Hania i Tomek: Nasz gust zależy od naszego miejsca w świecie

Hania i Tomek:

Nasz gust zależy od naszego miejsca w świecie

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 29.09.2021

Mieszkanie ma dwa balkony, jak mówią gospodarze: „[na jednym] słońce się zaczyna, na drugim kończy”. Blok, w którym mieści się to wnętrze, stanął na krakowskiej Krowodrzy w latach 50., dlatego za oknami rozpościera się widok na stary drzewostan.

Odwiedzamy Hannę Dębską i Tomasza Warczoka, którzy pół roku temu mieszkali raptem parę ulic dalej. Oboje są naukowcami i wykładowcami akademickimi. Pandemia i praca zdalna przyspieszyła ich wyprowadzkę ze starego lokum, gdzie ze względu na mały metraż byli zmuszeni wzajemnie słuchać swoich wykładów.

W mieszkaniu witają nas pastelowe ściany, odnowione meble art déco po poprzedniej właścicielce, klasyki PRL-u, śmietnikowe znaleziska, pamiątki rodzinne, dużo książek i ceramiki.

Pracujecie na tej samej uczelni?

Tomek: Wcześniej oboje wykładaliśmy na Uniwersytecie Pedagogicznym, ale w innych instytutach. Hania zajmuje się socjologią prawa, ja socjologią. Do pracy mieliśmy trzy minuty pieszo. Od tego roku akademickiego będę pracował na Uniwersytecie Warszawskim.

Haniu, czym dokładnie zajmuje się socjologia prawa?

Hania: Badaniem prawa inaczej niż prawniczo, czyli nie przez analizę tekstów prawniczych (przepisów i orzeczeń), ale przez przyłożenie do zjawisk prawnych metod socjologicznych. Badania empiryczne pozwalają na wgląd w pewne struktury i procesy, których nie da się poznać, gdy stosuje się aparat pojęciowy i wąską metodologię ściśle prawną. Jeśli chcesz się dowiedzieć, czy ludzie akceptują pewne prawne rozwiązania, czy przyznają prestiż pewnym instytucjom (jak np. Sąd Konstytucyjny) albo jak ten prestiż zbudować, a wreszcie zrozumieć, dlaczego język prawny jest dla laika niezrozumiały i dlaczego taki musi być, musisz przeprowadzić badania empiryczne. Nie ma rady!

Powiedzcie, skąd jesteście?

H: Wychowywałam się w małych, powiatowych miasteczkach, najpierw w miejscowości Włoszczowa, którą wszyscy znają, bo jest tam słynny peron. Moi rodzice trafili tam ze względu na pracę taty. Część mojej rodziny pochodzi z województwa lubelskiego oraz z Ukrainy, a część z centralnej Polski.

T: Ja jestem z Siemianowic Śląskich, czyli z Górnego Śląska, gdzie mieszkałem do 25 roku życia. Później był Cieszyn, no i ostatecznie Kraków. Jestem z zupełnie innego środowiska społecznego niż Hania, bo z klasy robotniczej, typowo przemysłowej. A mówię o tym, bo my w swojej pracy naukowej zajmujemy się m.in. wyjaśnianiem postaw, zapatrywań estetycznych. Inaczej mówiąc: wystrój mieszkania czy domu w dużej mierze zależy od twojej pozycji klasowej, twojego pochodzenia. I to nie tylko w sensie ekonomicznym, bo można sądzić, że jak ktoś jest bogatszy, to bogato urządzi wnętrze. Nie, to nie jest takie proste. Nawet przy takim samym poziomie zamożności, jeżeli ktoś jest biznesmenem, a ktoś inny intelektualistą, to mieszkanie będzie wyglądać inaczej.

H: Nasz gust zależy po prostu od naszego miejsca w świecie.

T: Od pozycji społecznej. Ważne jest też wykształcenie, wyniesiony z domu kapitał kulturowy. Przez pierwsze lata mieszkałem w familoku, to był zupełnie inny świat. No i najważniejsze – niczego nie odziedziczyłem. Hania mogła z domu coś wynieść, jakieś rzeczy, bibeloty czy pamiątki, a ja nie, bo „stare się wyrzuca”. Rzeczy mają być przede wszystkim użyteczne. To jest podstawowa charakterystyka.

H: U mnie z kolei kultywuje się pamięć o przodkach.

Haniu, to co trafiło tu z twojego domu rodzinnego?

H: Przede wszystkim stojąca od lat w piwnicy dziadków biblioteczka. Dziś, po odświeżeniu, znalazła miejsce w naszej kuchni. Jej wnętrze wypełniają ceramika i szkło, które pozbierałam od rodziny, przyjaciół, sąsiadów, a także teściowej. Okazało się, że w przepastnych kuchennych szafkach tej ostatniej jest jeszcze sporo kubków i filiżanek z porcelitu z Mirostowic i Tułowic, od lat ich nie używała. Jedna z moich babć przechowywała w odmętach pawlacza wazon Sękacz i talerzyki deserowe z Ząbkowic, a sąsiadka z poprzedniego bloku, która znała moje zamiłowanie do „starych rupieci”, jak to określiła, podarowała mi jeszcze inne talerze ze wzorem agrestu z Huty „Hortensja”, datowane na początek XX wieku. Nie są w najlepszym stanie, bo niestety były myte w zmywarce. Na kilku półkach stoją butelki apteczne po moim pradziadku. Takie same trafiły też do domów moich sióstr. Pradziadek Stefan Antoni prowadził aptekę w lubelskim Annopolu. Od dziadka (jego syna) mam też stare radio. W sypialni wisi jedwabne, japońskie kimono, które moja prababcia Izabella dostała w prezencie. Przez większość czasu pełni wyłącznie estetyczną funkcję, ale czasami je noszę. Przez lata było przechowywane w szafach, aby się nie zniszczyło. Najpierw dostała je moja babcia, potem mama, wreszcie trafiło do mnie i wszyscy mogą nim nacieszyć oko – wisi jak dzieło sztuki.

 

 

Powiedzcie, co musieliście zrobić w mieszkaniu, zanim tu zamieszkaliście?

T: Generalny remont, który trwał siedem miesięcy. Najpoważniejszą sprawą była zmiana umiejscowienia kuchni. Wcześniej była tam, gdzie obecnie mamy gabinet. 

H: Choć w zasadzie był to powrót do stanu wyjściowego, bo kiedy ten budynek był stawiany w 1958 roku, to właśnie taki układ miało to wnętrze. W obecnej kuchni (wtedy pokoju) zauważyliśmy wystające rury, po których to wywnioskowaliśmy. Moja pierwsza myśl była taka: „Aha! Świetnie! Ta strona jest głośniejsza i od wschodu, więc będzie idealna na kuchnię i salon, a druga, zachodnia doskonała na część sypialniano-gabinetową”.

T: Zlikwidowaliśmy też małe pomieszczenie przy łazience i osobną toaletę, dzięki czemu zyskaliśmy jedną, ale większą przestrzeń.

Zanim zaczęły się prace, musieliście znaleźć to mieszkanie. Jakie były wasze kryteria?

T: Szukaliśmy czegoś w tej dzielnicy, bo bardzo nam się tu podoba i dobrze żyje.

H: Tak, chcieliśmy zostać na Starej Krowodrzy. Ważne było też to, by niemal wszystko móc załatwić na piechotę, bo nie mamy samochodu ani nawet praw jazdy, więc właściwie ciągle chodzimy, rzadko korzystamy z komunikacji miejskiej. Miałam też dodatkowe kryteria: drewniane podłogi i okna, dużo światła i zieleń za oknami. Aha! Chciałam jeszcze mieć łazienkę, w której zmieszczą się i wanna, i prysznic. Wydawało się, że znalezienie miejsca, które spełni wszystkie te wymagania, nie będzie możliwe. 

Ale się udało. Jak tu trafiliście?

H: W szukaniu, głównie przez Internet, pomogła mi mama. Cały czas twierdziłam, że nie da się znaleźć takiego mieszkania, jakie chcę, a ona powiedziała: „Udowodnię ci!”. I udowodniła! Pewnego styczniowego dnia zobaczyłyśmy TO ogłoszenie. Mieszkanie było w naszej okolicy, na zdjęciach uwagę przykuwały okna aż do podłogi i stare meble. Poczułam, że to jest to… Po obejrzeniu go dwa dni później na żywo potrzebowałam 15 sekund, żeby uznać, że jest idealne. Zakochałam się. Zupełnie nie zwracałam uwagi na wszystkie słuszne zastrzeżenia, które miał Tomek. Jednym uchem wpadały, drugim wypadały. A wnętrze było w nie najlepszym stanie!

T: Oj tak, było bardzo, bardzo zaniedbane. Mieszkała tu pani, która w pewnym momencie przestała wyprowadzać swojego psa. Zastaliśmy bardzo nieładny zapach i brud. Klepki parkietowe, głównie w przedpokoju, gdzie przebywał jej pupil, musiały zostać wymienione. 

H: Cykliniarz odkupił po prostu od kogoś używane. Okazało się, że można tak zrobić i jest to relatywnie tanie rozwiązanie. Dodatkowo stara klepka jest ponoć lepsza od nowej, która była suszona zbyt krótko i przez to szybciej się „rozchodzi”. Natomiast resztę podłóg udało się zachować, są różne: brzozowo-bukowe w pokojach i dębowa w kuchni.

Przejdźmy do wystroju. Za niego odpowiadasz głównie ty, Haniu. Jak zaczęło się twoje zamiłowanie do przedmiotów vintage?

H: Pamiętam, że moi rodzice w latach 90., kiedy byłam mała, mieszkanie wypełnili meblami z Cepelii. Było trochę góralsko, do tego kwiatowe wzory, ceramiczne i drewniane ptaszki, haftowane poduszki, wiklina, dużo ciemnego drewna. Był też fajans: Włocławek, Koło, ćmielowska porcelana, a także obrazki na ścianach, rodzinne pamiątki, gramofon z płytami winylowymi i mnóstwo książek. Wnętrze naszego mieszkania znacznie różniło się od innych w bloku. Dzięki mamie było niesztampowe. I chyba w taki właśnie sposób i u mnie pojawiło się zamiłowanie do oryginalnych rzeczy. Już do pierwszego mieszkania na studiach zaczęłam znosić różne nieoczywiste przedmioty. Mam też po tacie taką fiksację dotyczącą książek. Sama muszę je segregować i układać, aż znajdę rozwiązanie idealne, nikt nie ma prawa tego za mnie robić.

T: Ja nawet bym nie śmiał!

H: Kiedy przeprowadziliśmy się do Włoszczowy, tata spędził całą noc na układaniu ich pieczołowicie we wszystkich dostępnych miejscach, ja zrobiłam to samo, gdy tylko w tym mieszkaniu pojawiły się półki. Zajęło mi to, bagatela, 12 godzin.

Jaki był pomysł na obecne mieszkanie?

H: Kiedy tu weszłam, to od razu wiedziałam, co gdzie będzie stało. Po prostu wiedziałam – tu będzie kanapa, tu strefa z krzesłami i stołem, żebyśmy wreszcie jedli wygodnie, a z drugiej strony żebym miała dodatkowe miejsce do pracy, i że na pewno nie będzie żadnego telewizora, szczególnie w dużym pokoju, bo mi zepsuje wystrój! Tak, Tomku, teraz możesz powiedzieć, że dzięki twoim namowom mamy telewizor w sypialni. Muszę przyznać, że świetnie ogląda się seriale na większym ekranie.

Zależało mi też na odrobinie różu i granatu. No i na pewno chciałam wyeksponować te wszystkie meble ze śmietnika, które przez lata zbierałam i trzymałam w piwnicy. Więc w zasadzie większość rzeczy już była.

T: Największym marzeniem Hani była gięta ścianka zaprojektowana przez czechosłowackiego artystę Ludvika Voláka. Mebel stoi w salonie i rozdziela go na dwie strefy.

H: Kupowanie tej ścianki kosztowało mnie sporo nerwów, a jak już rozwiązałam wszystkie problemy z tym związane, to skończyliśmy na SOR-ze, bo miałam stan przedzawałowy. Uzyskanie wymarzonego wnętrza musi być okupione wysiłkiem. Ale są też pozytywne strony tego wydarzenia, zaczęłam bardziej dbać o zdrowie.

Co jeszcze dokupiliście?

H: Wydaje mi się, że najciekawsza jest sofa. Została wykonana przez stolarza z Radomia, Michała Dobrzyńskiego-Sałka. Zobaczyłam ją w jakiejś mniejszej wersji na Instagramie i napisałam do niego, czy mógłby zrobić taką, żeby mężczyźnie 190 cm było wygodnie siedzieć. Michał przyjechał do nas, zmierzył Tomka. Był bardzo zaangażowany w ten projekt. To prawdziwy rzemieślnik i artysta.

Kilka lamp kupiłam w krakowskich sklepach ze starociami. Za to jedną z najlepszych śmietnikowych zdobyczy jest stół duetu Lejkowski & Leśniewski z lat 60. Stał i czekał na wywóz gabarytów na Urzędniczej. Trafiłam na niego, gdy wracałam wieczorem z pracy.

T: Taszczyliśmy go potem razem!

H: Prawda! A wtedy nie wiedziałam jeszcze, co to za dizajn, urzekły mnie nogi. Krzesła, zarówno muszelki (to te z „dziurką”), jak i te projektu Macieja Zielińskiego, powoli zbierałam na osiedlach Krowodrzy. Z wystawek jest też sporo dodatków, np. ogromna puszka po oleju, który został podarowany Polakom po wojnie przez obywateli amerykańskich. Aktualnie pełni rolę osłonki.

Lubisz ceramikę, masz sporo figurek.

H: Tak, moje ukochane to te z Ćmielowa. Mam pieski, chow chowa i pudla, zaprojektowane przez Mieczysława Naruszewicza, a także jego panterę. Mam też charta afgańskiego zaprojektowanego przez Kazimierza Czubę i siłacza Lubomira Tomaszewskiego. Obecnie odkładam pieniądze na gibona Hanny Orthwein. Nie pogardzę również ciekawą dekoracją, która wcale nie musi mieć sygnatury. Z ciekawszych rzeczy mamy też figurkę kobiety z samowarem, którą dostaliśmy w prezencie ślubnym od naszej przyjaciółki, profesorki z Moskwy. Figurka pochodzi z radzieckiej fabryki porcelany Dulevo. Jest też miniświnka ze złotymi skrzydełkami z pracowni ceramicznej ENDE.

Mieszkanie jest gotowe. Czy jeszcze coś czasem dokupujesz albo zerkasz na okoliczne śmietniki?

H: Musiałoby to być coś całkowicie wyjątkowego. Z rzeczami z drugiej ręki jest taki problem, szczególnie jak się znajduje ciekawe rzeczy na śmietniku, że wydaje się, że kolejny talerzyk nie sprawi problemu. A jednak nie chciałabym zagracić tego mieszkania. 

T: Nadal chodzisz na śmietniki!

H: Chodzę, chodzę, ale tylko oglądam, co się dzieje.

T: Wieczorami. To taka forma relaksu. I zawsze coś znajdziesz!

H: Zazwyczaj coś jest. Często wtedy rozdaję albo wrzucam info na „Uwaga! Śmieciarka jedzie”.

Powiedzcie, co sprawia wam przyjemność, jak odpoczywacie?

H: Jesteśmy trochę pracoholikami. Lubimy to, co robimy, dużo czytamy. Czasem jednak trzeba się od pracy oderwać – wtedy spacerujemy, wychodzimy na miasto, jemy coś dobrego. Lubimy też pojechać do moich rodziców czy dziadków, którzy mieszkają w domku w małej miejscowości.

T: Wakacje często łączymy z wyjazdami naukowymi.

H: Kiedy jedno z nas wyjeżdża na stypendium, staramy się robić tak, aby drugie mogło do niego dołączyć. Mamy nawet wspólne projekty. W przeciwnym razie długo byśmy się nie widzieli.