Tekst: Ola Koperda / Zdjęcia: Kachna Baraniewicz
„Czasami lubię tu zachodzić nawet na chwilę, coś przynieść, przestawić, lubię wiedzieć, że to miejsce na mnie czeka” – mówi Martyna Borowiecka o swojej krakowskiej pracowni. Martyna, malarka sztalugowa, uwspółcześnia sposób przedstawiania martwej natury. Szczególnie upodobała sobie różnego rodzaju materiały, które dokładnie analizuje: układa, studiuje, a na końcu perfekcyjnie odwzorowuje ich trójwymiarowość na płótnie. Gdy otwieramy drzwi pracowni, oślepiają nas promienie słońca wpadające przez duże okna, a do naszych nosów dociera intensywny, acz przyjemny zapach farb i terpentyny. Przestrzeń jest spora, uporządkowana i wypełniona kolorowymi płótnami. Pracownia Martyny mieści się w pofabrycznej przestrzeni, gdzie swoje miejsce odnalazło wielu artystów. Niebawem budynek ten zostanie przeznaczony na kolejne apartamentowce.
Jak wyglądało twoje dzieciństwo, dom rodzinny?
Martyna: Wychowałam się w Kielcach. Darzę to miasto sporym sentymentem. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, mam troje rodzeństwa, każde z nas poszło zupełnie inną ścieżką. Ja poczułam miłość do farb i kredek, weszłam w ten świat na tyle głęboko, że postanowiłam, że będzie to mój sposób na życie. Od dziecka miałam w głowie wizję siebie jako artystki. Jako kilkuletnia dziewczynka przejeżdżałam z rodzicami obok pięknego budynku porośniętego bluszczem – dowiedziałam się, że to szkoła plastyczna, wtedy poczułam, że chcę kiedyś tam trafić. W domu rodzinnym pokój dzieliłam z rodzeństwem. Trudno było znaleźć miejsce tylko dla siebie, ścieżki domowników krzyżowały się ze sobą. Dlatego w klasycznej meblościance wygospodarowałam swoją szafeczkę. Mój mały świat, gdzie mogłam realizować swoje wizualne potrzeby. Na wewnętrznej stronie drzwiczek przyklejałam różne obrazki, swoje rysunki, naklejki, systematycznie zmieniając aranżację na dopasowaną do panującego sezonu.
Co najczęściej wtedy malowałaś?
Martyna: Moje wczesne rysunki przedstawiały księżniczki ubrane w okazałe stroje, przybrane drogocennymi kamieniami. Pamiętam też, że najbardziej lubiłam wtedy wycinać papierowe laleczki – rysowałam frontalne wizerunki dziewczyn i całą garderobę. Od ubrań odchodziły skrzydełka, dzięki temu rozwiązaniu mogłam przebierać lalki i nieustannie proponować różnorodne stylizacje. Miałam całą masę narysowanych i wyciętych elementów, dlatego teczki A4 zamieniałam w szafy dla moich modnych bohaterek. Miałam też swoją wnętrzarską fanaberię, zapewne wynik nigdy niezaspokojonej potrzeby posiadania własnego pokoju. Namiętnie rysowałam wnętrza różnych pomieszczeń, w których chciałabym mieszkać jako dorosła Martyna. Wyobrażałam sobie, że tworzę sieć pokojów, swoisty labirynt, mój wymarzony dom.
Malarstwo nie było jednak twoim pierwszym wyborem.
Martyna: Kiedy byłam w szkole plastycznej, moją pasją była moda. Chciałam projektować, kochałam materiały i planowałam zdawać na projektowanie ubioru w Łodzi. Przed maturą trafiłam jednak na dzień otwarty do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zobaczyłam wielkie sale, skrzypiące podłogi, ogromne płótna, antyczne posągi. I przepadłam. To było dla mnie niesamowite przeżycie. Zdawałam i do Łodzi, i na Wydział Malarstwa krakowskiej ASP właśnie, dostałam się do obu miejsc. Decyzja była trudna, ostatecznie poszłam za impulsem i wybrałam malarstwo. Kiedy dostałam się na Akademię, został uruchomiony międzywydziałowy projekt – Otwarta Pracownia Projektowania Mody, gdzie mogłam poniekąd rozwinąć moje zainteresowania.
Już podczas studiów na tematy prac wybierałaś materiały, faktury.
Martyna: Od małego jestem wrażliwa na materiały, na pewien rodzaj błysku, struktury, tekstury. Wyłapuję pewne rzeczy z otoczenia i pragnę je zawłaszczyć. Jako młoda studentka miałam potrzebę wypracować oko, zrozumieć, czym jest malarstwo ogólnie i czym jest ono dla mnie. By zdobyć warsztat, pracowałam z martwymi naturami. Pierwsze moje obiekty to bawełniana surówka czy aksamity. Upinałam je na ścianie, układałam na podłodze, tworzyłam kompozycje przestrzenne. Obserwowałam je, znajdowałam esencję i malowałam. Do pracy doktorskiej porzuciłam materiały, z którymi romansowałam jakiś czas, i zdecydowałam się na folię stretchową. Stwierdziłam, że może ona posłużyć jako narzędzie do pokazywania zagadnień malarstwa. Później pojawiły się kolaże i powrót do mody. Bardzo lubię patrzeć na fotografie w magazynach, podziwiać stroje, materiały. Sprawia mi to przyjemność i nie chcę się tego wstydzić. Świat sztuki jest „męski”, stawia na potęgę sztuki, tworzenie dzieł – nie tylko obrazów. Wyczuwalny jest przy tym patos, moda tu nie pasuje, bo trywializuje ten świat, dlatego przez pewien czas wypierałam te potrzeby. Teraz chciałabym mówić językiem kobiecym, przyznawać się do delikatności, zmysłowości. Na nowo rozkochałam się w malarstwie.
Czy kiedy byłaś mała, to lubiłaś się stroić?
Martyna: Bardzo! Stroiłam się, ile mogłam. Od starszych sióstr podbierałam komunijne rękawiczki, zakładałam je i szłam do piaskownicy, gdzie oczywiście je ściągałam, by się nie zabrudziły (śmiech). Chciałam być prawdziwą damą. Pewnie teraz znajduje to odzwierciedlenie w moich obrazach. Zawsze byłam bardzo dziewczyńska, ostatnio odgrzebałam w sobie zapamiętane pokoiki małej Martynki. Jaką byłam dziewczynką, taką jestem kobietą. Lubię kokardy, falbaniaste sukienki. W szkole miałam też epizod taneczny, należałam do drużyny tańca rozrywkowego. Naszą specjalnością był taniec dopingujący, mówiąc wprost: byłam cheerleaderką. Szybko zrozumiałam, że nie jest to moja wymarzona droga życiowa. Jednak występy dawały mi frajdę, a najbardziej przygotowania do nich. Te szyte na miarę fantazyjne stroje z dużą ilością cekinów! Do tego pompony zrobione z foliowej siatki (śmiech). Coś fantastycznego! Ten szelest i błysk na długo pozostaną w mojej pamięci. Po powrocie z treningów siadałam do stołu, wyjmowałam szkicownik i zaczynałam projektować stroje dla tancerek. Niestety, nigdy nie miałam odwagi pokazać tych pomysłów trenerce.
Prawie każdy artysta po ukończeniu akademii ma pewne trudności z odnalezieniem się w rzeczywistości. Bycie młodym artystą nie jest łatwe, wymaga samozaparcia.
Martyna: Fakt. Po studiach trudno jest się odnaleźć w środowisku. Uprawiamy wolny zawód, nie wychodzimy do pracy o 7, nikt nie wydaje nam poleceń, a przede wszystkim pod koniec miesiąca nie dostajemy wypłaty. Ja sama muszę stworzyć możliwości, by to, co robię, zaowocowało, by się spieniężyło i abym mogła pracować dalej. Świat artysty jest poukładany zupełnie inaczej. Dla młodych ludzi jest to lekcja charakteru. Nie jest to łatwy kawałek chleba, trzeba być zdeterminowanym, wstać rano i coś zrobić, żeby dzień nie poszedł na marne. Na studiach jest bezpiecznie, żyjemy w bańce, są stypendia, ktoś da nam dyplom, poklepie po plecach, powie, że jesteśmy zdolni, ale jak przełożyć to na prawdziwe życie? Dlatego wielu artystów wybiera studia doktoranckie, daje to gwarancję bycia w danym środowisku jeszcze przez jakiś czas. Tak zrobiłam i ja. I tu stało się coś, czego się nie spodziewałam – nie dostałam się za pierwszym razem. Był to spory cios, zazwyczaj wszystko mi się udawało, to była pierwsza porażka i lekcja życia. Ten rok przerwy był trudny z wielu względów. Prowadziłam wtedy zajęcia rysunkowe, pracowałam w pracowni jubilerskiej, ale też intensywnie malowałam. Szukałam miejsca na pracownię, nie miałam jednak wystarczających dochodów. Koleżanka udostępniła mi przestrzeń w suterenie. Dzień pracy zaczynałam od zejścia po schodach, otwierała się przede mną czarna otchłań. To wpływało na mój stan emocjonalny. Po roku spróbowałam swych sił ponownie i dostałam się na studia doktoranckie.
Od paru lat pracujesz tu, codziennie wchodzisz na górę. Jak wygląda twój dzień?
Martyna: To dla mnie duże osiągnięcie, że jako malarka jestem w stanie uprawiać zawód, mieć pracownię, dawać radę. I tak, teraz moja pracownia jest na piętrze! Mam piękny widok z okna. To codziennie daje mi szczęście, biorę głęboki oddech i zaczynam pracę. Jestem rannym ptaszkiem. Kiedy nie prowadzę zajęć czy warsztatów, przychodzę tu rano z konkretnym planem i staram się go wykonać. W pracowni nie chcę się zagnieżdżać, nie mam tu fotela czy kanapy, to dla mnie miejsce pracy, skupienia. Jestem pedantyczna, lubię mieć podział na strefy, wiedzieć, gdzie co mam.
Od jakiegoś czasu na płótno przenosisz kolaże, które tworzysz z wycinków.
Martyna: Kiedy pracowałam z czarnymi foliami, mój moodboard na ścianie był modowy, wypełniony intensywnymi akcentami kolorystycznymi. Wyrwane strony, fragmenty zdjęć, ulotki zbierałam też do klasera. Dlaczego z tego nie skorzystać? Rozsypałam te swoje znaleziska i zobaczyłam gotowe kompozycje, osobliwe historie, które przełożyłam na język malarski. To niewyczerpalne źródło. Chcę odkrywać te rzeczy, które zawsze były we mnie zagrzebane. Niczego się nie spodziewam, daję się zaskoczyć, jestem otwarta na przypadkowe sytuacje.