Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u: Kamil Kukla

W krakowskiej pracowni odwiedzamy Kamila Kuklę, artystę, absolwenta Wydziału Grafiki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Kamil maluje, tworzy obiekty i muzykę eksperymentalną. Jego twórczość z jednej strony czerpie z natury, z drugiej ze świata materialnego, kultury, cywilizacji, balansuje na pograniczu figuracji i abstrakcji. Prace Kamila można obecnie oglądać na wystawach „Malarstwo – złote medium sztuki. Kolekcja MOCAK-u” w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK, „Golden Hour” w Galerii PIANA w Krakowie, a wkrótce również na wystawach „Na pograniczu światów III: Wyspa dnia poprzedniego” w Centrum Edukacji Przyrodniczej Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz „Każdy strumień, każdy puls, każda żyła” w galerii Jak Zapomnieć w Krakowie.

Od kiedy pracujesz w tym miejscu?

Od trzech lat. Przeniosłem się tu z pracowni na Podgórzu. Wcześniej malowałem w mieszkaniu. Doszło jednak do tego, że potrzebowałem te dwie sfery radykalnie rozdzielić. Nie mogłem dłużej mieszkać w tym samym miejscu, w którym maluję.

Czy w twoim domu rodzinnym ktoś zajmował się sztuką?

Moi rodzice poznali się w tarnowskim plastyku, więc na pewno coś tutaj było na rzeczy. Ich losy potoczyły się jednak w taki sposób, że zajmują się dziś czymś zupełnie niezwiązanym ze sztuką. Od połowy lat dziewięćdziesiątych prowadzą hodowlę psów rasowych. W domu zawsze było dużo albumów z malarstwem. Dość wcześnie pojawił się u mnie ten instynkt, by samemu coś początkowo rysować, potem malować. W jakim stopniu było to dziedziczne, a w jakim nasiąkłem w trakcie dorastania i poprzez otoczenie, które wykreowali rodzice, nie jestem pewien. Na pewno miałem przygotowane przez nich pewne podglebie. 

 

Wybrałaś grafikę, dziś przede wszystkim malujesz.

Zrobiłem dyplom na Wydziale Grafiki, z grafiki warsztatowej, z aneksem z filmu animowanego. Ani jedną, ani drugą dziedziną się już obecnie nie zajmuję. Kiedy zdawałem na studia, nie miałem chyba nazbyt twardego postanowienia, że będę się zajmował malarstwem. To było w 2008 roku, trudno było w tamtych realiach oczekiwać, że utrzymanie się ze sztuki jest jakąś realną możliwością. Wręcz przeciwnie. Towarzyszyła temu spora obawa, podsycana jeszcze bardziej spektakularnymi sukcesami raptem kilku artystów, którym się udało wystrzelić ponad tak zwaną ciemną materię świata sztuki. To był pewien punkt odniesienia, który uzmysławiał, że to jest raczej jednostkowy sukces nie do powtórzenia – splot talentu, pewnej koniunktury na sztukę polską na rynku zagranicznym i sprzyjającego losu. Wobec tego pójście na Wydział Grafiki wydawało się bezpieczniejsze, jako oferujące przygotowanie do zawodu – na przykład grafika projektowego.

 

Zanim wybrałeś grafikę, malowałeś?

Malowałem przed studiami, malowałem w trakcie studiów, równolegle do wszystkich pozostałych aktywności związanych z grafiką warsztatową, z filmem animowanym, z fotografią, z wszystkim tym, o co na Wydziale Grafiki dany student się ociera. W naturalny sposób kontynuowałem malowanie też po studiach. Była to równoległa ścieżka, która zaczęła przynosić jakieś owoce. Okazało się, że jestem w stanie funkcjonować jako artysta. Tak się szczęśliwie złożyło, że zaraz po studiach z poziomu totalnej anonimowości udało mi się wypłynąć na względną widoczność, co było niesamowicie budujące. Malowałem bardzo dużo i intensywnie, jak w gorączce i sygnał z zewnątrz dał mi potwierdzenie, że w tym, co robię, jest pewna jakość i że warto to kontynuować. Pierwszym ważnym solowym pokazem była wystawa w nieistniejącej już Galerii AS w 2014 roku. Zapewne konsekwencją tej wystawy był udział w wystawie zbiorowej w MOCAK-u.

 

Wspominasz, że dziś w porównaniu z rokiem 2008 polski świat sztuki wygląda zupełnie inaczej. Masz na myśli większe zainteresowanie sztuką?

Wydaje się, że ludzie zaczęli się nie tylko mocniej sztuką interesować, ale i w nią coraz chętniej inwestować. Ostatnie kilka lat pokazało to w sposób spektakularny. Klasa średnia się ocknęła i w trudnych, niepewnych czasach zaczęła zauważać w sztuce pewną wartość inwestycyjną. Przestaje dziwić, że młodzi artyści robią ekspresowe kariery rynkowe, a ich prace na aukcjach osiągają zawrotne ceny – będące często wielokrotnością cen nowych klasyków przełomu lat 2000. Oczywiście kondycja artystów wciąż jest prekarna i wiąże się z niestabilnością zarobków, niepewnością, bez zaczepienia instytucjonalnego – z brakiem ubezpieczeń społecznych i perspektywy na emeryturę. Natomiast trudno nie zauważyć, że dziś jest znacznie łatwiej o widoczność. Tu niepodzielnie panującą potęgą okazał się Instagram, który bardzo sprawnie całe środowisko – wraz z kibicującymi kolekcjonerami i miłośnikami sztuki – usieciawia. Wszyscy jesteśmy w stanie się w świecie sztuki obserwować, nie jest żadną tajemnicą, co każdy spośród znajomych artystów aktualnie robi i to tu w pierwszej kolejności budujemy swoje portfolio. Niestety to wyraźne zacieśnienie więzi między polem sztuki i rynkiem sprawia, że żyjemy w wielkim, bulgoczącym sklepie z obrazami. Nadreprezentacja malarstwa jest uderzająca, to medium okazało się najwyraźniej najmocniejszą walutą pozwalającą utrzymać się przy życiu w czasach instytucjonalnego kryzysu i wolnorynkowych ekscesów.

 

 

BRZEG, 140 x 190 cm, olej na płótnie, 2022

MAW, 180 x 160 cm, olej na płótnie, 2021
ZAPADLISKO, 100 x 180 cm, olej na płótnie, 2023

WISŁA, 90 x 130 cm, olej na płótnie, 2023

Jakie były te twoje pierwsze próby malarskie?

Te początki to był niesamowicie gorączkowy czas, bo często zmieniałem konwencje, strategie, wypróbowywałem różne formuły. Dochodziło wtedy do radykalnych wolt, kiedy obrazy malowane, powiedzmy, wiosną nie miały już nic wspólnego z tym, co malowałem pół roku później. Więc to był czas eksperymentu. Powstały rzeczy lepsze i prace okropne. Ale to ciekawy moment, w którym osobowość dopiero się wykluwa.

 

Kiedy dziś spojrzy się na twoje prace, widać różnorodność. Z jednej strony natura, z drugiej cywilizacja, abstrakcja, ale i figuracja. 

Mam taką przypadłość, że nie jestem w stanie zbyt długo okrzepnąć w jednej formule. Mam potrzebę zmiany. Jest to rodzaj pogoni za świeżym malarskim gestem. To, nad czym w danym momencie pracuję, musi ze mną rezonować – to wewnętrzne sprzężenie zwrotne jest dla mnie bardzo ważne. Bez tych cyklicznych wstrząsów i wolt świeżość wyparowuje i malowanie staje się mechanicznym powtarzaniem pewnego wypracowanego przepisu na obraz. Działanie według takiego przepisu jest wysoce nieprzyjemne. Mam niekiedy takie poczucie, że być może powinienem dłużej niektóre cykle – jeśli w ogóle można mówić o cyklach, ale przyjmijmy dla wygody takie słowo – pociągnąć. Wiem jednak, że nie byłoby to na takim poziomie, jakiego bym sobie życzył. Więc w naturalny sposób to, co robię, rozwija się, ewoluuje, czasem skręca w takie rejony, które później stoją być może w sprzeczności z tym, co robiłem wcześniej. Odpowiedź na pewne fundamentalne pytania też będzie bardzo różna, w zależności od tego, kiedy je sobie zadam. Natomiast patrząc globalnie na to, co robię, myślę, że jednak są pewne wątki i ramy, które spinają to wszystko ze sobą.

 

Jakie to ramy? 

Stale mi towarzyszy rozpięcie między skrajnościami Erosa i Thanatosa. I widzę, że działa tu rodzaj wahadła, które wychyla się raz w jedną, raz w drugą stronę. Fascynacja rozbuchaną cielesnością, seksualnością zmierza do obsesji związanych z rozpadem, zniszczeniem, ze schyłkowością. Obecnie to wahadło właśnie w tę stronę się wychyliło. I za większością obrazów, która teraz powstaje, stoi niepokój związany ze śmiertelnością. Myślę, że stąd też te autoportrety bez twarzy, w których przyjmuję perspektywę gamingowego point of view, kiedy z punktu widzenia zamkniętego w ciele obserwatora widzimy własne kończyny.

 

Kiedy jesteś w danym okresie, czy wstępnie planujesz, co to będą za motywy, jeżeli chodzi o więcej niż jedno płótno?

Żeby jeszcze rzecz skomplikować, to jest to też coś, co się u mnie zmienia. Przez bardzo długi czas malowałem w zasadzie bez żadnego przygotowania, bez szkiców czy materiału źródłowego. Była to czysta improwizacja od zera. Jeżeli w odpowiedzi na coś, to na poprzedni obraz. Taka liniowa kontynuacja następujących po sobie w bardzo szybkim, intensywnym procesie obrazów. To się samo napędzało, jak jakaś machina. Natomiast moja obecna metoda jest o tyle odmienna, że bardzo często sięgam po zdjęcia. Z jednej strony jest więc bardzo swobodne podejście do procesu malarskiego, ale jednocześnie trwa proces nieustannego researchu, gromadzenia wizualnych wskazówek. Mam ogromny folder na komputerze, gdzie zbieram screenshoty z portali informacyjnych, z portali społecznościowych, gromadzę też zdjęcia wykonane przez siebie. Szukam punktów zapalnych, wizualnych wskazówek, które pobudzają mnie do obrazu. Widząc je, mam ten instynkt, żeby przekuć je w obraz, pożyczyć pewien element, kompozycję, atmosferę. 

Zdjęcia zawsze drukuję. Te, na których podstawie malowałem, są całe poplamione farbami. Te źródła są bardzo różne. Tu jest na przykład rzecz wygenerowana przez sztuczną inteligencję, która tworzy w założeniu realistyczne obrazy, ale z dużą ilością defektów. Te zniekształcenia niesamowicie mi się podobają i niektóre wyglądają trochę tak, jakbym je już wcześniej namalował. Podoba mi się to założenie odwróconego procesu.

Nadal nie robię żadnych szkiców. Nie rysuję nigdy przed malowaniem. Często wiem, co pojawi się na płótnie, ale nierzadko bywa tak, że początkowy punkt wyjścia już w trakcie malowania ulega jakimś drastycznym zmianom. Na tyle drastycznym, że dla osoby postronnej to źródło, na którym opieram dany obraz, może nie być łatwe do odczytania albo być całkowicie nieczytelne i nierozpoznawalne. Są więc takie obrazy, gdzie muszę o tym po prostu opowiedzieć, żeby ta druga, źródłowa warstwa się ujawniła. Te zdjęcia są mi potrzebne. Nawet jeżeli czytelność motywu jest później zerowa, to to, o czym myślę w trakcie malowania, jest zasadniczo różne, niż gdybym nie miał tego punktu oparcia. A wierzę, że w jakiś sposób jednak to, o czym się myśli w trakcie malowania, zastyga w obrazie. I jest gdzieś podskórnie wyczuwalne.

 

Jak wygląda twój dzień w pracowni?

Pracuję w rozsądnych godzinach. Przychodzę tu około godziny dziesiątej, jedenastej. Mieszkam dosyć daleko. Siedzę 4–5 godzin, czasem krócej, czasem dłużej, ale to mi w zupełności wystarcza. Rzadko są to całodniowe sesje. Chyba że dana praca tego wymaga, Bywa też i tak, że coś, co wydaje mi się, powstanie bardzo szybko, nagle idzie z pewnym oporem. Więc żeby nie odpuścić wtedy danej pracy, siedzę do oporu. Nigdy nie poprawiam obrazów i maluję nie dłużej niż do momentu, gdy farba zacznie wysychać. Zależy mi na zamrażaniu gestu malarskiego, a to jest możliwe tylko w miękkiej i podatnej powierzchni mokrego obrazu.

Nie staram się zakatowywać malowaniem, ale maluję bardzo szybko w krótkich, intensywnych wyrzutach. Jeden obraz tygodniowo to jest dla mnie dobre tempo. Oczywiście mam też jakieś przerwy, dłuższe, krótsze, kiedy realizuję wystawę, chcę sobie odpocząć na jakiś czas od malowania albo zajmuję się obiektami. Wtedy faktycznie myję pędzle i na kilka tygodni odpuszczam. 

 

Obraz stojący na sztaludze jest tym, nad którym obecnie pracujesz? Pojawiają się na nim nowe barwy.

Tak, to nowa praca. Mam predylekcję do dziwnych, sinych, sino-różowych odcieni łączonych często z chemiczną zielenią. Natomiast raz na jakiś czas trzeba tę paletę wyczyścić i spróbować jakiegoś bardziej cierpkiego zestawienia. Na zasadzie pewnego eksperymentu sprawdzić, jak bardzo to ze mną w danym czasie rezonuje i co ten kolor ze sobą niesie.

 

Co czujesz podczas malowania? Jakie emocje ci towarzyszą?

Bardzo różne. Natomiast wychodzę z założenia, że te emocje nie są bez znaczenia, bo z moich doświadczeń wynika, że jeśli w trakcie malowania, czy po malowaniu pojawia się rodzaj haju, przyjemnego oszołomienia, to znaczy, że faktycznie coś istotnego tutaj zaszło. I zwykle to są te najlepsze obrazy – namalowane bez wysiłku w stanie przyjemnej manii. Codziennie w pracowni gonię ten stan i to główny powód, dla którego chce mi się tu przychodzić. I tu znów wracamy do źródła tych ciągłych zmian. Bo goniąc to odczucie, dobrze jest się przeformułowywać. To sprzyja. Widzę, że bardzo dobrze mi robią też przerwy w malowaniu. Zaczyna narastać wtedy pewien głód. I później faktycznie człowiek się rzuca łapczywie na to niezamalowane płótno. Pojawia się emocja chciwości.

SKEL, 160 x 180 cm, olej na płótnie, 2021

ŚCISK, 46 x 46 cm, olej na płótnie, 2023
POV, 140 x 190 cm, olej na płótnie, 2022

Kamil Kukla – ur. w 1989 roku w Tarnowie, maluje, tworzy obiekty oraz muzykę eksperymentalną. W 2013 roku obronił dyplom w Pracowni Wklęsłodruku prof. Henryka Ożoga oraz aneks do dyplomu w Pracowni Filmu Animowanego prof. Jerzego Kuci. W zbiorach Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK znajduje się pięć jego prac.