Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u:
Paweł Althamer
Paweł Althamer – rzeźbiarz, performer, twórca instalacji i video. Studiował na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, na Wydziale Rzeźby pod kierunkiem Grzegorza Kowalskiego. Tworząc rzeźby, często portretuje samego siebie lub swoich bliskich. W ramach pracy dyplomowej stworzył realistyczny autoportret, który zastąpił artystę podczas obrony, a na towarzyszącym rzeźbie video profesorowie mogli zobaczyć samego Althamera opuszczającego budynek Akademii, jadącego do lasu i zrzucającego ubranie. Do działań performatywnych angażuje przeróżne grupy ludzi, często takie, których głosy dla wielu są nieistotne, jak dzieci, bezdomni czy emigranci. Organizuje i reżyseruje interwencje artystyczne, zapraszając do współtworzenia, konfrontując ze sztuką, aktywizuje społeczności.
W 2000 roku przekonał niemal 200 mieszkańców bloku na warszawskim Bródnie, by gasząc i zapalając światła przez pół godziny, ułożyli z okien napis „2000”. W roku 2009 zebrał 150-osobową grupę z tego samego osiedla, przebraną w złote kostiumy i zaprosił ich na lot złotym Boeingiem 737 do Brukseli, by uczcić 20-lecie demokratycznych wyborów w Polsce. Kolejno udali się do Mali, do krainy Dogonów, miejsca, do którego artysta wrócił po niemal 20 latach.
Czasami bohaterami jego akcji są wynajęte osoby. Taki rodzaj działania kuratorka Claire Bishop nazywa „performansem delegowanym”. W 1992 roku zatrudnił kilku bezdomnych, którzy z przyklejonym do ubrania logo czasopisma „Obserwator” obserwowali życie ulicy. W 2001 roku w Chicago polski imigrant codziennie przemalowywał ściany galerii na nowy kolor.
Prace artysty można było oglądać na wielu wystawach zbiorowych oraz indywidualnych, m.in. w Warszawie, Paryżu, Berlinie, Nowym Jorku.
W pracowni, w której go odwiedzamy, tworzy od siedmiu lat.
Czy przestrzeń, w której pan pracuje, została zaprojektowana specjalnie dla pana?
Tak, projekt stworzył architekt Piotr Brzoza, który projektował dom dla mojej znajomej. Zobaczyłem go i pomyślałem „No, fajnie, taki trochę szwajcarski styl”. Po pewnym czasie przyjechał do mnie, zacząłem mu opowiadać, jak sobie to wyobrażam, co ja tu w ogóle robię, czym będę się zajmował. Ten obiekt przypomina mi rodzaj surowej budowli sakralnej. Pierwszy efekt, weszliście i zobaczyliście drzewo za oknem, to właśnie było też doświadczenie Piotrowe. Po paru próbach ustawiania tego budynku na różne sposoby stwierdził, że tak właśnie będzie to wyglądało.
Na dole jest przestrzeń do pracy, bardziej brudna, a tutaj jest antresola – z tak jak pan powiedział – socjalem.
W Akademii, jak dobrze pamiętam, spotkania odbywały się też w jakiejś takiej alkowie, niszy albo na antresoli właśnie. To jest chyba dobre, dobry zwyczaj.
A jak nazywa pan tę przestrzeń do medytacji, mieszczącą się za kotarą i wystającą poza ściany budynku?
Kapsuła, chyba tak. Zaprojektowali ją znajomi Piotra, młodzi architekci, którym opowiedziałem, że potrzebuję czegoś takiego nie do końca racjonalnego, czegoś w przeciwieństwie do działania, żebym miał miejsce na niedziałanie. Coś jak pojazd kosmiczny albo kapsuła ratunkowa: kiedy spada rakieta i wszyscy biegną, wsiadają do takich właśnie kapsuł i gdzieś odlatują. Chciałem mieć takie miejsce, żebym, kiedy zechcę, mógł opuścić pracownię i ten wymiar.
Często korzysta pan z tej kapsuły?
Nie, jestem teraz zapracowany. Można powiedzieć, faza jest taka, że wciągnęło mnie w ten wymiar rzeźbienia; to jest fajne, jakoś się tym bawię, ale jak się zmienia pora roku, tak z jesienią bywa, to sobie tutaj przyjdę, poczytam książkę albo spędzę noc. W planach jest w ogóle modernizacja tego całego, nazwijmy to, dokonania Piotrowego, bo on połączył moją pracownię, przestrzeń mojego brata, który z żoną prowadzi hurtownię i halę mojego ojca, gdzie przez wcześniejsze lata pracowałem pomiędzy maszynami. Stworzył z tego rodzaj zagłębia, a ponieważ ojciec już zakończył działalność, nie ma już produkcji, zrobimy tam miejsce do ćwiczeń duchowych. Czyli można powiedzieć, że ta nisza znajdzie swoją bratnią siostrzyczkę w postaci sali do jogi, do medytacji. Będziemy się ćwiczyli w tym, jak to jest nic nie robić.
Wróćmy do początku. Pamięta pan, co panu siedziało w głowie, kiedy był pan chłopcem, czy już wtedy pojawiały się jakieś działania twórcze?
Bardzo nas fascynowało działanie na wyobraźni. Mówię „nas”, bo najczęściej, jeżeli nawet wymyśliłem jakąś grę, jakieś studia nad rzeczywistością, to się chyba nazywało w dzieciństwie dla wszystkich zabawa, że idziemy coś porobić, to robiliśmy to w grupie. Świat nas inspirował, podkładał materiały. Jakieś dechy, no to co z dech? To zaraz jakiś mostek przez fosę. A jak cegły, no to dom albo jakaś rzeźba. Spacery, chodzenie, świetny czas. Moim zdaniem dzieciństwo to były takie studia numer 1.
Wkręcaliśmy się w te gry na różnym poziomie. Byli tacy, że wkręcali się tak, że no dobra, za godzinę mam tam jakieś korki albo idę na tenisa, albo mama mówiła, żebym wrócił na obiad. Ale byli też tacy, że siedzieli do zmroku i grali w kapsle, albo właśnie w np. ujeżdżanie dinozaurów, które były po prostu zarośniętymi górami, bo akurat budowali Wilanów. Teraz widzę, rozpoznaję to w dzieciakach, ten rodzaj fantazji, inspirowania się tym, co się nazywa rzeczywistością, okazuje się, że ona jest ciągle skłonna do zabaw, wręcz po prostu jak pies, który czeka, żeby mu patyk rzucić.
Czy szybko zorientował się pan, że ASP to jest pana droga, że chce pan tworzyć, być artystą?
To przyszło po drodze. Się przydarzyło. No bo zajmowałem się tym zawsze. Miałem też etapy przeszkadzające, można by je nazwać etapami zaburzeń. Powiedziałbym, że w ten etap zaburzeń wpisała się szkoła podstawowa, a potem liceum plastyczne, które w moim przypadku dały mi tyleż radości, co zniechęcenia. I w którymś momencie przed Akademią było tak, że już nie, że koniec szkoły, że w ogóle nie wiem, kim będę, ale artystą to widać nie będę. Nie idę na żadną Akademię. No i w Akademii, można powiedzieć, pojawiło się takie zdumiewające zjawisko, że znowu zacząłem lubić to, co robię. Czy też zacząłem robić to, co lubię. Jedno i drugie. Czyli rzeźbiłem i rysowałem. Coraz bliżej mi było do zobaczenia, na co naprawdę mam ochotę.
Pamiętam, że szybko w szkole uwalniałem się do takich zajęć, gdzie pobudzana była wyobraźnia i kreatywność. No bo też nieświadomi ci pedagodzy nasi, w większości, bo niektórzy są całkiem fajni, ale wielu z nich podąża za systemem, czyli programowaniem tych już i tak świetnie zaprogramowanych młodych, utalentowanych ludzi, zamiast im pomóc, wesprzeć w odkryciu kim są. Na przykład przez medytację albo przez doświadczenia tak jak wyprawa w góry czy leśna wycieczka. Po prostu inspirowanie młodych umysłów. Wtłaczanie im wiedzy to jest po prostu, jakby się całkiem dobra umywalka zatkała. To jest szkodliwe. I ja miałem długi czas takie zatkanie tej umywalki i Akademia, można powiedzieć, przepchała mnie. Grzegorz Kowalski jak kret po prostu udrożnił mnie znowu. Udało mi się zacząć oddychać ze świadomością, że mogę. Że człowiek ma nie tylko prawo, ale jest to podstawa jego istnienia. Tworzenie. Podstawa istnienia w ogóle każdego bytu. Nie ma dwóch zdań. Mnie się nie chce nawet z nikim kłócić o to.
Okazuje się, że nasza świadomość posługująca się umysłem, uwolniona od formy… No to jest dopiero zespół rzeźbiarski, można powiedzieć. Jestem pewien, że z tej właśnie świadomości pochodzą wszystkie fantastyczne zabawy, które czasem mogą przybrać formę tzw. działań artystycznych.
Pomimo tego, że stwierdził pan, że nie nie, nie będę artystą, to jednak zdał pan ostatecznie na ASP.
Tak, jest to przejaw pojawiającej się u mnie czasem pewnego rodzaju schizofrenii. Umysł jedno, a że tak powiem dusza swoje. To mi się przydarza. Wiedziałem, że nie chcę być żołnierzem. I to mnie pchnęło na Akademię. No bo to był wiek poborowy.
Jeszcze przed dyplomem wyjechał pan w podróż do Afryki. Czy miała ona przełożenie na pana późniejsze działania?
Pojechałem do Dogonów, ludu żyjącego w Mali. Ktoś mi dał sygnał, że jest wyprawa do Afryki i że jadą do Dogonów. Nigdy nie byłem ani w Afryce, ani u Dogonów tym bardziej. Zapłaciłem za ten wyjazd, pojechałem i moim zdaniem ta podróż trwa do dzisiaj. Że jestem już takim trochę Dogonem, który zamieszkał sobie tutaj pod Warszawą i rzeźbi.
Kiedy spojrzeć na pana twórczość, to widać dwoistość pana działań, z jednej strony rzeźby, instalacje, tworzenie w samotności, w skupieniu, a z drugiej strony performanse, działania oparte na współpracy.
Ta dwoistość jest z tego świata. Zorientowałem się, że jak ktoś coś zrobi dobrze, to dostaje 5, jak źle to 2, no to znaczy, że tutaj też są chyba jakieś takie, można powiedzieć, dwa bieguny. Miałem nawet taki pomysł wczoraj, żeby się poddać hipnozie i sam siebie o to zapytać. Bo jak to jest, że najpierw się bierze jakieś kawałki, składa, robi z tego rzeźby. Chyba trochę jestem jak rolnik albo ogrodnik; tak rozmawialiśmy z przyjaciółmi, którzy mają teraz pasję ogrodniczą, że jak jest słońce, to się sadzi słoneczniki albo sieje zboże, a tu jest chyba podobnie. Że jak jest faza, żeby zagrać w jakimś innym filmie niż rzeźbiarz, to w nim gram. Bo to jest, tak myślę, pokrewne wielu twórczym aktywnościom. Na przykład muzyk też potrafi opanować instrument i tą wirtuozerią się rozkoszować, a mówi: „Teraz bym zagrał z jakimiś amatorami”. Jak dasz przyzwolenie tej dziecięcej naturze, skłonnej do zabaw, to jest to przyjemne po prostu. Poza tym otwiera na nieznane. Tu nie wiem, co mi się uda albo kto jeszcze w tym wystąpi. Tu będzie zabawa i mniej kontroli.
Pewnie inaczej jest z tworzeniem rzeźb, kiedy tak jak pan mówi, ma pan więcej kontroli, a inaczej z działaniami z innymi ludźmi. Ale jak wygląda sam początek, pojawia się idea; załóżmy, że ma pan w głowie obraz ludzi w złotych kombinezonach i zastanawia się pan, gdzie można ich wysłać?
Czasem jest oferta, przychodzi pani i mówi, że no jest teraz taka zabawa, 20. rocznica czegoś. Jaką zabawę można zrobić? Czasem przychodzi wnuczka albo jadę samochodem i coś widzę, np. billboard i coś wskakuje. To jest takie ogrodniczo-rolnicze, bo następuje zasianie. I tu, można powiedzieć, żarty się kończą, tu się zaczyna poważna obróbka metafizyczna, której naprawdę nie jestem w stanie przeanalizować. Ale człowiek po jakimś czasie jak już jest wyrobiony, to ufa temu, wie, że już zostało zasiane. Bo coś poczuł takiego. Ale bym sobie coś wyrzeźbił, jakąś główkę dziecięcą na przykład. Tyle widziałem dzisiaj pięknych takich fajnych główek, to sobie zapiszę jakoś albo spróbuję sam wyrzeźbić coś takiego pięknego. Albo jest właśnie tak, że dostaję telefon i „Panie Pawle, może by pan coś zrobił?”. No i wtedy jest fajna gra, jak to się tak zestraja, że np. dla mnie jest fajne, że to robię, a dla kogoś jest fajne, że ja to właśnie dla niego robię.
Czy są chwile, kiedy nie myśli pan o tworzeniu?
Można zawiesić na chwilę te aktywności rzeźbiarskie, ale kreatywność nie przysypia. Wsiadam w samochód, jadę i oglądam wystawy. Wjeżdżam po prostu w ten świat i patrzę, co zrobili inni rzeźbiarze. Tu ktoś dom wyrzeźbił, tu ktoś autobus, tu przystanek autobusowy, pani sobie zrobiła fryzurę. Ja to wszystko oglądam. Jestem w pracy, jestem non stop w robocie, można powiedzieć. Potem dzwonią dzieci, że jakiejś opłaty trzeba dokonać albo pójść do sklepu. Pójdę do sklepu i patrzę, czym handlują, co stanowi wartość. No i to jest taka bajka. Chyba jest to moje w tej chwili ulubione zajęcie, bycie w stanie świadomości artysty.
A kiedy pan skończy czy to rzeźbę, czy jakieś działanie performatywne, to co pan wtedy czuje, jakie emocje się pojawiają?
Przede wszystkim nie są zawsze takie same. Ale nie ma czegoś takiego jak: uff! zrobione, uff! Jak to dobrze, że to już jest zrobione. Żartuję sobie trochę, ale tak też się zdarza. Ostatnio miałem tak, że robiłem wystawę i jak już skończyłem, to czułem, że chcę to zostawić, nie chcę tego widzieć, nie chcę już tego dotykać w ogóle, niech to sobie tam odpoczywa ode mnie, a ja od tego. Jest zaraz za tym ten etap takiego zakończenia, jakiś taki rytualny, kiedy po prostu nagle czuję, że albo już nie widzę tutaj nic do zrobienia, albo nie chce mi się już po prostu nic robić. Najczęściej to jest tak jednak, że już mi się nie chce. Koledzy mówią „A może tu jeszcze…”. A ja „Nie chce mi się już, będzie niedobre najwyżej twoim zdaniem”. Jednak ja sam to wszystko robię, sam decyduję, kiedy jest koniec. No i albo się to podoba, czyli się zsynchronizowałem z innymi uczestnikami gry, albo jestem niezrozumiały i spodoba się później, albo w ogóle.
Na dole stoją rzeźby, które, jak pan mówił, jeszcze nie ujrzały światła dziennego. Może pan coś o nich opowiedzieć?
O Tańczących?
Tak.
Kurcze. Może mnie wciągnąć taka opowieść, ballada o tańczących. Że mi tak tańczy w głowie i w duszy, na przemian tak podskakuje, raduje, że jest to rodzaj jakiegoś ruchu obrotowego. Tworzenie to jest ciągle posługiwanie się taką wewnętrzną wibracją, częstotliwością, z którą rezonuje to, co to na zewnątrz i to, co wewnątrz. Ci tańczący kiedyś mi tak zaświtali i ponad 20 lat temu wyrzeźbiłem taką grupę tańczących. Bo widziałem ludzi jak takich kroczących, chodzących, przecinających. I pomyślałem, że jak zrobię takich tańczących, to ci kroczący wejdą, zatrzymają się i to też ich zainspiruje do tańca. No i to coś takiego, z takiego stanu, który by można nazwać taką radością z tworzenia. No i tak się zaczyna. Biorę spawarkę i zaczynam spawać. Spawarka, metale to jest po prostu wejście w świat tych wszystkich materii. I rozmawianie z nimi. To jest dla mnie metafizyczność; twórczość rzeźbiarska i artystyczna polega na tym, że rozmawiamy, bierzemy drut i mówimy mu jakie piękno jest w nim. O, ciekawe co zrobi, jak ja go tak wygnę, co on na to powie. Ja go tak wyginam, a on mówi: wygnij mnie jeszcze, to było świetne, bo tak słabo wyginasz. No zobacz, zrobiłeś nogę, jak ludzką. Patrz, jestem metal, a stałem się człowiekiem. I zaczyna się to wyginanie, a potem jeszcze nakłada się warstwy, żeby byli tacy bardziej jak ludzie. Można to zatrzymać na różnych etapach, dlatego też czasem mnie korci zrobienie rzeźby tzw. abstrakcyjnej, ale póki co cielesność i gra z cielesnością jest dla mnie bardzo ciekawa.
MOCAK znajdziecie w Krakowie (ul. Lipowa 4) oraz w sieci:
www.instagram.com/mocak_krakow/
www.youtube.com/user/MOCAKkrakow
www.tiktok.com/@mocak_krakow
Przy wsparciu: