Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u: Pola Dwurnik

Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u: 

Pola Dwurnik

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański, reprodukcje obrazów dzięki uprzejmości artystki
Data: 19.01.2021

Cykl Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u powstał we współpracy Hygge z Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK.

Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK funkcjonuje od 2011 roku. Program instytucji obejmuje prezentację międzynarodowej sztuki najnowszej, edukację oraz projekty badawcze i wydawnicze. Działania Muzeum zakładają również tworzenie Kolekcji, która w tym momencie liczy ponad 5000 prac artystek i artystów z Polski oraz świata.

Co kwartał odwiedzać będziemy mieszkania i pracownie artystów i artystek, których dzieła tworzą tę właśnie Kolekcję.

Pierwsza artystka, którą odwiedzamy, to Pola Dwurnik. Spotykamy się w jej domu rodzinnym, a dokładnie w obecnej pracowni, w której niegdyś tworzył jej ojciec – Edward Dwurnik. Pola wróciła do tego miejsca w czerwcu 2020 roku. Zamieszkała tu z mężem Danielem Ożgą i synkiem Stasiem.

Jak wyglądał twój pierwszy dom rodzinny?

To było mieszkanie w bloku na warszawskich Stegnach. Mieszkałam tam z mamą i tatą przez cztery-pięć pierwszych lat życia. Największym pomieszczeniem była oczywiście pracownia taty. To było również najciekawsze miejsce w całym domu. Całkiem dobrze pamiętam to mieszkanie, mój pokój, kuchnię, ale przede wszystkim pamiętam tę pracownię. Jej największa ściana była całkowicie zakryta płótnem na drewnianej ramie. Powstawały tam prace z cyklu „Obrazy duże”, czyli mniej więcej czterometrowe. Gdy wchodziło się do pracowni, wkraczało się do zupełnie innego świata – daleko od tego mieszkania, bloku i Warszawy. Poczucie przechodzenia do odrębnego uniwersum w momencie przekraczania drzwi studia malarskiego pozostało mi do dziś. Dlatego nie mam dużej potrzeby podróżowania.

Największą radość dawało mi tworzenie z tatą. Często malowałam różne motywy na dolnych partiach jego obrazów. Mama, Teresa Gierzyńska, fotografowała nas przy pracy, więc istnieje dokumentacja części tych działań. Równolegle z zapałem rysowałam własne historie na setkach arkuszy papieru. Nie pokazuję rysunków z tamtych lat, czekam, aż będę gotowa.

Mieszkaliśmy na szóstym piętrze. Wtedy wydawało mi się, że to strasznie wysoko. Pamiętam, że kiedy latem wychodziło się na balkon, wyraźnie było słychać starszą panią, która chodziła między blokami i wołała: „Jagody! Jagody!”. Jej głos zapamiętałam doskonale, ale niemal w ogóle nie przypominam sobie podwórka i okolicy. Choć chodziłam z rodzicami na spacery i na zakupy, osiedle mnie kompletnie nie interesowało. W domu było fajniej.

Później, w połowie lat 80., przeprowadziliśmy się tutaj, na Sadybę. To była wówczas dzielnica rzemieślnicza. W naszym domu, budynku z lat 60., wcześniej mieścił się zakład ślusarski, powstawały tu sztućce. Pracownia, w której teraz siedzimy, była małą halą produkcyjną. Tuż obok był zakład stolarski, który istnieje do dziś, a dalej miejsce, gdzie wytwarzano szklane probówki do laboratoriów. Zaraz obok działały warsztaty samochodowe, byli też lakiernicy i blacharze.

Nasz dom składał się wówczas z parteru i półpiętra. Mój pierwszy pokój był maciupki i prosto urządzony. Oczywiście nadal siedziałam głównie w pracowni taty, czyli tu, gdzie sama dziś pracuję. Poprzednia pracownia była trochę mniejsza, a poza tym był to jednocześnie tzw. salon, czyli duży pokój. W 1988 roku rozpoczęła się wielka przebudowa domu. Wtedy powstało kilka półpięter i piętro z dużą pracownią dla mamy. Rodzice zbudowali mi duży pokój z balkonem. To było moje królestwo, zaczęłam tam spędzać mnóstwo czasu. Miałam 10 lat, wchodziłam w wiek nastoletni i miałam już swoje sprawy, sekrety, coraz większą odrębność.

Do kiedy tu mieszkałaś?

Do 2003 roku. Czyli do czasu, kiedy rozstali się moi rodzice. Miałam wtedy 24 lata i byłam w trakcie pisania pracy magisterskiej. Przeniosłam się do Śródmieścia.

Jak wyglądały początki po wyprowadzce?

To był kryzysowy moment. Rodzice się kłócili, ja rok wcześniej miałam bardzo poważny wypadek na nartach i operację kręgosłupa, rozstałam się też z narzeczonym. Zaszło wtedy dużo zmian w całej naszej rodzinie. Wyprowadzka z domu rodzinnego, chwila, która powinna być radosna i pełna nadziei (to w końcu czas nabierania wiatru w skrzydła), była traumatycznym przeżyciem. To był jednocześnie moment mojego debiutu malarskiego, ale mało kto traktował moje malarstwo poważnie.

Szczęśliwie rok po wyprowadzce wyjechałam do Bazylei. Zaproponowano mi tam roczną rezydencję i stypendium, które przedłużyły się do prawie dwóch lat. I to był dla mnie wspaniały czas. Bardzo dużo pracowałam. Wtedy prawdziwie rozwinęłam się malarsko. Pierwszy raz w życiu miałam swoją pracownię. Miałam blisko do wielu fantastycznych instytucji sztuki, muzeów i kolekcji, które rzetelnie oglądałam – jeździłam do Zurychu, Paryża, Wenecji. W Bazylei poznałam też wielu cudownych ludzi, z którymi do dziś się przyjaźnię.

W 2005 roku wróciłam do Polski, ale źle się tu czułam i po dwóch latach przeniosłam się do Berlina. W Warszawie nie było wtedy dla mnie ani przestrzeni, w których mogłam pokazywać sztukę, ani galerii, z którą mogłabym współpracować. Rozstałam się także z jednym, a potem z kolejnym chłopakiem. Wyjazd do Berlina to był odważny krok. Rodzice byli temu przeciwni, prawie nikogo tam nie znałam. Ale to było moje schronienie. Wynajęłam małe mieszkanie w honeckerowskim bloku i przez osiem lat był to mój główny adres. Nigdy jednak nie zrezygnowałam całkowicie z dziupli w Warszawie. Gros mojego życia w tamtym czasie spędziłam w pociągu relacji Berlin–Warszawa.

Warsztat malarski zdobywałaś od małego. Czy dlatego zdecydowałaś się na historię sztuki?

Bardzo chciałam studiować na Akademii Sztuk Pięknych, jednak mama zdecydowanie się temu sprzeciwiała. Uważała, że Akademia zniszczy we mnie twórczy potencjał. Wiem, brzmi to dość górnolotnie, ale tak uważała. Nie pozwoliła mi też zdawać do szkoły filmowej, a marzył mi się zawód reżysera. Tata zostawił decyzję mnie, ale mama była nieugięta. Byłam finalistką olimpiad z historii sztuki oraz języka polskiego, miałam więc wejście na wiele wydziałów uniwersyteckich bez egzaminów. Zdecydowałam się na historię sztuki i to był dobry wybór, ale nigdy wcześniej nie planowałam uprawiania tej dziedziny zawodowo.

Nie byłaś zbuntowanym dzieckiem.

Rzeczywiście, zostałam wychowana pod kloszem i wierzyłam w racje rodziców. Byłam z nimi bardzo związana, zaprzyjaźniona, nie odczuwałam potrzeby młodzieńczego buntu. W każdym razie nie wtedy. Na studiach zaczęłam prowadzić pismo o sztuce „Sekcja”, w którym debiutowali ówcześni studenci, a dziś gwiazdy polskiej krytyki artystycznej i polskiego kuratorstwa. Razem z kołem naukowym założyłam też galerię Zakręt, gdzie z kolei debiutowało wiele dzisiejszych gwiazd polskiej sztuki. Wszystkie te działania umożliwiły mi konfrontację ze światem sztuki oraz z profesją krytyka i kuratora. Zrozumiałam, że to nie jest moja droga. Czułam, że tracę czas i że bardzo potrzebuję innego rodzaju refleksji, innej ekspresji – pędzla w dłoni, zapachu farb, wolności. Wtedy prawdziwie się zbuntowałam.

 

 

Pola Dwurnik Bukiet lisów

Mówisz o braku akceptacji ze strony środowiska. Czy myślisz, że to z powodu twojego nazwiska? Jak się z tym czułaś?

Nie lubię o tym mówić. Trudno mi to zrozumieć, ale czasem nadal słyszę, że nazwisko mnie przekreśla. Tworzę pomimo nazwiska. Nie dla nazwiska albo z jego powodu. Porównywanie mnie do taty jest za proste, trywialne. Ojciec był moim nauczycielem, to prawda. Ale ja zajmuję się zupełnie innymi tematami. Coraz więcej ludzi to widzi i rozumie. Sporo osób, które kiedyś były do mnie uprzedzone, dzisiaj zaczyna patrzeć na mnie z zaciekawieniem i większą akceptacją. To duża zmiana, może po prostu przeszłam próbę czasu. W końcu mija już 20 lat od mojego oficjalnego debiutu malarskiego.

Po latach życia „trochę tu, trochę tam” wróciłaś do Warszawy na stałe. Do domu rodzinnego.

Zamierzałam na dobre przenieść się do Berlina, ale stało się inaczej. Podczas pobytu w Australii zimą 2016 roku miałam wypadek. Zerwałam sobie więzadło w stawie skokowym i po powrocie do Warszawy zostałam unieruchomiona. Nie wychodziłam z domu przez osiem miesięcy. Wtedy (ku mojemu zaskoczeniu) poczułam się w tym mieście bardzo dobrze i bezpiecznie. Siedziałam z nogą w gipsie, słuchałam audiobooków i lepiłam skomplikowane kolaże ze znaczków pocztowych. Kiedy mogłam już chodzić, wybrałam się na nowy spektakl grupy 1927 w Komische Oper w Berlinie. Kocham muzykę klasyczną. Pojechałam do Berlina na trzy dni i w drodze powrotnej w pociągu Berlin–Warszawa Express, czyli tym samym, w którym spędzałam wiele godzin w poprzednich latach, spotkałam obecnego męża Daniela. Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia i nie czekałam na nią. Życie znów mnie zaskoczyło. Daniel miał stałą pracę w Warszawie, więc tu zostaliśmy. Półtora roku później postanowiliśmy założyć rodzinę. Gdy byłam w piątym miesiącu ciąży, okazało się, że mój tata jest bardzo chory. Niedługo potem zmarł. 

Zostałam spadkobierczynią jego spuścizny, w tym domu, z którego wyprowadziłam się 15 lat wcześniej. Początkowo byłam zszokowana nową sytuacją. Kiedy dotarło do mnie, że mogę wrócić tam, gdzie dorastałam, i malować w pracowni, w której powstało tyle wspaniałych dzieł taty, poczułam niewiarygodną radość. Najpiękniejsze, najatrakcyjniejsze zakątki świata przegrały z tym miejscem. Poza tym wypełnia się wola taty, który przez całe życie powtarzał, że chciałby, aby jego pracownia była moją pracownią. Nie chciał tu izby pamięci, muzealnego studia. Groził nawet, że zniszczy pracownię, jeśli będę miała takie plany.

Fundacja Edwarda Dwurnika, którą prowadzę, ma siedzibę piętro wyżej, w dodatkowej pracowni taty. Dom odremontowaliśmy wspólnie z architektem z Bazylei Piotrem Brzozą. Pracownia została przebudowana, ale pozostał jej dawny duch. Zamontowaliśmy wentylację, nowe oświetlenie, zmieniliśmy posadzkę.

Pola Dwurnik Bukiet borsuków
Pola Dwurnik Tak nie tak nie

Jak pracujesz? Czy twoje nawyki mocno zmieniły się po narodzinach syna?

Tak, bardzo. Kiedyś pracowałam głównie w nocy. Jest ciszej, nie trzeba odpisywać na mejle, nie przychodzą SMS-y, nikt nie dzwoni. Mam lekką telefonofobię. Nie lubię rozmawiać przez telefon i okropnie irytuje mnie dźwięk dzwonka. Zazwyczaj wyłączam wszystkie powiadomienia.

Obecnie pracuję od poniedziałku do piątku przez siedem-osiem godzin. Wieczory i koniec tygodnia są dla Stasia i Daniela. Kiedyś uwielbiałam pracować w weekendy! Najlepszym czasem na pracę był przełom starego i nowego roku, czyli 31 grudnia i 1 stycznia. Raz w życiu udało mi się zrealizować moje pragnienie – nie iść na żadną imprezę i malować do upadłego całą noc. To był najwspanialszy sylwester.

Przy pracy często towarzyszy mi muzyka. To ona pomaga mi przenieść się w ten inny wymiar, który niegdyś otwierały drzwi pracowni ojca. Muzyka klasyczna albo alternatywa, dobry pop, rap, a najlepiej ciężka, pompatyczna opera! Słucham też audiobooków, ​​podcastów i radia.

Tworzysz jedną czy kilka prac jednocześnie?

Obecnie najczęściej pracuję tylko nad jednym, maksymalnie dwoma obrazami. Ale przez lata tworzyłam kilka jednocześnie, malowałam w dwóch miastach. Tydzień tu, dwa tam. Nieustannie musiałam przerywać ciąg myśli (i pędzla), żeby zdążyć na pociąg. A moje najlepsze obrazy powstają w tzw. natchnieniu, za jednym zamachem. Kiedyś potrafiłam malować non stop po 12 godzin. Teraz nie mogę sobie na to pozwolić.

Na pierwszym etapie pracy tworzę szkice. Proste albo bardzo dokładne. Potem spontanicznie od nich odchodzę. Maluję różnorodne bukiety zwierząt – lisów, borsuków, papug. Lubię bukiety kwiatów w malarstwie, ale tych martwych natur powstało już mnóstwo. Nie zrobię ich lepiej. Moje bukiety zwierząt można różnie interpretować, choć przede wszystkim pokazują okrutny stosunek naszej cywilizacji do zwierząt. A jednocześnie są bardzo dekoracyjne.

Czy są w tej przestrzeni wyjątkowe dla ciebie przedmioty?

Mam dużo rzeczy po tacie. Warsztat, na którym pracował, większość sztalug, kilka palet, pędzle, nawet farby. Lustro w rzeźbionej ramie, które wisiało w jego pracowni przez wiele lat. 

Kolekcjonuję papugi, dlatego jest ich tu sporo. M.in. ceramiczna z węgierskiej wytwórni Hollohaza z lat 60. lub te zrobione na szydełku przez moją teściową Dankę. Jest też zbiór rysunków, o których wspominałam. Opowieści, które rysowałam, kiedy byłam dzieckiem. Rysunkowe narracje z krótkimi dialogami, takie fabularne serie rysunkowe tworzę do dziś. Kolekcjonuję też prace innych artystów, choć w pracowni mam ich niewiele. Prace Anety Grzeszykowskiej, kilka fotografii Tadeusza Rolke, fotograficzne portrety mnie i Daniela wykonane przez Artura Żmijewskiego. Kolekcjonuję też autoportrety artystek.

Ważny jest także zbiór znaczków pocztowych, z których planuję stworzyć kolejne kolaże. Gromadzę je od lat, mam ich tysiące. Przyjmuję od ludzi każdą ilość, nawet jeden nowy znaczek jest cenny!

Pola Dwurnik Starość
Pola Dwurnik Głos przodków i anioł przyszłości

Pola Dwurnik – ur. w 1979 roku, artystka wizualna. Maluje, rysuje, tworzy kolaże, jest autorką książek artystycznych, m.in. Girl on Canvas/Dziewczyna na płótnie Pan Marcin. Jej prace były pokazywane na wielu wystawach zbiorowych i solowych, m.in. 

w Narodowej Galerii Sztuki Zachęta w Warszawie, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w Krakowie. Ponadto:

  • od 2014 roku prowadzi międzynarodową zbiórkę znaczków pocztowych do serii kolaży „World Post Stamp”,
  • od połowy 2018 roku jest reprezentowana przez Daniel Benjamin Gallery w Londynie oraz Krupa Gallery we Wrocławiu,
  • tworzy publikowaną online serię rysunkową „Artystka-matka” dla magazynu „Postmedium”,
  • od 2019 roku prowadzi Fundację Edwarda Dwurnika.

 

Obecnie prace Poli Dwurnik można oglądać na wystawach w MOCAK-u: Artysta jest obecny oraz Sztuka karmi sztukę. Obie ekspozycje dostępne są do 20 marca.

MOCAK znajdziecie w Krakowie (ul. Lipowa 4) oraz w sieci:

www.mocak.pl

www.instagram.com/mocak_krakow/

www.facebook.com/mocakkrakow

www.youtube.com/user/MOCAKkrakow

www.twitter.com/MOCAK_Krakow

www.tiktok.com/@mocak_krakow

 

Przy wsparciu