Zuza Marczyńska: Nie unikam kontrowersyjnych tematów

Zuza Marczyńska:

Nie unikam kontrowersyjnych tematów

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 28.10.2023

To nasze pierwsze Odwiedziny w Siemianowicach Śląskich. Przyjechaliśmy do Zuzanny Marczyńskiej, która w jednorodzinnym domu żyje z mężem i czwórką dzieci. Zuza prowadzi popularne instagramowe konto Za dużo myślę, które opisuje jako „live stream z głowy dziwnej osoby”. Co siedzi w tej głowie, dowiaduję się przy porannej kawie.

Od kiedy tu mieszkasz? 

Jestem z Siemianowic Śląskich i tu planuję zostać. To tak naprawdę mój dom rodzinny. Przeprowadziliśmy się tutaj z rodzicami, kiedy szłam do pierwszej klasy podstawówki, więc w zasadzie przez większość życia, z dwuletnią przerwą na Kraków, mieszkałam w tym domu. Pięć lat temu wyprowadzili się moi rodzice. A my z Mieszkiem wprowadziliśmy się tu już jako małżeństwo z trójką dzieci.

 

A co robiłaś w Krakowie?

Najpierw studiowałam grafikę warsztatową na ASP w Katowicach. Będąc na trzecim roku studiów, stwierdziłam, że chciałabym jeszcze zacząć studiować judaistykę na UJ. Dodatkową motywacją było to, że poznałam mojego męża, który mieszkał w tym mieście. No i dostałam się na tę judaistykę, ale po pół roku stwierdziłam, że jednak nie dam rady studiować dwóch kierunków dziennie. Zrezygnowałam z judaistyki, ale pasja pozostała.

Masz czwórkę dzieci, kiedy pojawiło się pierwsze?

Pod koniec studiów zaszłam w ciążę, broniłam się, będąc w ósmym tygodniu ciąży. Pierwotnie planowałam pójść na studia doktoranckie i jeszcze będąc w ciąży, na nie zdawałam, ale były tylko dwa miejsca i mnie zabrakło jednego punktu. Potraktowałam to jako porażkę i już więcej nie startowałam.

Dziś mamy czwórkę dzieci. Najstarszy Gniewko skończy 10 lat w styczniu, potem jest Iwo lat siedem, Joszko pięć i Zelia półtora roku. Moje życie zawodowe zeszło na dalszy plan, musiałam je dopasować pod wielodzietne macierzyństwo. Od kiedy pamiętam, chciałam mieć dużą rodzinę, mój mąż też. Oboje jesteśmy jedynakami, więc tak sobie myślę, że w jakiś sposób chcieliśmy sobie zrekompensować brak rodzeństwa. Przynajmniej u mnie trochę tak było.

Macierzyństwo pochłonęło mnie na wiele lat. Aktualnie jestem fotografką, głównie rodzinną. Niedawno wróciłam do malowania, tylko że u mnie z tym malowaniem jest tak, że do niego wracam, a potem znowu się wycofuję. Oprócz tego prowadzę konta na Instagramie i Facebooku, które mają dosyć dużą publikę. 

Od kiedy je prowadzisz i czy zamierzenie było takie, żeby pokazywać życie rodzinne? 

Tematyka konta bardzo zmieniała się w czasie. Szczerze mówiąc, nie potrafię prowadzić produktu marketingowego, który by był skrojony np. pod matki albo klimaty wnętrzarskie, bo mnie to po prostu za szybko nudzi. Ja mam ADHD i lubię nakręcać się różnymi zajawkami. Dużo rzeczy mnie interesuje, pasjonują mnie emocjonujące dyskusje, lubię się uzewnętrzniać i to było to, czym chciałam dzielić się z innymi. Zaczęłam o tym poważniej myśleć, kiedy urodził się mój trzeci syn. Początek tego macierzyństwa był trudny i ja po prostu zaczęłam to opisywać i zauważyłam, że ludzie lubią to czytać. To było pod koniec 2018 roku. Potem, kiedy zaczęliśmy robić remont domu, pojawiło się dużo wnętrzarskich tematów, a potem jak już tutaj osiadłam i aż tak te wnętrza mnie nie pasjonują, bo nie jestem w procesie, to tematy zaczęły się zmieniać. Pokazuj,

 

Mówisz, że zaczęłaś prowadzić konto po narodzinach syna, bo tym razem macierzyństwo było trudne. Dlaczego?

Po pierwsze trudnym elementem było to, że on był po prostu wymagający, kolkowy, płaczliwy. Do tego dwójka małych dzieci. Dla mnie po prostu był to trudny moment, zobaczyłam, że sobie nie radzę, że mnie to przerasta. Zaburzenia lękowe, które mam całe życie, pojawiły się ponownie. Wtedy wróciłam na terapię. Zaczęłam o tym pisać i traktowałam prowadzenie konta terapeutycznie. Chociaż są i ciemne strony, bo dzielisz się różnymi osobistymi rzeczami z obcymi ludźmi, którzy czasami lubią to wykorzystać. Ale mimo wszystko uważam, że w przypadku mojej osobowości i charakteru przynosi to więcej korzyści.

Samo macierzyństwo bardzo mnie stresuje w okresie wczesnoniemowlęcym, bo trzeba się wielu rzeczy domyślać, nie mamy z dzieckiem kontaktu słownego. Więc dla mnie lęk zaczynał się zawsze wraz z urodzeniem dziecka. W ciąży psychika przestawia mi się na tryb „Jakoś to będzie. Damy radę”. A po jakimś czasie po urodzeniu dziecka przytłaczała mnie ilość obowiązków, czy ilość stresu związanego z jakimiś dolegliwościami zdrowotnymi. 

Dla mnie wyższym dobrem czy wartością było, żeby tę rodzinę stworzyć taką, jaką sobie wymarzyłam. Trochę swoim kosztem, ale nie żałuję tego. Z drugiej strony, muszę to podkreślić, bardzo się przez to rozwinęłam. Przez to, że poszłam na terapię jedną, drugą. Nie byłoby tego być może, gdyby nie ten trudny ​​moment w macierzyństwie. Nie miałabym takiej motywacji, takiego kopa, że trzeba zawalczyć o siebie i coś zmienić. Wiem, że pewnych rzeczy nie przeskoczę, jeśli chodzi o moje możliwości czy konstrukcję psychiczną. Na tym etapie staram się budować i czerpać z tego, czego się o sobie dowiedziałam i z narzędzi, które dostałam.

 

 

Decydując się na dzielenie się takimi treściami, zapewne zauważasz i negatywne reakcje ludzi. 

Ostatnio ktoś mi napisał „Wzbudzasz we mnie tylko agresję”. Zdarzają się takie grube hasła. To zazwyczaj ludzie, którzy mnie nie obserwują, a jednak chcą skrytykować. Kontrowersje może dziś wzbudzić wszystko. To, że kupiłam kanapę ze skóry albo że podaję dzieciom mleko czy mięso. Ja sama nie unikam kontrowersyjnych tematów, ale zaznaczam, że to jest tylko moja opinia. Mam taką filozofię zaczerpniętą z terapii dialektyczno-behawioralnej, bazującą na dialektyce i podejściu, że każdy ma swoją prawdę i można uznać, że dwie różne rzeczy mogą być prawdziwe jednocześnie. Nawet jeżeli się z kimś nie zgadzamy, to warto zrozumieć punkt widzenia tej drugiej osoby. Z takich tematów, które wzbudzały dużo emocji, to na przykład pokazywanie wizerunków dzieci czy konflikt izraelsko-palestyński. Bardzo gruntownie omawiam je z mojej perspektywy. Poświęcam dużo czasu, żeby zrobić research. Czasem spadnie więc na mnie hejt. Choć mam chyba patonaturę, bo to mnie tak bardzo nie dotyka. Ja wręcz lubię ludzi czasem sprowokować, żeby powiedzieli mi coś niemiłego i mam wrażenie, że mi to coś daje gdzieś tam w środku, że mogę się zastanowić, czy to jest jakaś prawda o mnie, czy mi to coś robi czy nie? A jeżeli mi to coś robi, to dlaczego? Może to porusza jakąś moją czułą strunę.

Czasem ataki na mnie to pewnie próba ukarania mnie za to, że publikuję wizerunki dzieci. Zobacz, publikujesz, to teraz można o twoich dzieciach coś napisać, nie? No a ja właśnie mam taką naturę trochę przekorną, że nie chcę się dać zastraszyć. Kiedy byłam nastolatką, chodziłam na czarno, byłam metalówą i też mi się zdarzyło być za to zaatakowaną. I usłyszałam, że to jest moja wina. Bo gdybym się nie wystawiała i nie chodziła na czarno, to by mnie to nie spotkało.

 

Spore emocje wzbudzają w twoich odbiorcach momenty, kiedy pokazujesz bałagan w domu. Wykonałaś nawet serię zdjęć Find Mom Challenge. Na czym polegała ta koncepcja?

To cykl zdjęć, które zaczęłam robić, kiedy się tu przeprowadziliśmy, czyli mniej więcej cztery lata temu. Chodzi w tych zdjęciach o to, że matka jest schowana gdzieś w kadrze, gdzieś tam pośród bałaganu i czasami trudno ją znaleźć. Widać kawałek jej stopy czy głowy. Matka niby jest, ale zazwyczaj leży padnięta twarzą w stronę podłogi, czasami na wznak, ale jest jakimś takim synonimem wyczerpania, przysłowiowego padnięcia na twarz i jest w tym lekko depresyjny vibe z akcentem humorystycznym (forma zabawy typu znajdź Wally’ego). Często pisałam do tego teksty, które to uczucie trudu macierzyństwa opisywały. I to też wzbudza różne emocje, bo mam wrażenie, że część osób uważa, że tak nie wolno, raz że to jest zbyt intymne, a dwa, że należy się zawsze cieszyć i doceniać, a nie pisać o tym, co smutne. 

 

Ten cykl zdjęć można potraktować jako projekt artystyczny. Jak mówiłaś, jedyny od czasów studiów. Czy masz poczucie straty? Był to był pewien wybór, coś poświęciłaś, a coś dostałaś. 

To jest dla mnie największa strata. Mój rozwój artystyczny został zatrzymany. Niedawno o tym myślałam, że może po 40. wrócę na te studia doktoranckie. Kiedyś „dobrze rokowałam”, zbierałam dobre recenzje mojej twórczości. Widzę moich znajomych, którzy nie założyli rodzin, albo zrobili to dużo później, mieli czas zdobyć uznanie w środowisku, tytuły, czy zostali na akademii, by uczyć. Z jednej strony patrzę na to tak, że może nie wszystko stracone, a z drugiej, że dużo mam i nie można mieć wszystkiego. To instagramowe konto chyba trochę mi rekompensuje to, że nie mogę się rozwijać artystycznie. Coś tworzę. To w jakimś tam stopniu jest dla mnie twórczość, która ze mnie wypływa, którą się dzielę i mam swoją publikę. 

 

Kiedy już pojawi się taki czas, że nie musisz spędzać go z dziećmi, masz chwilę dla siebie, to co lubisz robić, co daje ci poczucie oddechu?

Dużo rzeczy robiłam w tym domu własnoręcznie, szlifowałam, przemalowywałam. Jak mam czas, to mogę wtedy zacząć rozkminiać i zmieniać to wnętrze. Lubię też czytać, malować, pisać czy to teksty artykułów, postów, czy zbierać to, co już powstało pod koncept książki, którą mam w planach od dawna, ale brakuje mi regularności, żeby ją skończyć. Jednak większość wolnego czasu poświęcam na tworzenie materiałów do moich social mediów, nie ma co ukrywać. Po prostu to lubię. Ale czasem zdarza się tak, że wieczorem po prostu nie mam siły na nic i ograniczam się do najprostszej rozrywki. 

 

Jak urządziłaś ten dom, jaki był pomysł?

Przy urządzaniu całego domu przyświecała mi idea recyklingu, wykorzystania tego, co już mamy, ile się da. Głównie ze względów ekonomicznych, ale miałam też poczucie, że mebli, które tu służyły, albo które mieliśmy w poprzednim mieszkaniu, warto używać nadal, przerobić je lub zmienić przeznaczenie danego przedmiotu. Nasz dawny kuchenny stół jest teraz biurkiem w pokoju chłopaków. Wszystkie krzesła są albo po moim dziadku, albo od wujka. Historia potrójnego łóżka jest taka, że kupiliśmy pierwotnie takie dla dwójki chłopaków, a na dole były szuflady. Chcieliśmy oczywiście kupić nowe, były różne koncepcje. A potem stwierdziliśmy, że to łóżko jest w sumie dobre, i dorobiliśmy po prostu trzeci materac w miejsce szuflad. 

Pokój Zelii to mój pokój z lat dorastania. Biblioteczka, komoda i łóżko były kiedyś moje. Duża drewniana szafa, która dziś stoi przy wejściu i służy jako szafa na kurtki, kiedyś stała na górze. Rattanowe meble z lat 90. też są jeszcze po moich rodzicach. W naszej sypialni stoi lustrzana robiona na wymiar 25 lat temu szafa. Była biała i miała drewnianą okleinę. Ja ją po prostu przemalowałam z zewnątrz, a mój wujek, który jest stolarzem, dorobił czarne szprosy i tak szafa małym kosztem została odnowiona. Łóżko, również po moich rodzicach, przemalowałam na inny kolor, podobnie nasze stare szafki nocne.

 Zmieniliśmy nieco funkcje pomieszczeń. Tu, gdzie dziś jest kuchnia, była kotłownia z suszarnią. Ze starej kuchni zabraliśmy lodówkę i okap. Szafki są nowe. Tak jak kanapa, choć przez kilka lat używaliśmy starej. To jest właśnie ta skórzana kanapa, o której mówiłam w kontekście moralności. Fotel po babci dostał nowe obicie, drugi to skandynawski fotel obrotowy z lat 70., kupiony z drugiej ręki. Sideboard jest z lat 60. z trzcianeckich fabryk mebli. Duży kuchenny stół z lat 30. został po moim pradziadku, wcześniej był używany w domku letniskowym. Do tego biblioteczka ikeowska po moich rodzicach, która kiedyś robiła wraz z innymi meblami z zestawu za meblościankę. Pewnie dziś sporo rzeczy zrobiłabym inaczej, ale kiedy się tu wprowadzaliśmy, nie mieliśmy zbyt wiele czasu ani zasobów. Wiele z mebli przemalowywaliśmy albo zmienialiśmy ich położenie. I to się sprawdziło. 

 To, co jest dla mnie istotne w projektowaniu wnętrz, to spersonalizowanie go pod siebie: dużo osobistych pamiątek, unikatowych, zbieranych skrupulatnie obrazów. Wiele grafik, głównie litografii i sitodruków w galerii wokół telewizora i w pozostałych wnętrzach jest autorstwa moich znajomych z ASP. Zdecydowanie bliski jest mi eklektyzm i maksymalizm, który sprawia, że panujący u nas naturalnie rozgardiasz aż tak nie rzuca się w oczy – po prostu charakter wnętrza jest chaotyczny sam w sobie. Poza tym ten styl okazał się idealny również dlatego, że nie chciałam tu żadnych gotowych schematów, zestawów mebli, konsekwencji kolorystycznej – dużo rzeczy jest z różnych okresów i bajek, ale razem tworzą spójną całość. Choć podziwiam przestrzenie wysmakowane, dopracowane, z ogromnym skupieniem na detalach, wykończeniach, szlachetnych materiałach, to z pełną świadomością niedoróbek – dobrze się czuję w tych naszych wnętrzach. Niedoskonałych, niedopracowanych, pozbawionych najbardziej jakościowych materiałów i najlepszego dizajnu, ale jednak naszych.