mówisz, że chcesz, żeby coś było tak i tyle. To tak nie działa. Wszystko jest negocjacją, a mało osób zdaje sobie sprawę, że na barkach scenografa często opiera się cała struktura produkcji spektaklu, od odpowiedzialności finansowej po negocjowanie godzin pracy z portierem, który chce wcześniej zamknąć teatr. Praca w teatrze przez działania władz i cięcia budżetowe stała się trudna czy wręcz niemożliwa do wykonania na takim poziomie, żebym wciąż był zadowolony z tego, co robię, a mój projekt mógł być realizowany. Ale trochę chciałbym wrócić do pracy w grupie i zrobić coś fajnego. Marzy mi się opera.