Maja Krysiak: Pracownia to moje miejsce mocy

Wpadamy na krakowski Kazimierz do pracowni artystki Mai Krysiak-Podsiadlik. Dziś jak co dzień w pracy towarzyszą jej dwa psy: Lolek i Pina. Maja ukończyła malarstwo na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, zajmuje się malarstwem i rysunkiem, tworzy ceramikę i obiekty. Jak mówi: „W aktualnej pracy artystyczno-badawczej zgłębiam historię kobiet, inspiruję się życiorysami królowych oraz wojowniczek. Badam wątki kobiece także w odniesieniu do własnych doświadczeń – macierzyństwa, związku z naturą, duchowości”.

Wychowałaś się w Częstochowie, czy w rodzinie ktoś był artystą?

Pochodzę z rodziny kaletniczo-górniczej. Moja babcia szyła, dziergała, dziadek potrafił wszystko skonstruować, miał do tego smykałkę. Słyszałam też, że ktoś w rodzinie robił ciekawe zdjęcia, ktoś malował, ale były to jedynie zajęcia hobbystyczne.

Rysowałaś od małego?

Tak, najczęściej królewny! Od małego lubiłam zamknąć się w swoim pokoju i usiąść nad zeszytem, w którym miałam swój świat. Do dziś pracuję ze szkicownikami ​​i jest to dla mnie ważny etap w kreowaniu pomysłów na obrazy. Przez dwa lata uczyłam się baletu, na zajęcia prowadzana byłam trochę na siłę ze starszą siostrą. Zupełnie nie mogłam się odnaleźć w tym tanecznym reżimie. Kiedy nauczycielka podnosiła głos, byłam zupełnie sparaliżowana. Czułam się tam najgorsza! Wszystkie dziewczynki pięknie podnosiły nóżki, a ja… Okazało się, że gdy w szkole był balet, równocześnie odbywały się zajęcia plastyczne. Pewnego razu na nie trafiłam i tam w końcu poczułam, że jestem w odpowiednim miejscu.

Wiedziałaś, że chcesz być artystką?

Wiedziałam, że chcę studiować malarstwo, ale nie czułam się na tyle silna, by podjąć się tego wyzwania. Rok po maturze poświęciłam na przygotowania. Przyjeżdżałam do Krakowa na weekendowe kursy, plenery, wykonałam sporo pracy. Początek studiów to była dla mnie wielka euforia, spędzałam na uczelni tyle czasu, ile tylko się dało. Myślałam o przeszłości akademii, o ludziach, którzy chodzili po tych samych korytarzach. Później ekscytacja nieco opadła. Ciągle szukałam siebie, musiałam się sama ukształtować, ulepić. Ważnym rokiem był dla mnie rok dyplomowy. Postanowiłam, że dyplom będę realizować w mieszkaniu, w pokoju, który był moją pracownią. To była dobra decyzja, bo chaos i bałagan twórczy tak wielu osób pracujących jednocześnie na wydziale nie sprzyjał koncentracji ani higienie pracy. A ja miałam zaplanowane bardzo czyste obrazy. Malowałam stoły, martwe natury pokazywane od góry. Postać ludzka jest na nich niewidoczna, ale przez rozrzucone naczynia jednak obecna. Malowanie stołów z pozostawionym jedzeniem łączy się z przemijaniem, skłoniło mnie to do analizowania roli kobiety w pracach domowych. I tu wracam do korzeni, do babci, która nam codziennie gotowała, dbała o nas i wykonywała wszystkie prace domowe. Jednym z obrazów dyplomowych był stół wigilijny, długi poziomy obraz, na którym znalazły się autentyczne talerze i dania z naszego rodzinnego spotkania. Była to ostatnia Wigilia, w której uczestniczyła pełna rodzina. 

W trakcie studiów byłam też w pracowni prowadzonej przez Bogusię Bortnik, która zachęcała nas do eksperymentów, wykorzystywania nieoczywistych materiałów. Więc ja robiłam rysunki to z siatki metalowej, a to z gipsu, chodziłam po jakichś złomowiskach i wyszukiwałam ciekawe elementy. I chyba tak mi zostało, że gdzieś tam w swoich pracach chcę wyjść poza kadr.

Po studiach zdecydowałaś się zostać na uczelni.

Pracowałam jako asystentka w pracowni rysunku i malarstwa mniej więcej przez siedem lat. Było mi wygodnie, miałam posadę, jednak stwierdziłam, że muszę z tego zrezygnować. Impulsem był film Wielkie piękno, w którym główny bohater mówi: „Nie mam czasu robić rzeczy, na które nie mam ochoty”. Poczułam, że chcę coś zmienić.

Kiedy to było?

W 2013 roku. Stwierdziłam wtedy, że pójdę w ślady mojej rodziny i będę projektować torebki, więc miałam krótki epizod ze szwalnią. ​​Jednak nigdy nie zrezygnowałam z pracowni malarskiej. To moja osobista przestrzeń, „własny pokój” (tytuł eseju Virginii Woolf) jest mi bardzo potrzebny. Tworzę emocjonalnie, także pod wpływem pewnych wydarzeń życiowych. To miejsce cały czas musi być, w innym wypadku czuję się jak ryba bez wody. Po czterech latach rozdział o byciu bizneswoman też postanowiłam zakończyć. Niezwykle trudno być artystką, przedsiębiorcą i matką jednocześnie.

Ile lat mają twoje córki?

14 i 10 lat.

Czy dzieci mają jakiś wpływ na to, jak tworzysz?

Pogodzenie macierzyństwa ze sztuką to niełatwa sprawa. Bycie mamą przynosiło momenty, kiedy czułam, że nie mogę być do końca sobą. Trochę czasu zajęło mi, w sumie cały czas zajmuje, zrozumienie tego aspektu i posklejanie siebie. Córki są dla mnie dużą inspiracją. Obserwuję, jak dojrzewają, zmieniają się. To jednak duże wyzwanie, nie mogę sobie pozwolić na to, by w 100% myśleć o jednym, być artystką. Muszę pamiętać, że mam zebranie w szkole, że muszę pomóc w odrabianiu lekcji. Staram się wypracować jakiś balans, bo jeśli któraś rola jest zaniedbana, no to jest burza! Gdy dzieci dorastały, nie uczestniczyłam aktywnie w życiu artystycznym, miałam niemalże 10-letnią dziurę w życiorysie. Ale wróciłam, bo bez sztuki i tego, co robię, nie potrafię żyć. To dla mnie bardzo ważne.

Opowiedz, jak pracujesz. Malujesz cyklami.

Tak, ale tworzę też pojedyncze prace. Nie planuję, że dany cykl będzie miał np. 10 obrazów. Po prostu jest jakiś powód, żeby namalować daną rzecz. Ostatnio pracuję nad cyklem „Królowe Matki”. Inspiruję się postaciami historycznymi, chcę pokazać różne oblicza kobiet. To trochę taka moja terapia, odreagowuję w obrazach.

Wcześniejszy cykl o tytule „Feniks” był inspirowany cyrkiem. W 2011 roku zachwyciło mnie oblicze tego świata, który pod jednym dachem skrywa wiele kuriozów: akrobaci,

odmieńcy… wszyscy stojący za jedną kurtyną. Te obrazy były poniekąd moim odrodzeniem (stąd feniks), bo moje malarstwo się zmieniło. Przeszłam drogę od skrupulatnych martwych natur ku ekspresyjnym postaciom. Trzecim motywem, który pojawia się w mojej twórczości, są marzenia senne. Staram się je zapamiętywać, przez długi czas prowadziłam sennik. 

Moje obrazy to głównie figuracja, ale pojawiały się i takie bardziej graficzne. Czasami potrzebuję odskoczni, maluję obraz jak ten tutaj pomarańczowy. Przy całej złożoności i ekspresji innych moich prac, stwierdzam, że on tu jest po prostu potrzebny, jest oddechem i taki też jest jego tytuł. Gdy zaczynam obraz, często robię sobie podmalówkę, która też mnie niekiedy do czegoś zainspiruje. Czasem to proces, coś robię, zostawiam, później ten obraz dojrzewa i ja też dojrzewam, żeby wrócić i zrobić kolejne podejście. Rzadko maluję tak, by całość powstała za jednym zamachem.

 

 

 

Mówiłaś, że wykonujesz szkice, zanim zabierzesz się do malowania?

Szkicuję, planuję, jak to będzie wyglądać, ale zawsze jest też jakiś przypadek. Praca na płótnie czy papierze jest przygodą, odkąd sobie uświadomiłam, że mam dużą wolność. Bo wcześniej zarzucałam sobie, że moje obrazy wyglądały, jakby malowało je kilka różnych osób. Ostatnio doszłam do tego, że może tak ma być, być może ja taka właśnie jestem. Teraz to akceptuję, daję sobie swobodę. Dlatego przy każdym podejściu do płótna pojawiają się różne emocje: radość, złość, duże skupienie. Fajnie, jak obraz mnie zaskoczy swoim finałem.

Tworzysz też obiekty.

Tak, np. z żywicy, filcu czy ceramiki. Przygoda z ceramiką zaczęła się od tego, że zaczęłam prowadzać moje córki na zajęcia. One lepiły, a ja stwierdziłam, że nie będę tak siedziała, też chcę sobie polepić!

Od kiedy pracujesz w tej przestrzeni?

Od trzech lat. To już moja piąta lub szósta pracownia w Krakowie. Trochę przeszłam, przenoszę się po prostu z tymi wszystkimi tobołami. W końcu znalazłam to miejsce i mam nadzieję, że już tu trochę posiedzę, bo bardzo je lubię. Oprócz tego mam jeszcze magazyn na inne rzeczy z przeszłości, z którymi nie mogę się rozstać.

Kiedy i jak pracuje ci się najlepiej?

Lubię pracować przy muzyce! Czasem nie mogę z nią trafić w nastrój, więc piszę wtedy do moich koleżanek: „Dziewczyny, ratujcie! Potrzebuję playlisty na dzisiaj!”. No więc muzyka musi być. Lubię przychodzić tutaj z moimi psami, przyjeżdżamy najczęściej na rowerze – mam dla nich przyczepkę, więc jedziemy takim wózkiem cyrkowym przez miasto. Podczas pandemii zrobiłam przez Internet kurs medytacji i zauważyłam, że jak tutaj przyjdę i zrobię sobie taką 20-minutową sesję, to działa to na mnie bardzo dobrze. Pracownia to moje miejsce mocy.