Grzegorz i Tomek: Na parapecie zawsze znajdzie się miejsce na kolejną roślinę

Grzegorz i Tomek:

Na parapecie zawsze znajdzie się miejsce na kolejną roślinę

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Ład Studio
Data: 20.11.2023

Jesteśmy w warszawskim mieszkaniu Grzegorza Hasika i Tomka Krzyżanowskiego. Co tu na nas czeka? Mnóstwo wspaniałych przedmiotów, kwiatów i opowieści, a do tego jeszcze ciepłe crumble z lodami. To przykład na to, że wynajmowane mieszkanie może wyglądać jak własne. Grzegorz jest architektem, projektuje wnętrza, a także prowadzi markę Hasik Design Studio. Od niedawna wspomaga go w tym Tomek, wspólnie wytwarzają małe serie przedmiotów użytkowych.

Grzegorz, gdzie się wychowałeś?

Grzegorz: Pochodzę ze Szczecina, tam się urodziłem i mieszkałem przez większość życia. Ukończyłem liceum plastyczne ze specjalizacją w zakresie form użytkowych – snycerstwa. Wtedy wydawało mi się, że to archaiczny kierunek, ale dziś widzę, że sporo rzeczy, których nauczyłem się o pracy z materiałem, wykorzystuję obecnie. Po liceum poszedłem na architekturę wnętrz na szczecińską Akademię Sztuk Pięknych, na licencjacie obroniłem mebel, który stoi dziś w naszym salonie. Na ostatnim roku licencjatu mieszkałem już w Poznaniu i dojeżdżałem na korekty do Szczecina raz w tygodniu, a z racji tego, że byłem synem kolejarzy, bilet kosztował mnie tylko 5,50 zł w jedną stronę. Później mebel Vertica został wybrany na wystawę młodego polskiego dizajnu w Mediolanie. Byłem dumny, cieszyłem się, że mebel zobaczył sam Mendini. Zatem już podczas studiów z projektowania wnętrz wolałem formy użytkowe. Później ukończyłem jeszcze projektowanie mebla na Uniwersytecie Artystycznym im. Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu. W Warszawie mieszkam od czterech lat.

Od małego chciałeś być architektem?

G: Tak, tak! Choć wcześniej w naszej rodzinie nikt nie wykonywał tego zawodu. Być może mam dryg po dziadkach, którzy byli mocno techniczni. Jako dziecko sporo rysowałem i projektowałem – wiatraki, latarnie morskie, domki na drzewie, dwory i pałacyki. Rodzice wspierali mnie w pasjach artystycznych. Od najmłodszych lat miałem też zamiłowanie do roślin. Miałem swój ogródek, gdzie się nimi opiekowałem, sadzonkowałem nowe i wytyczałem ścieżki – taki architekt krajobrazu w wersji junior.

 

Dziś projektujesz i wnętrza, i obiekty.

G: To się przeplata. Kiedy projektuję wnętrza, dopełniam je meblami i dodatkami własnego projektu. To idealny pretekst do stworzenia prototypów, sprawdzenia, jak działają i czy mają dobre proporcje. Tak powstał dębowy kinkiet Dromos. Tworzyłem go do projektu mieszkania w kamienicy przy Filtrowej. Z czasem uzbierało się sporo mebli czy innych elementów wystroju, o które ludzie zaczęli pytać. No i teraz mamy z Tomkiem pracownię na Woli. Tam wytwarzamy, jak to określamy, „biżuterię wnętrz”. I tak chcielibyśmy funkcjonować, tzn. oprócz kilku spokojnych projektów w ciągu roku mieć opcję sprzedaży obiektów. Dziś jest kilka rzeczy, które można zamówić – wspomniany Dromos, dekoracyjne lampy Aurora w kilku wariantach, świeczniki czy minitoaletka. Fajne jest to, że te produkty nie mają stałych łączeń, wszystkie elementy się wsuwa, więc klient dostaje płaską paczkę i sam składa produkt. Oprócz tego niektóre z nich, w zależności od upodobań, można nieco modyfikować.

 

Jak powstają pomysły na projekty?

G: Przykładowo: pomysł na lampkę Aurora wziął się stąd, że sami szukaliśmy lampy na kuchenny parapet. Nie znaleźliśmy nic, co by nas zauroczyło, stwierdziłem więc, że ją zaprojektuję. Zacząłem ją makietować z kartonów po jakiejś paczce. To jest fajny etap procesu, kiedy można coś wyciąć, coś dodać. Na początku lampa miała zupełnie inny kształt, ale kiedy wmontowaliśmy tam tymczasową oprawkę, to nie do końca nam siedziała ta forma. No i trochę ją wyszczupliliśmy. Zanim została przygotowana lampa z aluminium, przez długi czas stała u nas kartonowa wersja lampki. I działała! Sposób wydobywania światła był ten sam.

 

Dziś pracujecie razem, za co każdy z was odpowiada w studio?

Tomek: Ja wcześniej pracowałem w różnych korporacjach, głównie w finansach. Po pierwszym roku naszej znajomości pojawił się pomysł, żeby stworzyć coś razem, jako że Grzesiek niewątpliwie jest utalentowany i ma wyczucie. Ja chciałem mu trochę pomóc od strony biznesowej. Jesteśmy na początku tej drogi. Właśnie stworzyliśmy stronę ze sklepem internetowym i portfolio wnętrz: www.hasik.design. W mojej głowie często rodzą się pomysły na to, jak możemy poszerzyć naszą ofertę, a Grzesiek jest niezastąpiony w przekuwaniu tych wizji w końcowe produkty.

G: Ja projektuję, prototypuję meble i akcesoria, które wspólnie z Tomkiem wykańczamy. Praca manualna, w odróżnieniu od tej projektowej przy komputerze, daje olbrzymią satysfakcję. Wymyślanie nowych form, sprawdzanie proporcji, zestawianie różnych materiałów – to jest to.

Kiedy tu zamieszkaliście?

G: Tu na Mokotowie mieszkam cztery lata, po roku wprowadził się Tomek. To wynajmowane mieszkanie. Na szczęście było urządzone neutralnie: białe ściany, wycyklinowany parkiet, więc można było wprowadzić się ze swoim zapleczem. Ze starego wnętrza zostały kanapa, zabudowa kuchenna i łazienka. W tym roku trochę odświeżyliśmy wnętrze, na ścianach zastosowaliśmy złamany off-white. Bardzo dobrze nam się tutaj mieszka i mamy wspaniałych sąsiadów. Za ścianą mieszka ponad 80-letnia pani Ewa, dawna baletnica, która podczas naszych wyjazdów dostaje klucze do mieszkania i, jak to określa, „lubi się wtedy porządzić”. Podlewa rośliny, wietrzy mieszkanie, odbiera paczki od kuriera.

 

Opowiedzcie o meblach. Czyje rzeczy tu są?

G: Większość mebli i roślin przyjechała ze mną z Poznania.

T: Przed wspólnym zamieszkaniem praktykowałem minimalizm! Częste przeprowadzki związane z życiem zawodowym powodowały, że nie gromadziłem przedmiotów. Z biegiem czasu wspólnie powiększyliśmy kolekcję mebli i roślin.

G: Wszystko się równoważy. Z czasem pojawiały się tu nasze wspólne rzeczy. Uwielbiam rośliny i lubię o nie dbać. Uważam, że otaczanie się roślinami pozytywnie wpływa na człowieka. Z wyjazdów przywozimy nowe okazy, najczęściej sukulenty – jakiś kaktus, opuncja. Na parapecie zawsze znajdzie się miejsce na kolejną zdobycz.

 

Opowiedzcie o paru przedmiotach, jak tu trafiły?

G: Stół, przy którym siedzimy, kupiłem od właściciela mieszkania, od którego moja koleżanka wynajmowała pokój. To duński projekt, nie był odnowiony, ale zapłaciłem za niego jedynie 200 zł. Odrestaurowałem go. Bufet w klimacie art déco z ciekawą intarsją na frontach zapewne inaczej wyglądałby w kamienicznym wnętrzu, aczkolwiek przez to, że nie ma typowej nadstawki, a jedynie ozdobną „łódkę”, to optycznie nie przytłacza. W górnej części blatu ma ukrytą, wysuwaną, kamienną półkę do serwowania drinków. Kamienny blat stolika kawowego został znaleziony w internecie, kamieniarz zeszlifował stary, zniszczony lakier i wypolerował pięknie użyloną calacattę.

T: Najlepszym kąskiem jest fotel Le Corbusiera LC1 produkowany przez Cassinę. Drugi stoi w sypialni. Grzesiek znalazł je w facebookowym ogłoszeniu, wystawione dość tanio, bo były uszkodzone. Oddaliśmy je do naprawy do starszego rymarza. Przed zakupem byliśmy pewni, że muszą to być repliki, a okazało się, że fotele są sygnowane. Innym bauhausowskim akcentem jest fotel Wassily projektu Marcela Breuera. Ten nasz wyprodukowano w czekoladowej skórze w latach 60. dla włoskiej Gaviny.

 

Dużo tu pięknych bibelotów.

G: Jest trochę szlifowanych wazonów ze szkła Murano w technice sommerso. Większość przyjechała z nami z Włoch. Kocham targi staroci. Czasami szukam czegoś do swoich projektów, a później sporo rzeczy zachowuję dla nas. Nad sofą wiszą oprawione w ramy materiałowe tygrysy kupione na giełdzie jeszcze w Szczecinie. Być może są to kawałki kimona, trudno powiedzieć, w jakich latach to wytworzono. Mamy też sporo kamieni, minerałów – lubimy przywozić je jako pamiątki. W wakacyjnej kieszeni zawsze znajdzie się jakiś egzemplarz. Stolik w sypialni to projekt koleżanki Katiowej, z którą znam się od studiów. Kiedyś wspólnie zafascynowaliśmy się aluminium. Ona robiła swoje rzeczy, ja robiłem swoje i razem wysyłaliśmy pliki do cięcia.

 

T: Wymieniliśmy w tym mieszkaniu nawet gniazdka i włączniki!

G: I klamki z plastikowych na mosiężne! Detal ma znaczenie. Lubimy też kuchenne dodatki. Po pandemii bardzo tanio znaleźliśmy na Olx-ie czajnik Alessi z gwizdkiem w kształcie ptaszka. Chłopak sprzedawał go, bo stwierdził, że tak długo był z nim uwięziony w remontowanym mieszkaniu, że nie może już na niego patrzeć. Toster z HAY-a w kolorowym wydaniu czy schodkowa kawiarka Pulcina dodają zwykłym czynnościom humoru. Kwintesencją jest szalona maselnica z Rosenthala w kształcie piramidy – projekt Barbary Brenner z lat 90. Jednym z ostatnich zakupów są filiżanki z olimpiady w Rzymie, znalezione na starociach w Kiermusach w okolicach Białegostoku. Panuje tam bardzo przyjemny, spokojny klimat – podlaska wioska, drewniane domy, polany i las. Można kupić lokalne produkty (np. miody, chleby), ale i starocie przystępnych cenach.

T: W kuchni stoją też wiewiórki do otwierania orzechów. Ja miałem jedną, a Grzesiek miał swoją przywiezioną z Poznania. Przypadek? Nie sądzę!