Joanna i Mateusz: Mamy podobne upodobania i wszystko lepiliśmy wspólnie

Joanna & Mateusz:

Mamy podobne upodobania i wszystko lepiliśmy wspólnie

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 27.01.2021

Poznański Łazarz, 72-metrowe mieszkanie w kamienicy. Odwiedzamy Joannę Bartosik i Mateusza Piestraka – ilustratorkę i malarza. Jest jasno, kolorowo, z półek spoglądają na nas ceramiczne pudle, Czeburaszka i Piaskowy Dziadek. Jemy rogale marcińskie, pijemy kawę i rozmawiamy.

Joanna, zacznijmy od ciebie. Jak trafiłaś do Poznania?

J: Pochodzę z Płocka. Do Poznania przyjechałam za siostrami. Najpierw na studia przyjechała tu najstarsza, potem środkowa, więc ja – najmłodsza – poszłam w ich ślady. Przeprowadzka do Poznania była dla mnie dość łatwa, bo siostry przetarły już szlaki, a poza tym dzięki nim wiedziałam już, że tutejsza uczelnia (Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu) jest dobra, więc zdecydowałam, że to tu chcę studiować.

Czy twoi rodzice również byli związani ze sztuką?

J: Nie bardzo. Mama zawsze próbowała doszukać się u dziadków artystycznej smykałki, która na nas przeszła. Trudno powiedzieć, czy faktycznie tak było, bo ani oni, ani moi rodzice nie zajmowali się sztuką. Natomiast mama wcześnie zauważyła, że od najmłodszych lat wszystkie bardzo lubiłyśmy rysować, malować, lepić – w związku z czym w naszym domu pełno było farb, kredek i mazaków, a w końcu naszych dzieł. Nie miałam zatem problemu z podjęciem decyzji o kierunku studiów. Wybrałam grafikę projektową, nie sądziłam, że ostatecznie doprowadzi mnie to do zajmowania się ilustracją. Na studiach szybko okazało się, że każdy projekt traktuję bardzo „ilustracyjnie”. Tak mi już zostało. (śmiech)

A czym zajmują się twoje siostry?

J: Jedna jest graficzką i robi projekty komercyjne, a druga jest rysowniczką i malarką – jesteśmy takim graficzno-artystycznym trio.

I wszystkie nadal mieszkacie w Poznaniu?

J: Tak. Na początku nawet mieszkałyśmy razem. Kolejno wprowadzałyśmy się do Kaśki (najstarszej) i jej przyszłego męża i wspólnie przeprowadzałyśmy się do różnych poznańskich mieszkań, a później stopniowo się oddzielałyśmy.

M: Zamieszkałyście we dwie, a w końcu całkowicie się rozdzieliłyście.

J: Najpierw się zgromadziłyśmy, a potem każda szukała swojego miejsca.

A ty, Mateusz, gdzie się wychowałeś? 

M: Wychowałem się na Opolszczyźnie, właściwie przez większość dzieciństwa mieszkałem na wsi niedaleko Strzelec Opolskich. Do Poznania przyjechałem na studia.

Jak wcześnie zauważyłeś, że masz zdolności plastyczne?

M: Od zawsze lubiłem plastykę. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z czasów przedszkola jest takie, że kiedy ktoś mnie pytał, kim chcę zostać, ja mówiłem, że chcę być artystą plastykiem. (śmiech) Nie wiem, skąd zaczerpnąłem takie pretensjonalne sformułowanie, ale tak właśnie mówiłem. W dzieciństwie zawsze chodziłem na jakieś kółka plastyczne, malowałem na potęgę. Później poszedłem do liceum plastycznego, a stamtąd to już prosta droga do uczelni artystycznej. 

Co lubiłeś rysować, kiedy byłeś mały?

M: O rety…

Standardowo? Samochody?

M: O nie, na pewno nie to! (śmiech) Myślę, że księżniczki też malowałem. Pamiętam, że najbardziej lubiłem drzewa – takie z mnóstwem liści, liście leżące na ziemi, najlepiej jesienne, żeby tych kolorów było mnóstwo. Ale malowałem właściwie wszystko. 

A jak się poznaliście?

J: Na plenerze w Skokach.

M: Poznaliśmy się na studiach – na moim pierwszym, a twoim drugim roku. Studiowaliśmy w różnych trybach i nie mieliśmy okazji spotkać się na uczelni. Po raz pierwszy spotkaliśmy się na plenerze rysunkowym dla osób z tej samej pracowni.

J: Ja wtedy studiowałam wieczorowo, Mateusz dziennie, więc wcześniej nie mieliśmy okazji się poznać. Po powrocie z pleneru martwiłam się, czy i jak będziemy się teraz widywać.

M: Bo na tym plenerze widzieliśmy się przez tydzień i spędziliśmy ze sobą dużo czasu. A potem wróciliśmy do starego rozkładu zajęć, więc mijaliśmy się i nie mieliśmy ze sobą prawie żadnego kontaktu. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia, serio tak uważam. Ale później minęło dobrych kilka miesięcy (prawie rok), kiedy tylko pisaliśmy ze sobą w dość ekstrawagancki sposób, zanim na dobre się zeszliśmy. Zresztą Asia później w ramach licencjatu zebrała tę korespondencję i nadała jej formę książki.

J: Tak było. (śmiech)

Wow!

M: To było urocze i dziwne, ale w naszym stylu, nie?

Macie to gdzieś tutaj?

J: Tak, każde z nas ma swój egzemplarz. Stwierdziłam, że warto to zebrać, żeby nie przepadło – były to głównie wiadomości wymieniane na Facebooku i nieliczne SMS-y, przy czym były one dość nietypowe…

M: Były to poetyckie i abstrakcyjne, trochę śmieszne, trochę romantyczne wiadomości, które wymienialiśmy przez kilka miesięcy, dobrze się przy tym bawiąc i gimnastykując…

J: O tak! To nie były konkretne wiadomości w stylu: „Cześć! Spotkajmy się o 16:00”, a raczej słowne łamigłówki i pokrętne wiersze.

M: Nasz związek zaczął się na dobre przy okazji mojej przeprowadzki.

J: Mateusz przeprowadził się do kawalerki i nie wiem, jak to zrobił, ale jeszcze tego samego dnia zaprosił mnie na kawę do tego mieszkania.

M: Szybko, bardzo szybko się urządziłem. (śmiech)

Kiedy to było?

J: Końcówka 2012 roku.

M: Ponad 8 lat temu.

A powiedzcie, kiedy skończyliście studia?

M: Asia w 2015, a ja w 2016 roku. Ale potem oboje poszliśmy na studia doktoranckie, które jeszcze troszeczkę się za nami wloką. Może nie poruszajmy tego tematu… (śmiech)

 

 

Jak po studiach kształtowała się wasza ścieżka zawodowa?

J: Zajmuję się głównie ilustracją książkową dla dzieci. Zdarzają mi się też czasem inne projekty (jak logo czy plakat), ale najbardziej lubię ilustrować książki. Pierwszą współpracę z wydawnictwem nawiązałam w 2014 roku. Oboje z Mateuszem wzięliśmy wtedy udział w konkursie na ilustracje do bajek La Fontaine’a.

M: To Asia brała udział w konkursie i przychodziła do mnie skanować swoje rysunki, wtedy spontanicznie stwierdziłem, w sumie dla żartu, że też przygotuję jakąś ilustrację, chociaż nigdy tego nie robiłem.

J: Potem stresowaliśmy się, które z nas zajmie wyższe miejsce. (śmiech)

M: Oboje dostaliśmy nagrody i zostaliśmy w tej książce opublikowani. Na szczęście to Asia zajęła wyższe miejsce. (śmiech) To była jedyna ilustracja, którą zrobiłem w życiu.

J: Dla mnie był to początek bardzo miłej i ważnej współpracy z Wydawnictwem Widnokrąg, która trwa do dziś. Wydaliśmy już wspólnie kilka świetnych książek! 

A jak to było u ciebie?

M: Studiowałem malarstwo i malarstwem zajmuję się do dziś. Studia były super. Zawsze mam takie poczucie, że zarówno liceum plastyczne, jak i uczelnia artystyczna to są tak dziwne szkoły, że trudno wytłumaczyć ludziom, którzy się w nich nie uczyli, na czym to polega. Dla mnie to jest porównywalne z Akademią Pana Kleksa albo z Hogwartem. (śmiech) Robimy przyjemne rzeczy, realizujemy swoje pasje, malujemy, rzeźbimy, w wieku dwudziestu paru lat brudzimy się jak dzieci. Dużo pracowałem przez studia i sprawiało mi to wielką przyjemność, cały czas malowałem i odnosiłem jakieś drobne sukcesy, więc czułem się na dobrym miejscu do samego końca. Mimo że miałem różne pomysły, żeby spróbować jeszcze nowych mediów, intermediów, zająć się czymś innym (zresztą interesuję się też fotografią), to jednak zostałem przy malarstwie. Po studiach bardzo trudne do przewidzenia było (i w sumie nadal jest) to, co się wydarzy i jak sobie poradzę. Nawiązałem wtedy dość szybko współpracę z lokalną galerią, miałem wystawy, zacząłem w miarę regularnie sprzedawać obrazy. Czułem wręcz lekki niepokój, że przyszło to trochę za łatwo i za szybko. Dziś mam pracownię na Łazarzu, na własnych zasadach pracuję nad cyklami obrazów i powoli szykuję nowe wystawy.

Joasia, ty pracujesz głównie z domu?

J: Tak, od zawsze pracuję z domu. W ogóle rzadko stąd wychodzę. (śmiech)

Czy masz jakieś rytuały albo pracowe dziwactwa?

M: Karteczki! (śmiech)

J: Tak! To jest takie moje dziwactwo. Wszystkie rzeczy do zrobienia notuję sobie na karteczkach, które piętrzą się na biurku.

M: Na mikrokarteczkach.

J: To taki ekologiczny odruch – zostawiam każdy skrawek czystego papieru, a potem wykorzystuję go do notowania bieżących spraw. Notowanie w telefonie nie daje mi takiej satysfakcji jak odkreślanie załatwionych rzeczy na papierze.

To wasze pierwsze wspólne mieszkanie?

M: Tak, wprowadziliśmy się tu 4 lata temu. Kiedy zamieszkaliśmy razem, zaczęliśmy dostosowywać do siebie swoje nawyki i wypracowywać nową regularność.

J: Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w oddzielnych kawalerkach, Mateusz potrafił spędzać długie godziny w swojej pracowni, a ja zarywałam nocki u siebie na poddaszu. Tutaj to się zmieniło. Od kiedy mieszkamy razem, nie pracuję w nocy, a to zmora freelancerów. Mateusz też wreszcie regularnie wraca z pracowni.

M: Tak, zawsze musiałem się pilnować, żeby nie siedzieć w pracowni bez przerwy. Teraz wygląda to tak, że po śniadaniu codziennie wychodzę z mieszkania do pracowni, wracam na wspólny obiad i wspólne wieczory.

Czekaj, przez 7 dni w tygodniu?

M: W zasadzie tak. Odpowiada nam taki tryb życia i pracy, choć może wydawać się dziwne, że nie odpoczywamy w weekendy.

J: Weekendy trochę nam się zatarły.

M: Czasem żartuję, że każdy dzień jest dla mnie niedzielą. Po śniadaniu wychodzę do pracowni, Asia siada wtedy do komputera. W połowie dnia wracam na wspólny obiad.

J: Dbamy o to, żeby zawsze zjeść razem, bez pośpiechu. Potem zazwyczaj jeszcze trochę pracujemy, choć zdarzają nam się też leniwe popołudnia.

M: Wracając do domu, nie myślę już o pracy. Wszystko zostawiam w pracowni, a w mieszkaniu odpoczywam. 

J: Ja mam z tym większy kłopot, bo pracuję w domu i przez to mogłabym działać non stop. Czasem trudno mnie odciągnąć od komputera.

Mówicie, że wprowadziliście się tu 4 lata temu. Czego szukaliście? 

M: Zaczęło się od tego, że przez przypadek znalazłem pracownię na Łazarzu. Wtedy mieszkaliśmy jeszcze w centrum.

J: W ścisłym centrum. Łazarz wydawał nam się jakąś odległą krainą.

M: Za pierwszym razem się tu zgubiliśmy. Zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. (śmiech)

J: Przyjechaliśmy obejrzeć pracownię, a kiedy przeszliśmy się po okolicy, stwierdziliśmy, że jest tu bardzo przyjemnie.

M: Zależało nam, żeby mieszkanie znajdowało się blisko pracowni, było możliwie jak największe i jak najtańsze. Wiadomo, że marzyłoby nam się mieszkanie w kamienicy z ładniejszym parkietem, balkonem i wyższym o pół metra sufitem, ale…

J: Trudno było to znaleźć. (śmiech)

M: Jeszcze przyjdzie na to czas.

J: Kiedy przyszliśmy tu po raz pierwszy, stwierdziliśmy, że mieszkanie jest brzydkie.

M: To mieszkanie było paskudne!

J: Szukaliśmy dalej, zaczęły nas gonić terminy, a wymarzone mieszkanie się nie pojawiało. Uznaliśmy, że…

Że jednak nie jest takie brzydkie! (śmiech)

M: Tak, ale wymagało to od nas uruchomienia naprawdę dużych pokładów wyobraźni.

J: Wróciliśmy do tego mieszkania, żeby jeszcze raz je obejrzeć.

M: Mocno wizualizowaliśmy i wytężaliśmy wyobraźnię.

J: Próbowaliśmy dostrzec białe ściany pod pomarańczową… Nie, jaki tu był kolor? Kawowy?

M: Nie wiem, był po prostu brudny.

J: Straszyły tu brzydkie meble, jakieś brązowe kanapidła, stare i wielkie tapczany oraz różne inne monstra.

M: To mieszkanie było kompromisem. Nie było mieszkaniem marzeń, wiadomo, ale było to też wyzwanie, żeby je oporządzić. Chyba się udało.

Co musieliście tu zrobić?

J: Zaczęliśmy od malowania. Oczyściliśmy też przestrzeń z tych brzydkich mebli.

M: W sumie zostawiliśmy kilka brzydkich mebli. (śmiech)

J: Tak, oba stoły, te szafy… Możemy je w sumie przemilczeć. (śmiech)

M: Stwierdziliśmy, że już dobrze, niech zostaną. 

J: Początkowo trudno było nam odnaleźć się w tej wspólnej przestrzeni, choć z drugiej strony udało nam się o nic nie pokłócić. Mamy podobne upodobania i wszystko lepiliśmy wspólnie. 

M: Lepienie to bardzo dobre określenie! To mieszkanie właściwie nigdy nie przeszło gruntownego remontu, nie napinaliśmy się na to, żeby osiągnąć jakiś konkretny efekt. Każda rzecz jest z innej beczki, niektóre podróżują z nami od 10 lat, inne dokupiliśmy tydzień temu. Ciągle coś się tu zmienia, ciągle coś przestawiamy.

Macie tu tyle pięknych drobiazgów, że tylko bym chodziła i oglądała!

M: To jest nasz sposób na rozwiązywanie różnych sytuacji – dostawić jakiś drobiazg. (śmiech) Uważam, że Asia jest naturalną bibelociarą, ale jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że nie cieszą mnie takie małe skarby.

A czy jest tu coś, co każde z was ma jeszcze z domu rodzinnego albo z czasów dzieciństwa?

J: Ten stolik mam po cioci z Warszawy, którą odwiedzałam, kiedy byłam mała. Nocowałam w jej mieszkaniu z widokiem na zegar Pałacu Kultury i Nauki.

M: Ja mam kilka obrazków z dzieciństwa, w tym 2 prace z przedszkola, które urzekają mnie do dzisiaj. Jedna przedstawia kosmos, a na drugiej jest kolażowy wazon, który zaskakująco dobrze odzwierciedla to, jak dzisiaj pracuję! (śmiech)

J: Jest też sporo książek – tu mamy taki regał ze starociami i z wiekowymi książkami. 

M: To w sumie adekwatne do tego, czym się oboje zajmujemy. Ja mam stare obrazki, a ty stare książki z domu rodzinnego.

Co pozwala wam się wyłączyć, kiedy akurat nie pracujecie?

J: Przed pandemią mieliśmy wspólne zajęcie, które bardzo kochaliśmy – w zasadzie codziennie byliśmy w szkole tańca.

Tego bym się nie spodziewała!

M: Odkryliśmy, że na końcu naszej ulicy jest mała, sympatyczna szkoła tańca. W szczytowym momencie bywaliśmy tam 5 razy w tygodniu.

J: Prawie tam zamieszkaliśmy! (śmiech) Naprawdę było to cudowne i sprawiało nam ogromną frajdę. Było to też zbawienne dla kręgosłupa, kiedy po całym dniu siedzenia przy biurku wstawałam i szłam tańczyć przez chociażby godzinkę. 

M: Zaczęliśmy od różnych tańców towarzyskich, ale z bardzo swobodnym podejściem do tematu – żadnych fikuśnych rzeczy. Próbowaliśmy też tanga, ale zdecydowanie najbardziej spodobał nam się west coast swing. To super taniec!

I co teraz? Tańczycie sami w domu?

J: Trudno jest nam się zmobilizować do godzinnego treningu, ale czasem faktycznie sobie tutaj pląsamy pod wieczór.

M: Ale to jednak nie to samo. To największa strata 2020 roku, bo z nauką tańca i aktywnością wiązał się bonus w postaci fajnych ludzi (wreszcie spoza naszej artystycznej bańki) – takich osób, których inaczej nigdzie byśmy nie spotkali. Czuję, że taniec to coś takiego, co robimy tylko dla przyjemności, tylko dla siebie. Na początku nawet nikomu o tym nie opowiadaliśmy. Był to trochę wstydliwy, a trochę zazdrośnie strzeżony sekret.

Co jeszcze sprawia wam przyjemność?

J: Dla mnie takim oderwaniem od codzienności jest zwykły spacer. Może brzmi to dziwnie, ale czasem trudno jest mi się oderwać od pracy, żeby wyjść do parku i po prostu się przejść. Podczas wspólnych spacerów Mateusz musi mnie pilnować, żebym szła wolniej, bo zawsze się gdzieś spieszę, jakbym musiała po drodze coś załatwić. Od kiedy mieszkamy na Łazarzu, odkrywam spacer na nowo i widzę go jako coś bardzo luksusowego i relaksującego.

M: To podchwytliwe pytanie, bo przecież nasza praca sprawia nam bardzo dużo przyjemności. Do tego trochę kawy, wina i muzyki – więcej nie trzeba. (śmiech)