Olga Pawłowska:
Czasem potrzebny jest pewien rodzaj wygłodzenia twórczego
Jesteśmy w krakowskiej pracowni artystki Olgi Pawłowskiej. To pomieszczenie na poddaszu w jednym z budynków na osiedlu budowanym w latach 40. dla urzędników generała Franka. Zanim trafiła tu Olga, w tym miejscu tworzył jej ojciec, a jeszcze wcześniej dziadek, dlatego wnętrze pełne jest przedmiotów z historią. Olga jest absolwentką Wydziału Grafiki na Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie. Dyplom magisterski w Pracowni Wklęsłodruku u prof. Henryka Ożoga zrealizowała w 2013 roku.
W tej pracowni bywałaś już od dziecka.
To poniemieckie budownictwo, a te przestrzenie strychowe w większości były przeznaczone na pracownie twórcze. Dziadek Andrzej dostał tę pracownię od miasta w latach 50. i czasem, szczególnie wieczorami, mam wrażenie, że ciągle czuć tutaj jego obecność. Później pracował tu mój tata. Pamiętam, jak czasem zabierał mnie ze sobą, dawał mi klocki do zabawy, po czym brał się do roboty. Gdy przygotowywałam się do dyplomu magisterskiego, udostępnił mi część przestrzeni i tak już zostało. Tu czuję się najbezpieczniej, pomimo że na strychu jest trochę mrocznych zakamarków i kiedy wychodzę stąd późnym wieczorem, wyobraźnia mocno się uruchamia.
Mając w rodzinie tylu artystów, nie miałaś wyjścia, musiałaś iść na ASP?
Miałam krótki okres buntu. Myślałam o archeologii, ale nic konkretnego w tym kierunku nie zrobiłam. Podświadomie czułam, że jakkolwiek bym nie wierzgała i kombinowała, to i tak prędzej czy później wyląduję na ASP. Mama dzielnie pozowała mi do aktów, więc jakoś naturalnie to poszło.
A kończyłaś liceum plastyczne?
Nie. Przez lata uczęszczałam do szkoły baletowej i byłam zafascynowana jedną z nauczycielek. Była to dla mnie bardzo ważna osoba. Wybrałam szkołę, którą ona sama skończyła, kameralne liceum o profilu artystycznym na os. Tysiąclecia w Nowej Hucie. Z perspektywy czasu uważam, że dobrze wybrałam. Poznałam tam wspaniałych ludzi, z którymi wciąż utrzymuję bliski kontakt.
Myślałaś, że zawodowo zwiążesz się z tańcem?
Raczej nie, na pewno nie z baletem, bo mam kiepskie predyspozycje fizyczne, by zajmować się tym zawodowo. Natomiast do dziś taniec jest moją wielką pasją. Często zdarza mi się tańczyć tutaj. Zakładam luźniejszy strój, włączam muzyczkę i wykonuję kilka kroków dla rozgrzewki. Gdy chodzę na spektakle taneczne, to płaczę jak bóbr, nieważne czy jest to Giselle, Harnasie, Carmen czy breakdance pod Mariackim. Mój mąż też świetnie tańczy, zwłaszcza do utworów Mazowsza.
Czyli egzamin na studia był już po okresie buntu.
Tak, w klasie maturalnej poczułam determinację, ale nie byłam dobrze przygotowana. W teczce znalazło się wiele portretów przedstawiających mojego ówczesnego chłopaka i niewiele więcej. Nie dostałam się za pierwszym razem i oczywiście jako nastolatka poczułam się mocno urażona. Doszłam jednak do porozumienia z samą sobą i uznałam, że spróbuję jeszcze raz. Pracowałam przez rok i się dostałam. Początkowo zupełnie nie wiedziałam, czego chcę. Na Wydziale Grafiki jest taka formuła, że próbuje się bardzo wielu dyscyplin. Od grafiki warsztatowej, przez film animowany, fotografię, po grafikę projektową. No więc próbowałam. Te pięć lat studiów było dla mnie bardzo chaotyczne. Przez długi czas nie lubiłam malować. Dopiero jak trafiłam do pracowni profesora Stanisława Tabisza, to coś drgnęło. On dawał nam bardzo dużą swobodę i chyba właśnie tego wtedy potrzebowałam. Mogłam się odprężyć i poeksperymentować. Po studiach zaczęłam malować na dobre. Choć miałam też rok przerwy. Zastanawiałam się, co robić. Podziałałam trochę w ilustracji, ale ostatecznie malarstwo wygrało. Jestem dosyć zmienną osobą, stereotypowym bliźniakiem. Rzucam się z tematu w temat, natomiast malarstwo od wielu lat jest stałym elementem w moim życiu.
Eksponat III. 110×160 cm, akryl na płótnie, 2015
Sakkara nie ujawniła jeszcze wszystkiego, 90×100 cm, akryl na płótnie, 2021
bez tytułu, 100×160 cm, olej na płótnie, 2019
Czy po studiach malowałaś podobnie jak dziś?
Moje malarstwo zawsze było określane przez pedagogów mianem syntetycznego i to na pewno mi zostało. Tuż po skończeniu studiów miałam ochotę powrócić do bardziej realistycznego malarstwa, w rezultacie czego powstał cykl „Marynarze”. Chyba dopiero po studiach zaczęłam nadawać jakiś konkretniejszy sens moim pracom. Do dziś moim ulubionym zestawem jest cykl „41° 04’N 141° 30’E” przedstawiający łodzie – trumny. Udało mi się w nich połączyć prostą formę z wyrazistym komunikatem.
Drugim niezmiennym elementem moich prac jest cisza. Ważne jest dla mnie, żeby w obrazie nie było hałasu, nadmiaru elementów. Jeżeli jakiś obraz mi nie wychodzi, to często przez to, że zaczyna on być dla mnie po prostu nieznośnie głośny. Wyciszam go, dążę do harmonii, ale staram się pozostawić też pewien niepokój.
W wywiadach wspominasz, że inspiracją do powstawania obrazów jest nastrojowość zaczerpnięta z filmów.
Podczas studiów pracowałam w Kinie Pod Baranami i to na pewno odbiło się na mojej twórczości. Podczas seansów lubiłam kukać na salę przez małe okienko projekcyjne. Wtedy jeszcze filmy były puszczane z taśmy, dziś już głównie cyfrowo (jeju, gadam jak starowinka!). Film towarzyszył mi szczególnie podczas pracy nad cyklem doktorskim. Polskie kino lat 60., 70. Filmy Feliksa Falka i Krzysztofa Zanussiego. Bardzo ważny jest dla mnie film Falka W środku lata z roku 1976. To z tego filmu zaczerpnęłam cytat: „Ktoś chodził nocą wokół naszego domu”, który stał się tytułem dwóch moich wystaw. Wciąż mocno nastraja mnie ten film.
Kiedyś często zdarzało mi się fotografować kadry podczas oglądania filmu. Stworzyłam serię obrazów inspirowanych domami z konkretnych filmów, jak właśnie z W środku lata, Wśród nocnej ciszy Tadeusza Chmielewskiego czy Straconej nocy Janusza Majewskiego. Teraz troszkę od tego odchodzę, więcej szkicuję, notuję. Często sięgam po szkicownik, nie mając konkretnego pomysłu, jedynie jakieś przeczucie. Wychodzą ciekawe rysunki, lubię do nich wracać. Z niektórych powstaje później pełnoprawny obraz. Te, które są istotniejsze, zawieszam na ścianie i one mi towarzyszą. Jakiś pomysł, nastrój, kolor.
Stracona noc, 170×130 cm, akryl na płótnie, 2019
Biała świątynia, 180×140 cm, akryl na płótnie, 2021
Sen świątyni, 1o0x130 cm, 2023
Nad czym pracujesz obecnie?
Obecnie przygotowuję się do dużej wystawy indywidualnej, która zostanie otwarta we wrześniu tego roku w Krakowie. Będzie to wystawa o czasie i tym, jak pewne elementy naszego świata uodparniają się na jego bezwzględną miarowość. Przyglądam się swoim poprzednim pracom, próbuję to jakoś scalić. Począwszy od morza, poprzez góry, domy, aż do świątyń. Stoi też przede mną poważne wyzwanie natury architektoniczno-mechanicznej, ale póki co nie będę zdradzać więcej. Zawsze ważna była dla mnie miejscowość Rabka-Zdrój, w której spędzałam wakacje. Często do niej wracam. Namalowałam ostatnio obraz inspirowany widokiem z okna rabczańskiego domu. Przez okno widać górę Luboń Wielki, na którą sobie co wieczór przed zaśnięciem zerkałam. Od mojego stryjka dostałam kolekcję kartek pocztowych oraz fotografii z Rabki, z czasów przedwojennych. Na wielu z nich jest Luboń Wielki, który się nie zmienia, za to my się zmieniamy. Wszystko wokół się zmienia, a góry pozostają takie same.
Nieczęsto na twoich pracach pojawia się człowiek.
Jak już wcześniej wspomniałam, w 2014 roku, świeżo po dyplomie, stworzyłam cykl „Marynarzy”. Namalowałam portrety dziesięciu amerykańskich marynarzy, którzy zginęli w wyniku beznadziejnego wypadku, mianowicie zatopiła ich własna torpeda. W tamtym momencie byliśmy rówieśnikami. Poza tym cyklem postać pojawia się rzadko, głównie na małych formatach i w szkicach. Myślę, że to jeszcze przede mną.
Zawsze najpierw powstaje szkic?
Bardzo różnie. Często pomagam sobie, projektując obraz w komputerze. Te obrazy, które uznaję za najbardziej udane, są bardzo dobrze zaplanowane. Wtedy w zasadzie sam proces malowania nie zajmuje dużo czasu. Ale są też prace, których malowanie jest bardziej ryzykowne, bez konkretnego planu, a nawet pomysłu. Chcę odzwierciedlić pewien nastrój, którego nie jestem w stanie nazwać, więc szukam. Narzucam kolejne warstwy farby, pryskam wodą i obserwuję. Szukam formy, która mnie zadowoli. Ale z tych obrazów bardzo niewiele zostawiam. Przemalowuję je później. Stwierdzam, że za dużo w nich formalnego szaleństwa jak na mnie. Jest kilka spontanicznych prac, które postanowiłam zachować i bardzo je lubię. W większości jednak moja skłonność do syntezy nie pozwala im przetrwać. Jednym z takich intuicyjnych, szybko malowanych obrazów, które przetrwały, jest Jaskinia. Gdy ją malowałam, miałam ewidentnie potrzebę schowania się w jakiejś hermetycznej, jaskiniopodobnej przestrzeni. Zazwyczaj to wygląda tak, że biorę czyste płótno, skupiam się przez chwilę i maluję szybko, bez wytchnienia. Po godzinie widzę przed sobą zapis moich emocji.
Masz jakieś nawyki, które pomagają ci w pracy?
Dla mnie podstawą jest przyjść do pracowni i od razu przebrać się w ciuchy robocze, bo jak tego nie zrobię, to siedzę. Zasiadam i tak siedzę, i dumam nie wiadomo o czym. Więc przychodzę i natychmiast się przebieram. Wykonuję krótką rozgrzewkę i zabieram się do pracy. Taki jest najlepszy scenariusz. Oczywiście różnie bywa. Staram się tu być codziennie, z wyjątkiem niedziel. Robię też przerwy od malowania, ale dosyć krótkie. Czasem potrzebny jest pewien rodzaj wygłodzenia twórczego. Zazwyczaj po większej wystawie robię sobie miesiąc przerwy, żeby odpocząć, zgłodnieć, zdystansować się, zastanowić, czy kontynuuję dany cykl, czy zaczynam coś nowego. Ważna jest muzyka, nieraz ma duży wpływ na to, jak finalnie obraz wygląda. Ostatnio świetnie mi się pracuje, słuchając czeskiego radia. Czesi są super.
Czy po jakimś czasie zdarza ci się wracać do starego cyklu? Bo chcesz coś jeszcze dopowiedzieć?
Mam czasem taką ochotę, tylko to zazwyczaj się już nie udaje. Parokrotnie było tak, że wystawa wyszła w porządku, ulubione prace się sprzedały i z żalu za nimi myślałam: „A, to namaluję kolejne takie”. No, zupełnie mi to nie wychodzi. Myślę, że to stanowi o wartości tych prac, że ja nie potrafię powtarzać w nieskończoność pewnych motywów. Teraz kontynuuję temat egipski, ale w lekko przeobrażonym kontekście. To, czy różnica będzie widoczna, okaże się na wystawie.
Czy są tu przedmioty z czasów, gdy pracował tu twój tata i dziadek?
Bardzo dużo. W zasadzie większość mebli. Nie ruszam ich. Są miejsca nietknięte przeze mnie od lat. Na przykład szuflady. Jest tam dużo prac i katalogów mojego taty. Nie ingeruję w to. Na półkach i gzymsach pozostał niebieski pył, po tym, jak tata pracował z aerografem. Są tu przestrzenie, które czuję, że nie należą do mnie.
Czy malowanie jest dla ciebie przyjemne?
Oczywiście. Chociaż czasem bywa męczące, na przykład, gdy się nie wie, co malować. Bywają takie puste dni. Najlepiej, gdy wychodząc z pracowni, zostawiam sobie pomysł działania na następny dzień, gdy wiem, którym z obrazów się zajmę i nad czym będę pracować. Wypracowałam sobie pewną technikę malowania przejść gradientowych i jest to dla mnie prawdziwie relaksacyjna czynność, lubię poświęcić na to cały dzień. Wychodząc rano do pracowni, wiem, że taki dzień będzie udany. To trochę machinalna robota, ale za to odprężająca. Potem zaczynają się zmagania i trzeba się skupić. Każdy etap malowania obrazu jest na swój sposób ciekawy. Dla mnie najtrudniej jest skończyć, sprawić, by obraz miał odpowiednią wagę. Nie mówię tu o wadze fizycznej.