The Good Living Co.
The Good Living Co. Przepiękne formy, wyjątkowe kolory, ręczna robota. Meble, które w rodzinnym zakładzie tworzy Monika Szyca-Thomas, są pełne charakteru. Gdziekolwiek stoją, wybijają się na pierwszy plan. Stalowe, proszkowo malowane stoliki kawowe ESPOO na obłej podstawie nieregularnie obsypanej metalowymi kulkami, mebel UFA, który w zależności od potrzeb może być taboretem, stolikiem nocnym czy kwietnikiem, lekkie krzesło MEADOW – wszystko wykończone w macie i połysku. Każdy z projektów Moniki zachwyca.
Kiedy powstał pierwszy mebel The Good Living&Co.?
Pierwszy prototyp powstał w kwietniu 2019 roku, to było różowe krzesło MEADOW. Za to pierwsze bardziej profesjonalne zdjęcie wrzuciłam na Instagram w lipcu i to właśnie ten moment uznaję za początek The Good Living&Co. Mojej rodzinie rzemiosło towarzyszy od lat 20. XX wieku. Zakład ślusarsko-mechaniczny prowadził już mój pradziadek Tomasz, następnie dziadek Tadeusz, a w końcu mój tata, który zaczął specjalizować się w wykonywaniu elementów stalowych do zleceń kontraktowych. Do teraz w warsztacie pracujemy nad zleceniami zewnętrznymi, a od niedawna także nad tymi związanymi z moją marką. Mając takie zaplecze produkcyjne oraz świetnych, doświadczonych rzemieślników, zaczęłam myśleć o robieniu czegoś swojego. Na początek na swój użytek i bez wielkich oczekiwań co do tego, jak wszystko się później potoczy.
To ty stworzyłaś markę.
Tak, ja jestem założycielką. Zdecydowanie się na ten krok nie było łatwe. Miałam poczucie, że bez wykształcenia kierunkowego dużo nie zdziałam, uważałam, że trzeba być wykształconym projektantem, żeby zacząć. Życie pozytywnie mnie zaskoczyło, bo okazało się, że czasami wystarczy pomysł i odrobina wyobraźni. Jeśli chodzi o moje wykształcenie, to jestem na piątym roku psychologii na poznańskim SWPS-ie. Aktualnie mam przerwę od studiowania, bo zajmowanie się rodziną, marką i studiami okazało się zbyt dużym wyzwaniem, a nie chciałam, żeby którakolwiek z tych sfer mojego życia ucierpiała. Decyzja o przerwie w nauce była jedną z najtrudniejszych w moim życiu, bo psychologia, zwłaszcza penitencjarna, to moja prawdziwa pasja. Ale nie żałuję. Uznałam, że będzie jeszcze czas na dokończenie studiów i na pracę w zawodzie, a „5 minut” dla mojej marki może przeminąć i już zawsze będę żałować, że nie wykorzystałam ich na 100%.
Skąd pomysł na markę?
Powstawał stopniowo. Przez kilka lat towarzyszyła mi myśl o kontynuowaniu rodzinnej firmy, ale zawsze to odkładałam. Nie widziałam siebie w roli, w której występowali wcześniej mężczyźni z mojej rodziny, ale czułam też, że to wielka szkoda zaprzepaścić tyle lat tradycji. Nagle przyszły impuls i motywacja, doszłam do wniosku, że nie mam nic do stracenia, i zaczęłam działać. Bardzo żałuję, że mój dziadek nie dożył tego momentu, bo myślę, że sprawiłoby mu to sporo radości. Marki nie zakładałam sama, więc zapomniałam o swoich obawach. Później drogi moje i partnera się rozeszły, a ja postanowiłam mimo wszystko kontynuować rozwijanie marki.
Pierwsze projekty były odpowiedzią na to, czego brakowało w moim własnym mieszkaniu. Uznałam, że jeśli pomysł nie wypali, to te meble się nie zmarnują, ale będą mi służyły. W zasadzie do teraz przy projektowaniu i planowaniu jest to myśl przewodnia – to muszą być przedmioty, które chciałabym mieć u siebie. Nie potrafię stworzyć czegoś, co w 100% nie odpowiada moim upodobaniom i poczuciu estetyki. Każdy przedmiot traktuję bardzo osobiście i czuję ogromną radość, gdy okazuje się, że meble podobają się także szerszemu gronu odbiorców. Prowadzenie marki sprawia mi frajdę, bo jest po prostu „moja”, więc nie grozi mi szybkie wypalenie.
Czy wszystkie produkty projektujesz sama?
Tak, czasami korzystam z rad i uwag innych osób. Nie potrafię projektować w żadnym programie, na komputerze potrafię jedynie ułożyć Pasjansa Pająka. Robię to bardzo oldschoolowo – kartka papieru (koniecznie w kratkę, żeby łatwiej było złapać proporcje), linijka i ołówek. Czasami buduję też fragmenty z kartonu, żeby móc wyobrazić sobie efekt końcowy i nie marnować materiałów na zbędne prototypy. Kolekcje powstają w odpowiedzi na impuls. Nigdy nie wiem, kiedy pomysł przyjdzie mi do głowy i jaki bodziec go wywoła. To błogosławieństwo i przekleństwo, bo z jednej strony proces jest przez to ekscytujący, a z drugiej nie potrafię zmusić się do zaprojektowania czegoś na zawołanie, żeby kolekcje były cykliczne. To kompletnie tak nie działa, więc strategię marki określiłabym jako płynną i spontaniczną. Tak powstała ostatnia kolekcja – po kilku miesiącach przerwy, podczas których byłam kompletnie niezdolna do wymyślenia czegoś nowego.
Jakie projekty/przedmioty lubisz ty sama?
Zawsze ciągnęło mnie do ładnych rzeczy – budynków, ubrań, mebli czy obrazów. Otaczanie się takimi przedmiotami sprawia mi dużo satysfakcji, to taki mój sposób na osiągnięcie wewnętrznego spokoju. Tę „ładność” odnajduję w kształcie karczochów, kolorze buraków, obrazach Botticellego albo Ewy Juszkiewicz, w świeżych kwiatach, kolażach Oli Morawiak, zdjęciach Marty Brylińskiej, filmach Wesa Andersona, babcinej ceramice, magazynach modowych albo wnętrzach odnalezionych na Instagramie i Pintereście. Naprawdę bardzo trudno mi określić, co lubię, bo pociąga mnie minimalizm i przepych, to istna loteria. Nie wiem, czy byłoby tak, gdyby nie moja mama, która ma podobną słabość i która od dziecka zabierała mnie do muzeów i galerii. Pokazywała mi rzeczy, które ją zachwycały.