Kolaż No. 42

VANESSA 

W 1981 młody student Waldemar Wójcik zaczął dorywczo pracować w jednym z zakładów obuwniczych w Łomiankach. Praca wśród cholewek, kopyt i zapachu skóry wciągnęła go na tyle, że dekadę później w piwnicy swego domu otworzył własną firmę, gdzie z paroma zaufanymi szewcami ręcznie tworzył buty. Po latach miejsce pracy zamieniło się w większy budynek, ale ręczna praca pozostała. Vanessa, bo tak Waldemar nazwał markę, przetrwała jako jedyna z kilkudziesięciu zakładów w Łomiankach, nadal pozostając firmą rodzinną. Żona Pana Waldemara prowadzi firmowy sklep, a córka Ola dołączyła do zespołu, by zająć się budowaniem wizerunku i rozpoznawalności marki w sieci. „Razem tworzymy nowe kolekcje i zarządzamy Vanessą. W naszym zakładzie pracują szewcy z ogromnym doświadczeniem. Niektórzy z nich są z moim tatą od samego początku jego działalności, znam ich od dziecka, są dla mnie jak rodzina”.

Do klasycznych mokasynów czy czółenek w sezonie wiosenno-letnim dołączyło sporo soczyście kolorowych modeli, m.in. liliowe sandały LOU z kwadratowymi noskami oraz błękitne i zielone klapki ELISE na platformie. Te właśnie najbardziej wpadły mi w oko. Kusząco wyglądają też sandały KALMI na płaskiej podeszwie. Jesienią do kolekcji mają dołączyć wygodne botki na grubych podeszwach, kilka minimalistycznych wzorów i bestsellery w nowych odsłonach kolorystycznych. 

To, co doceniam w tej marce, to to, że każda para jest przygotowana na zamówienie, czyli nie występuje tu problem nadprodukcji: „Buty zlecamy do produkcji tuż po złożeniu przez klientki zamówienia. Zawsze wiemy, dla kogo wykonujemy daną parę obuwia. Dzięki temu możemy odpowiedzieć też na indywidualne zapotrzebowanie: zmienić kolor lub rodzaj skóry w danym modelu”.

MARUNA

 „Od dzieciństwa szyłam, przerabiałam i projektowałam” opowiada Gosia Grodzka, która od 2008 roku tworzy markę Maruna (od trzech lat z partnerem Dawidem Polonym) – „13 lat temu otworzyłam mały sklepik, showroom marki na krakowskim Kazimierzu. Sprzedawałam tam głównie torebki i nerki szyte z zasłon, marynarek i płaszczy, biżuterię z resztek metali, vintage guzików i kapsli. W tamtym czasie pojęcie upcyklingu i recyklingu w modzie dopiero raczkowało. Studiowałam wtedy projektowanie ubioru w Szkole Artystycznego Projektowania Ubioru”.

Po paru latach, będąc na urlopie macierzyńskim, Gosia zamknęła sklep. Z czasem zdobyła dyplom krawca w Szkole Zawodowej w Nowej Hucie, projektowała i odszywała prototypy dla innych marek, a swoje prace sprzedawała w concept storach. Kiedy poznali się z Dawidem, postanowili na nowo rozwinąć Marunę.

Idea pozostała ta sama – upcycling. „Nasze produkty powstają w minimum 90% z materiałów z odzysku. Wykorzystujemy używane ubrania, namioty, firany, pasy samochodowe, rzeczy z demobilu. Kupno nowych materiałów zminimalizowaliśmy prawie do zera. Podszewki wykonujemy z odpadów szwalniczych. Zawsze bardziej inspirowało i spełniało mnie przeszywanie i przerabianie starych ubrań niż szycie z materiałów z metra, choć produkcja z tych z odzysku jest dużo trudniejsza, bardziej pracochłonna i niejednokrotnie droższa”.

Jak to działa? „Wyszukujemy ubrania z materiału, który nas interesuje, pierzemy je, sprawdzamy, czy nie mają plam i uszkodzeń, wykrajamy i szyjemy. Najprzyjemniejsze jest projektowanie – nasza wspólna zajawka, szkicowanie, dopasowywanie materiałów, kolorów. Później pozostaje odszywanie prototypu. Towarzyszy temu uczucie zniecierpliwienia i ciekawość. Uwielbiam szyć! Najczęściej puszczam sobie audiobooka, podcast lub muzykę, a przy tym sporo gadamy z Dawidem. To on robi zdjęcia gotowych produktów. Najczęściej nie mamy specjalnego planu. Wychodzimy na spacer po Kazimierzu i miło spędzamy czas. Bardzo cieszy mnie to, że jest coraz więcej świadomych ludzi, dla których nie jest obojętne z czego, w jaki sposób i przez kogo jest zrobione to, co kupują”.

Zerknijcie na to, co robi Gosia i Dawid. Te kolorowe, sztruksowe nerki Kreuzberg, które kiedyś były spodniami, malowane bucket haty (pamiętam, że w latach 90. mówiliśmy na nie żółwiki), plecaki Bug bag z wojskowych worków z kolorowymi linkami bardzo mi pasują. I powiem szczerze, trudno zdecydować się na jedną rzecz!

 

LOVISH

Kosmetyki eko, bio, naturalne, są czymś, co znamy już bardzo dobrze. Jesteśmy coraz bardziej świadomi tego, co jest dobre dla naszej skóry, ale i dla środowiska. Jednak ważne staje się w końcu i to, w co kosmetyk jest zapakowany. Tym sposobem, szukając opakowań równie ekologicznych co kosmetyk, trafiłam na polską markę LOVISH. LOVISH tworzy chemiczka Ewelina Niedzielska, która podczas prowadzenia badań nad polimerami biodegradowalnymi na doktoracie, szukała praktycznego aspektu ich zastosowania. „I właśnie tak, z połączenia pasji do natury, ekologicznych rozwiązań i pracy powstała idea opakowań wykonanych z surowców roślinnych, które ulegają rozkładowi podczas kompostowania przemysłowego, czyli w odpowiednich warunkach wilgotności, temperatury, przy udziale mikroorganizmów”. Kiedy pojawił się pomysł na założenie własnej marki kosmetycznej, Ewelina wiedziała, że w takie opakowania chce pakować kremy i balsamy, a resztę produktów oferować w szkle lub papierze. Praca nad konceptem trwała około trzech lat i w październiku 2020 LOVISH pojawiło się na rynku. 

Idea marki to ECO INSIDE & OUTSIDE, czyli eko w środku i na zewnątrz. „Z drugiej strony hasło to idealnie komponuje się z misją marki, czyli uświadamianiem, że piękna skóra to nie tylko używanie skutecznych kosmetyków o prostych składach, ale także odpowiednie odżywianie, dawka ruchu każdego dnia, umiejętność odpoczywania i redukcja stresu”. 

Wszystkie receptury kosmetyków stworzyła Ewelina. „Postawiłam na produkcję własną, która daje mi sporo niezależności i możliwość kreatywnego działania, co uwielbiam. Zapach kosmetyków pochodzi wyłącznie z roślinnych olejków eterycznych, więc wspaniale sprawdzają się także w aromaterapii. Wszystkie składy dobieram zgodnie z wymogami instytucji certyfikujących, głównie ECOCERT. Kosmetyki są też przebadane dermatologicznie i mikrobiologicznie”. 

Bardzo fajnym pomysłem jest możliwość dokupienia kosmetyków w formie refill, kosztują wtedy mniej. Mnie skusiło serum w szklanej butelce z chłodzącym rollerem, poręczne na tyle, że można je schować w torebce i mydło z glinką będące jednocześnie masażerem do ciała.