Joanna Braun: Klasyka mnie zupełnie nie interesuje

W krakowskim mieszkaniu z widokiem na Wawel odwiedzamy Joannę Braun – scenografkę i malarkę. Kamieniczne wnętrze, w którym żyje od wielu lat, wypełnia sztuka, scenograficzne makiety, ciężkie drewniane meble, mnóstwo książek i ciekawych bibelotów. Joanna Braun studiowała na Wydziale Malarstwa i Grafiki na krakowskiej ASP, dyplom na Wydziale Scenografii u prof. Andrzeja Stopki obroniła w 1967 roku. Przez kolejne lata przygotowała ponad 150 realizacji scenograficznych. Od 2004 roku prowadzi zajęcia w PWST (obecnie Akademii Sztuk Teatralnych) w Krakowie na Wydziale Reżyserii Dramatu.

Pani rodzina pochodzi z Warszawy. Jak trafiła pani do Krakowa i do tego mieszkania?

Moja mama była lekarzem ftyzjatrą [obecnie pulmonolog – przyp. red], jej specjalnością była gruźlica i być może dlatego często się przeprowadzałyśmy. Wychowywałam się w poniemieckich kurortach: Sopocie, Szklarskiej Porębie, Olsztynie. W końcu, gdy miałam 16 lat, trafiłyśmy do Krakowa. Początkowo do 18-metrowej garsoniery, którą po jakimś czasie udało się zamienić na mieszkanie, w którym żyję do dziś. Najpierw mieszkałam w tym miejscu tylko z mamą, później pojawił się tu mój mąż i córka. W ten sposób trzy pokolenia mojej rodziny wraz z trzema pokoleniami właścicieli naszego mieszkania żyjącymi piętro niżej jesteśmy sobie bardzo bliscy.

 

Studiowała pani malarstwo, by na trzecim roku wybrać scenografię. Kiedy poczuła pani, że to jest to, czym chce się pani zajmować?

Zaczęło się bardzo konkretnie, jeszcze gdy jako nastolatka mieszkałam w Olsztynie. Bardzo dokładnie pamiętam ten moment. Zobaczyłam bardzo mi imponującą, świetnie ubraną dziewczynę, siedzącą pod pomnikiem Dunikowskiego i malującą pejzaż. W szarzyźnie PRL-u jej wygląd i zajęcie było czymś wyjątkowym. Pomyślałam wtedy: „Chcę być taka jak ona”. Zapisałam się więc do kółka plastycznego. Szło mi mozolnie, ale prowadzący stwierdził, że czuję kolor. Po przeprowadzce do Krakowa dostałam się do liceum plastycznego. Potem była Akademia Sztuk Pięknych. W międzyczasie zachłystywałam się tym, co działo się w teatrach, wychowała mnie Piwnica Pod Baranami i ta w Pałacu Krzysztofory, gdzie odbywały się między innymi spektakle Kantora, wystawy Grupy Krakowskiej.

 

Debiutowała pani w marcu 1968 roku spektaklem „Skąpiec” Moliera w Teatrze Lalki i Maski Groteska. Co pani wtedy czuła?

Niesłychane było dla mnie to, że coś, co sobie wymyśliłam, wyrysowałam, powstało na scenie. Sztukę reżyserowała Romana Próchnicka, również debiutując w tej roli. W Grotesce pracowałam przez kolejne lata. Przygotowywałam minimum jeden spektakl rocznie. 

 

Ma pani za sobą dwa lata spędzone w Meksyku. W jaki sposób pani tam trafiła?

10 lat po ukończeniu studiów starałam się o ministerialne stypendium ze Związku Polskich Artystów Plastyków. Zaczytywałam się wtedy w Márquezie, Borgesie, to był czas fali realizmu magicznego, który bardzo mi odpowiadał. Wybrałam stypendium najdłuższe i w najdalszym miejscu – właśnie w Meksyku. Na zaproszenie na egzamin czekałam ponad rok. Wzięłam nawet parę lekcji hiszpańskiego od Meksykanki, która studiowała na historii sztuki, jednak dość szybko to zarzuciłam. Ze zniecierpliwienia poszłam wtedy pierwszy i ostatni raz do wróżki. Chciałam wiedzieć, czy wyjadę, czy nie. Wróżka powiedziała: „Wyjedziesz na przełomie roków”. W grudniu niemal się pakowałam, ale nadal nic z tego nie wychodziło. W końcu przyszedł dzień egzaminu. Postarałam się wyglądać tak, by nie budzić żadnych kontrowersji, związane włosy, wygląd prymuski. Dukałam, dukałam po hiszpańsku, w końcu pani egzaminująca zadała mi pytanie po polsku i wtedy miałam już bardzo dużo do powiedzenia. Urodziłam się w Międzynarodowy Dzień Teatru i złożyło się tak, że wtedy właśnie wyjechałam. Na przełomie moich „roków”. Takie cuda się dzieją, kiedy się zahacza o realizm magiczny. 

 

Jak wspomina pani ten czas? Czy ta podróż wpłynęła na pani późniejszą pracę?

Ten łyk egzotyki bardzo mnie wzbogacił. Dał mi większą otwartość. Początkowo moja nieznajomość języka odbiła się na możliwości komunikacji, ale powoli, powoli dawałam radę. Przed południem było trudno, ale po południu już mówiłam po hiszpańsku! Na miejscu związałam się z teatrem przy szkole Centro Universitario de Teatro. Z hiszpańskim reżyserem Juanem Antonio Hormigónem zrobiłam tam meksykańską prapremierę Letników Gorkiego. Aktorzy śmiali się z mojego hiszpańskiego tak samo, jak z tego, którego używał rodowity Hiszpan.

Z czasem z porozumieniem się było coraz lepiej, choć precyzyjny język nie był niezbędny, czasem wystarczyła komunikacja ruchowo-zmysłowa. Zaproponowano mi prowadzenie wykładów w przyteatralnej szkole. Po 10 miesiącach stypendium wróciłam do Polski, zrobiłam dwie scenografie i wyjechałam na kolejny rok, tym razem z córką.

Meksykańscy Letnicy nie zostali zrealizowani w klasycznej przestrzeni teatralnej. Spektakl wystawiano plenerowo – w ogrodzie. W spektaklu Kalafar Witkacego część akcji miała miejsce w zbudowanym w foyer fotoplastykonie. Także przy innych sztukach działała pani nieszablonowo, szukając nowych form przekazu. 

Klasyka mnie zupełnie nie interesuje. Chyba że znajdziemy na nią współczesny język. W teatrze zawsze chodzi o dialog, o nawiązanie dialogu z widzem. 

 

Jak zaczyna pani pracę nad scenografią?

Najpierw czytam sztukę, kolejno rozmawiam z reżyserem, siadam, myślę i proponuję mu pewne rozwiązania. Lubię pracować wieczorami lub nocą, przy muzyce i we wnętrzu, które lubię, dlatego najchętniej robię to w swoim mieszkaniu. Po studiach otrzymałam pracownię w jednym z budynków na Imbramowskiej. Zrobiłam tam tylko jeden szkic. Zupełnie nie sprawdziła się dla mnie praca w obcej przestrzeni.

 

Proszę jeszcze powiedzieć co nieco o wnętrzu mieszkania. Skąd pochodzą niektóre przedmioty?

Sporo mebli to przywiezione jeszcze z Sopotu meble gdańskie. Są tu przedmioty, które towarzyszą mi od lat. Maski nad łóżkiem przybyły ze mną z Meksyku. Drewniane figurki stojące w wielu miejscach w mieszkaniu wykonywał kompulsywnie mój mąż. To, jak wygląda wnętrze, w którym mieszkam, jest dla mnie bardzo ważne. Lubię przedmioty trącone czasem. Na kuchennych ścianach wiszą prace zaprzyjaźnionych artystów, między innymi Ewy Kuryluk, Jerzego Panka, Iwony Ornatowskiej. Ważny jest dla mnie portret wykonany przez moją córkę, w którym moje oczy zastąpiła swoimi, a usta – ustami mojej wnuczki. 

 

Co sprawia pani przyjemność?

Od 30 lat jeżdżę na wakacje do tej samej kaszubskiej wsi, bardzo lubię też pływać w jeziorze.