Joanna Marcysiak: Chcę, żeby było kolorowo

Na warszawskim Powiślu odwiedzamy Joannę Marcysiak, która żyje tu z 2 córkami, partnerem i szczeniakiem Fałdą. Ponad pół roku temu Joanna założyła sklep Nomad Warsaw, którego wnętrze jest wypełnione przedmiotami wykonanymi przez artystów i małe manufaktury z różnych zakątków świata: dywanami z Maroka, ceramiką z Izraela czy Hiszpanii, koszami z Ghany. Parę perełek z Nomada Joanna ma w swoim domu.

Od kiedy tu mieszkasz?

Od ponad pół roku. Wcześniej, też na Powiślu, mieliśmy bardzo fajne 2-poziomowe mieszkanie. Kupowałam je jednak w czasie, kiedy nie było w planach mojej młodszej córki. Kiedy szukaliśmy nowego miejsca, nie mieliśmy potrzeby zmiany tego starego na coś lepszego, tylko na coś innego. Na coś, co pomogłoby nam odpocząć, bo tam na jednej powierzchni wspólnej żyliśmy we czwórkę. Nie było zbyt wiele prywatności, która, jak zauważyłam, jest coraz bardziej potrzebna mojej starszej córce. Kiedy myślałam o nowym mieszkaniu, brałam pod uwagę inne dzielnice, ale tu nieopodal miałam już wynajęty lokal pod Nomada. Całkowicie z ciekawości poszłam spotkać się z jednym panem, żeby zobaczyć to mieszkanie. I okazało się, że jest ono 200 m od sklepu. To zdecydowanie pomogło w podjęciu decyzji. Od razu zakochałam się też w balkonie i w porośniętym bluszczem podwórku. No i przekonało mnie też to, że jestem w centrum, ale mam totalną ciszę. Okazało się, że właścicielem jest pan, który mieszka we Francji od wielu lat. Na tyle nam tu dobrze, że chcielibyśmy kiedyś kupić to mieszkanie, więc mam nadzieję, że prędzej czy później uda się go namówić na sprzedaż.

Jak wyglądała ta przestrzeń wcześniej? Co trzeba było tu zrobić?

Tak naprawdę nie musieliśmy robić wiele. Mieszkanie wymagało odświeżenia. Nie remontowaliśmy łazienki, bo łączyło się to ze sporą przebudową. To stara kamienica z 1934 roku, która wyjątkowo nie została zniszczona w czasie wojny. Cały czas nie mamy ciepłej wody z miasta, dużo rzeczy jest mocno wiekowych, ale czuję się tutaj bardzo dobrze. Zabudowa kuchenna jest taka, jaką zastaliśmy. Dołożyłam swoje meble: stół, krzesła Cesca Chair projektu Marcela Breuera, lampę Louisa Poulsena.

Masz tu coś, co pochodzi jeszcze z twojego domu rodzinnego?

Zegar i kałamarz. To są jeszcze rzeczy po moim prapradziadku. Choć tak naprawdę dużo rzeczy zaginęło. To, co nam zostało, to głównie jakieś drobiazgi i książki. Moi dziadkowie w czasie okupacji przeprowadzili się z Mokotowa do Legionowa, tam kupili dom, do którego bardzo szybko wprowadzili się Niemcy i SS stacjonowało tam przez bardzo długi czas. A później pojawili się Rosjanie i zniszczyli dom praktycznie całkowicie, więc pamiątek nie ostało się dużo.

Dorastałaś w Warszawie?

Tak, tu się wychowywałam. Mieszkałam w paru miejscach. Najdłużej pod Warszawą (w okolicach Podkowy Leśnej), ale pochodzę z Muranowa. Do liceum chodziłam na Mokotowie, mieściło się przy placu Unii Lubelskiej. W podstawówce postanowiłam, że chcę mówić po francusku i mieszkać we Francji, chciałam nauczyć się francuskiego tak, żeby dostać się do szkoły dwujęzycznej. Udało się, skończyłam ją i od razu wyjechałam na studia do Francji, wybrałam historię sztuki.

A jak ta Francja pojawiła się w twojej głowie?

Nie pamiętam. Po prostu któregoś dnia przyszłam do rodziców, którzy nie mieli nic wspólnego z Francją czy z językiem francuskim. Przyszłam i powiedziałam, że koniecznie muszą mnie wysłać na lekcje francuskiego. Faktycznie się zaparłam, bo inne moje przygody kończyły się znacznie szybciej!

Wyjechałaś do Francji zaraz po liceum?

To dość niesamowita historia, ponieważ moi rodzice nie wiedzieli, że dostałam się na studia. Chwilę ukrywałam ten fakt. Wyprowadzka do Francji wydawała mi się wtedy zupełnie nierealna, Polska nie należała jeszcze nawet do Unii Europejskiej, trzeba było mieć pozwolenie na pobyt. Aplikacja na studia wiązała się z tym, że trzeba było przejść całą papierkową procedurę. Podejrzewam, że teraz jest to o wiele łatwiejsze. Postanowiłam jednak składać dokumenty. Nie powiedziałam rodzicom absolutnie nic, więc ukrywałam się ze wszystkimi egzaminami w ambasadzie, w Instytucie Francuskim. Zbierałam i wysyłałam dokumenty, wyszła z tego gruba teczka różnych papierów. Odpowiedź z uniwersytetu dostałam dzień przed maturą listem, bo wtedy wysyłano jeszcze listy! Oczywiście wiedziałam, że kiedy moi rodzice dowiedzą się, że mam zamiar wyjechać do Francji za parę miesięcy, to to nie przejdzie. Chodziło o sprawy finansowe i różne inne rzeczy, które wtedy wydawały nam się absolutnie nie do zrobienia. Przygotowałam sobie dokładnie cały wypis: czego potrzebuję, co mam, ile będzie kosztowało moje miesięczne utrzymanie. Wieczór przed maturą porozmawiałam z rodzicami. Udało się ich przekonać. No i faktycznie w październiku wyjechałam do Aix-en-Provence, uniwersyteckiego miasteczka oddalonego 20 km od Marsylii. Tam spędziłam 6 lat.

Wróciłaś do Polski. Miałaś jakiś plan?

Zastanawiałam się, co będzie dalej. Nie miałam do końca jasnej wizji, ale mniej więcej spodziewałam się, co mnie czeka, jeśli zdecyduję się zostać we Francji. Nie chciałam pracować w muzeum czy w galerii. Nie chciałam też przeprowadzać się do Paryża, bo (w odróżnieniu od innych) nie lubię tego miasta.

 

 

Naprawdę?

Tak! Nie lubię tamtejszej pogody, tłoku, metra. Uwielbiam południe Francji i to jest moje miejsce, ale wiedziałam, że jeśli chciałabym robić coś więcej, to musiałabym się ostatecznie przeprowadzić do Paryża.

Wróciłaś do Polski. Czym się zajmowałaś?

Przez prawie 6 lat zawodowo byłam związana z branżą odzieżową. Zamawiałam kolekcje dla dużej polskiej sieci sklepów multibrandowych. Po paru latach doszłam do wniosku, że to już nie jest to, co chciałabym robić. Wyjechałam na trochę do Indii. Wróciłam i zaczęłam zajmować się tym, co cały czas bardzo lubię, a z czego zrezygnowałam przez drugą ciążę, czyli zajęłam się konsultacjami muzycznymi. 

Jak to się stało? Co dokładnie robiłaś?

Z przemysłem muzycznym byłam związana przez mojego tatę, który na początku lat 90. współtworzył dosyć znane wydawnictwo muzyczne i wydawał wielu polskich artystów. Któregoś dnia po prostu pojawiła się okazja, bo zgłosiła się do mnie francuska firma, która zajmuje się dostarczaniem muzyki do dużych sieci sklepów i tworzeniem dla nich playlist. Robiłam to, a później przeszłam już tylko na konsultacje do reklam i filmów. Zajmowałam się tym bardzo długo, ale nagle wszystko się zmieniło.

Co się wydarzyło?

Niespodziewanie zachorowała bliska mi osoba. Okazało się, że choroba jest nieuleczalna. Totalnie się załamałam. To jest taki moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że to wszystko, co robisz, co cię otacza, jest absolutnie nieważne, a ty tylko marnujesz czas. Nie wróciłam do pracy. To, co wcześniej dawało mi radość, w tamtym momencie nie miało sensu. Na szczęście bardzo szybko zaszłam w drugą ciążę i to ona mnie uratowała, całkowicie się na niej skupiłam.

To banalne, kiedy ludzie mówią, że postanowili nie marnować ani jednej chwili w życiu. Tak naprawdę większość tylko tak mówi, ale tego nie robi. Odkładają wszystko i myślą, że jeszcze będzie czas. Ostatecznie bardzo chciałabym mieć poczucie, że zrobiłam w życiu wszystko, na co miałam ochotę. Kiedy urodziła się moja druga córka, wyjechałam chyba łącznie na 1,5 roku. Kiedy skończyła 4 miesiące, zaczęłam wyjeżdżać w różne miejsca. Cały czas krążyłam. Wracałam z jednej podróży, przepakowywałam walizkę, robiłam pranie i wyjeżdżałam znowu. W międzyczasie zrodził się ten pomysł na Nomada, zaczęłam powoli zgłębiać temat. Wróciłam z Tangeru z 50 kg dywanów. Pomysł cały czas ewoluował, bardzo szybko pojawiła się też miłość do ceramiki.

I z takim pomysłem wystartowałaś w tym trudnym dla niemal wszystkich biznesów roku.

W kwietniu 2020 roku wynajęłam lokal. Wszyscy mówili, że robię coś absolutnie najdziwniejszego. A to był mój wymarzony lokal, przechodziłam obok niego codziennie!

Co tam było wcześniej?

Sklep rybny, a później fryzjer. Czekałam na dzień, kiedy to, co tam jest, zniknie. Miałam telefon do właściciela i kiedy zobaczyłam, że lokal jest pusty, od razu zadzwoniłam. Wynajęłam przestrzeń, ale samo rozpoczęcie działalności trochę trwało, bo dopiero zaczynałam prowadzić wszystkie rozmowy z artystami. Remont zaczęliśmy w czerwcu, a w połowie września udało się otworzyć sklep. Teraz, po paru miesiącach od otwarcia, jest ten najprzyjemniejszy moment, kiedy ta energia, to serce, cała praca, którą włożyłam w Nomada, są doceniane.

Opowiedz co nieco o rzeczach, które sprzedajesz. Jak je dobierałaś?

Rzeczy przyjechały z różnych miejsc, mam artystów z Hiszpanii, Portugalii, Maroka, Wielkiej Brytanii czy z Holandii. Tak naprawdę zaczęło się od sztuki plemiennej. Jeśli popatrzeć na ceramikę, to jest ona niezwykle kolorowa, ale też bardzo plemienna. Tego szukałam. Chcę, żeby było kolorowo. Co jakiś czas pojawiają się nowe rzeczy. Niektóre kolekcje się kończą i nie wracają. Ludzie, z którymi współpracuję, to niezależni artyści i niewielkie studia projektowe, więc nie jestem w stanie zamówić u nich większej liczby przedmiotów. Wszystkim zajmuję się sama – od wyboru kolekcji, zamawiania towaru, korespondencji, fakturowania, układania w sklepie, sprzedaży, aż do sprzątania. I sprawia mi to ogromną radość.