Maciej Nowak: Kocham PRL-owskie osiedla

W warszawskim mieszkaniu odwiedzamy Macieja Nowaka – dziennikarza, krytyka teatralnego i kulinarnego. Pierwsze recenzje teatralne zaczął publikować od 1983 roku na łamach „Sztandaru Młodych”, był twórcą i redaktorem naczelnym „Gońca Teatralnego”, „Ruchu Teatralnego” oraz wortalu e-teatr.pl, założył Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, kierował między innymi Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, prowadził programy radiowe i telewizyjne, był jurorem w Top Chefie. Obecnie jest dyrektorem artystycznym w Teatrze Polskim w Poznaniu i recenzuje restauracje dla „Gazety Wyborczej”, w której przez kilka lat był kierownikiem działu kultury.

Od kiedy pan tu mieszka?

Z tym mieszkaniem jestem związany od pierwszych dni mojego życia. Tu mieszkali moi dziadkowie i dorastała moja mama. W 1964 roku, kiedy się urodziłem, mama ze szpitala przywiozła mnie najpierw właśnie tu, do swoich rodziców. Potem oczywiście mieszkałem z rodzicami. W rozmaitych lokalizacjach w Warszawie. Studenckie małżeństwo. Co chwila zmieniali akademiki, stancje, wynajmowali pokoje. Moja siostra też urodziła się w akademiku. Wspominam te czasy absolutnie cudownie. Zostałem totalnie zsocjalizowany ze wszystkimi mieszkańcami akademika. Z panią portierką, u której byłem zostawiany, gdy rodzice szli na imprezy. Pierwszego i jedynego w życiu papierosa wypaliłem, mając kilka lat, właśnie u tej portierki. Wtedy wiele osób mieszkało w akademikach z dziećmi. Prawdopodobnie dziś rodzice za różne zachowania z tamtych czasów mogliby zostać aresztowani, ale ja wspominam te lata z największą radością. 

Po śmierci babci, na początku lat 80., zostałem tutaj przydzielony przez rodzinę do opieki nad dziadkiem. Kiedyś to mieszkanie wydawało się duże. Na niecałych 50 metrach mieszkali dziadkowie razem z dwójką dzieci. A dziś luksusowo żyje sobie jeden człowiek. Wcześniej były tu dwa oddzielnie pokoje i kuchnia. Tak zwany mały pokój – dla dzieci i duży pokój, w którym mieszkali dziadkowie. I to tam odbywały się rodzinne uroczystości. Gdy dziadek odszedł na przełomie lat 80. i 90., wróciłem do mojego domu rodzinnego, który rodzice opuścili na czas pracy za granicą. A na początku lat 90. zrobiliśmy tu remont, wyburzyliśmy kilka ścian i zamieszkałem tu znów. 

Wielokrotnie spotkałem się z zaskoczeniem, że mieszkam w dzielnicy, powiedziałbym, ludowej, a nie w apartamentowcu. A ja lubię tutaj funkcjonować w kręgu sąsiadów, z których do niedawna sporo pamiętało jeszcze moich dziadków.

Czy zostały tu jakieś przedmioty z tamtych czasów?

Stół, przy którym siedzimy, malutki kredens z tych skromnych, inteligenckich czasów moich dziadków. Radio. Szereg drobiazgów. Kubki, sztućce, talerze. Maszyna do szycia. Babcia była nauczycielką. Ale też kontynuowała tradycję swojej mamy, która była zawodową krawcową. Wielokrotnie, gdy bywaliśmy u babci, prosiliśmy o rozmaite poprawki, przyszycie łat itd. Od jej śmierci ta maszyna nie pracowała już ani razu. Trzymam ją dlatego, że ona jest arką przymierza. Między niedopowiedzianymi tradycjami. Nie wiedzieliśmy niemalże nic o rodzinie ze strony prababci. Była to jakaś tajemnica. Tej maszyny moja prababcia używała w zakładzie krawieckim na Chłodnej, w którym pracowała. To ulica żydowskiej części Warszawy. Trudno sobie wyobrazić, żeby w tamtym miejscu, w zakładzie krawieckim, zatrudniano dziewczynę będącą chrześcijanką… Ta pamięć jest całkowicie przekreślona w naszej rodzinie. Jak w wielu polskich rodzinach. Nie mam żadnych sentymentów tożsamościowych i nie zamierzam budować żadnej tożsamości, ale coś z tej prababci we mnie jest.

 

A jak wyglądał pana dom rodzinny?

Mieliśmy dwa mieszkania, do których wracam w myślach z sentymentem. Pierwsze mieszkanie po akademiku. Na początku lat 70. Na Służewcu. Trzypokojowe. Kocham PRL-owskie osiedla. One były bardzo dobrze zaprojektowane. Wszystkie funkcje dostępne w niewielkiej odległości. Fajne sytuacje społeczne. I mówię to, bo odkąd pracuję w Poznaniu, to pierwszy raz w życiu mieszkam w kamienicy, w oficynie. I myślę, że wiem, dlaczego Raskolnikow zamordował staruchę. Bo mieszkając w oficynie, do której okien nigdy nie dociera światło, budzą się we mnie mordercze instynkty. 

Z mieszkania na Służewcu przenieśliśmy się do mojego ukochanego mieszkania na Rakowcu. Do bloku zaprojektowanego przez małżeństwo architektów Zofię i Oskara Hansenów. Mieliśmy 64 metry kwadratowe. To nie są standardy dzisiaj akceptowalne, ale było tam absolutnie wspaniale. Cztery funkcjonalnie i estetycznie zaprojektowane pokoje. Tuż pod domem park, sklepy, boiska, przedszkole i szkoła. Wszystko tam było. Jak mi się w nocy śni dom, to właśnie tamto mieszkanie. I mam do dzisiaj straszną pretensję do rodziców, że w latach 90. ulegli szaleństwu kapitalizmu i mając już dorosłe dzieci, oszaleli i musieli realizować swój american dream o życiu na osiedlu domków jednorodzinnych na przedmieściach. 

Rodzice zaczęli mieć swoje przedmioty po wyprowadzce z akademika. Wtedy była moda na tak zwane antyki i na secesję. Mama zawsze szukała tego typu rzeczy. To był taki pierwszy moment rehabilitacji secesji. Bo jeszcze pokolenie moich dziadków uważało ją za wyraz najgorszego gustu. Secesja miała w sobie coś perwersyjnego. To było pewne przekroczenie estetyczne. Ciotki mojej mamy były zdumione, że takie rzeczy wybiera do domu.

Tata w latach 80. był konsulem w Leningradzie. Poprzywoził do domu dużo rozmaitych rzeczy. Między innymi samowar, który stoi dziś u mnie. Samowary należały kiedyś do oczywistych sprzętów w warszawskich domach. W trakcie pierwszej wojny światowej, gdy weszli tu Prusacy, zarządzili zbiórkę wszystkich metalowych przedmiotów z przeznaczeniem na potrzeby wojenne. I wtedy to samowary w większości poszły na przetopienie. Posiadanie tego samowara jest dla mnie ważne. To rodzaj nawiązania do warszawskiej tradycji. 

Jakie muszą być przedmioty, by trafiły do pana mieszkania?

Ja jestem śmieciarzem. I zbieram przez cały czas. Rozmaite rzeczy. Jednak muszą być kolorowe. Nienawidzę miłości polskiej klasy średniej do szarości. Kiedy malowaliśmy tu ściany, poprosiłem koleżankę architektkę, żeby wprowadziła kolor. Muszę tutaj zaznaczyć, że w obecnej formie tego mieszkania, w podpowiadaniu rozmaitych rozwiązań, uczestniczyła Karolina Benoit, która jest architektką wnętrz i scenografką. I nawet przychodzi od czasu do czasu na inspekcje.

Tu mam na przykład taki bieżnik przywieziony z Kenii. Robiłem jakiś telewizyjny reportaż i nie mogłem wyjść z podziwu, oderwać od niego wzroku. Wtedy zrozumiałem, że wszystkie kolory pasują do wszystkich. Nie mam żadnych zasad. Uważam, że każdy intensywny kolor pasuje do innego intensywnego koloru.

W pewnym momencie zacząłem gromadzić misie… Zaczęło się od misia zobaczonego w 1998 roku w witrynie londyńskiego Harrodsa. Przechodziłem obok i on mówił do mnie: „Kup mnie”. Więc nie mogłem nie kupić. Od tego się zaczęło. Gromadziłem kolejne, znajomi zaczęli przynosić. Mam pełną świadomość, że jest to dowód infantylizmu. Ale co zrobić… W ogromnej przecenie kupiłem pluszową głowę jaka. Spodobała mi się jej naturalna wielkość. Lubię duże przedmioty. Wisi tu kilka obrazów autorstwa mojego przyjaciela Rafała Roskowińskiego. Mam też oczywiście jakieś pamiątki z rozmaitych etapów mojego życia zawodowego. 

 

Od lat łączy pan dwie zawodowe drogi, kulinarną i teatralną. Jak się zaczęła ta kulinarna? 

Zupełny przypadek. W latach 90. pracowałem w Gdańsku. Nie pisałem przez kilka lat. Od czasu do czasu wzdychałem znajomym z „Gazety Wyborczej”, że może bym coś dla nich napisał. To było, kiedy w każdym oddziale miał powstać dodatek Co jest grane i w ramach stworzonego formatu wśród innych materiałów miała się znaleźć recenzja kulinarna. No i oni wtedy pomyśleli: „Nowak chce pisać, jest gruby, idealnie”. Podchwyciłem to na początku jako zabawę towarzyską, myślałem, że będę to robić przez miesiąc, dwa. A w przyszłym roku będzie 30 lat, od kiedy się tym tematem zajmuję. 

 

Czy kiedy zaproponowali panu pisanie recenzji, rzeczywiście lubił pan jeść, eksplorować nowe miejsca?

Jeść lubiłem zawsze. Ale to nie była treść mojego życia. Przyjąłem to wyzwanie z pozycji dziennikarskiej. I ciągle mam wrażenie, że jestem trochę na offie tej branży. Oczywiście znam mnóstwo ludzi, ale to nie jest moje środowisko, zawsze jestem z boku.

 

Ma pan ulubione dania?

W naszym domu gotuje tata. Kontynuuje przepisy babci z Grudziądza. No i to są moje ulubione smaki. Jego pierogi, szare kluski z twarogiem, skwarkami i posypane cukrem, gęś. Tradycyjna kuchnia. Każdy miał swoje specjalne przepisy. Pamiętam pieczeń rzymską z jajkiem oraz kakao z pianką u babci, co w dzieciństwie było bardzo kuszące.

Dziś wszyscy gotują. Wszyscy popisują się gotowaniem. Ale jeśli chodzi o jedzenie, to jest wręcz odwrotnie. Jest raczej tendencja do tego, żeby nie jeść, żeby się ograniczać… Znam nawet jedną osobę, która się wypowiada zawodowo o gotowaniu, a po prostu nie je. To jest jeden z paradoksów współczesnej cywilizacji. Jedzenie straciło ten swój podstawowy sens, jakim jest karmienie.

 

A praca z teatrem? Czytałam, że ta wizja pojawiła się po spektaklu Antygona?

Rzeczywiście jedno z mocniejszych dla mnie przeżyć to Antygona amerykańskiego legendarnego hippisowskiego zespołu Living Theatre. Dla historii teatru fundamentalne zjawisko. W latach 70. przyjechali do Polski, do Warszawy, występowali w Stodole, klubie studenckim. I po prostu wybiegłem, to znaczy biegłem po tym spektaklu, bo nie byłem w stanie wyrazić euforii, zachwytu, który mnie wtedy ogarnął. 

Ale praca z teatrem. Ja nie wiem, z czego to wynika. Od małego robiłem z siostrą teatrzyki ku rozpaczy rozmaitych cioć. Zresztą dzięki moim niecnym knowaniom moja siostra wylądowała w szkole baletowej. Zobaczyłem w „Życiu Warszawy” ogłoszenie o naborze do szkoły i jej pokazałem. No i zrobiłem jej straszne nieszczęście, bo ośmio- czy dziewięcioletnia dziewczynka oczywiście na hasło balet, baletnica szaleje. Ona oszalała i poszła do tej szkoły baletowej. No ale okazało się po kilku latach tam spędzonych, że jednak ona nie ma kondycji i zdrowia do tego bardzo ciężkiego zawodu. Niestety rozbudziłem w niej jakieś marzenia tym moim nieodpowiedzialnym wskazaniem.

Do teatrzyków wykorzystywaliśmy wszelkie sprzęty domowe. A u jakiejś ciotki, chyba z Grudziądza właśnie, był stary parawan. No to jak jest parawan, to jest teatr od razu! 

Kupiłem jakiś czas temu jeden secesyjny parawan. Trzymam go u rodziców. W obiegu antykwarycznym jest ich bardzo niewiele. Bo to jest to sprzęt bezsensowny i w trakcie wojny się go nie ratowało. Ale parawan otwiera wielkie możliwości performatywne. No i tak, ten teatr ciągle gdzieś krążył. W szkole podstawowej i w liceum zawsze wszelkie teatry, teatrzyki, akademie odbywały się w mojej reżyserii. I przez pewien czas myślałem, no bo człowiek jest nieświadomym jako dziecko… Myślałem, że będę aktorem, ale gdzieś w połowie liceum nagle tak mnie olśniło. I mówię: A po co? Po co mi to? Ja wolę być kimś, kto nie zostanie artystą, natomiast zarządza teatrem. I do dzisiaj to jest dla mnie bardzo ważne jako dyrektora teatru. Że ja nigdy nie przekraczam granicy kreacji. Ja omawiając, jestem dyrektorem artystycznym. Omawiam pomysły na spektakl, zaawansowanie prób, ale bardzo się pilnuję, żeby artystom nie mówić, jak oni mają to zrobić. Ja tylko zgłaszam uwagi, że gdzieś tu coś nie działa, że to tutaj trzeba może poprawić, to jest niejasne, ale nigdy nie mówię, jak to rozwiązać. Zgłaszam problem i mówię: a teraz wy już to rozwiążcie, bo ja nie jestem artystą. Nie chcę być artystą. Nawet może jeszcze bardziej teraz niż kiedyś już wiem, że nie chcę być artystą. Bycie artystą to jest skazanie siebie na samotność straszliwą. Bo trzeba sobie, tylko sobie wierzyć.